Ola Belowska
Biegacz amator

Piotr Hercog wraca do Afryki z kolejnym wyzwaniem biegowym

Dodoma, 05.11.2017

W grudniu ostatnia odsłona tegorocznego cyklu startów Piotra Hercoga w ramach jego projektu Hercog Mountain Challenge. Tym razem wraz z Piotrkiem Dymusem i naszym Mikołajem Kowalskim-Barysznikowem Herci uda się do Tanzanii, gdzie weźmie udział w pierwszej edycji nowej imprezy biegowej – maratonu, którego start będzie miał miejsce na najwyższym wierzchołku Afryki, Kilimandżaro (5895 m n.p.m.). Zanim przeczytacie o tym wyjeździe w styczniowym numerze magazynu ULTRA, zapraszamy Was do lektury zapisu rozmowy z Hercim na temat tego startu, przygotowań i oczekiwań.

Piotr, przed Tobą ostatnie w tym roku wyzwanie w ramach Hercog Mountain Challenge. Niedawno jednak wróciłeś z Maroka. Masz niedosyt po starcie w Atlasie Wysokim?

Piotr Hercog: Faktycznie, w Maroku nie poszło mi tak jak planowałem, staram się natomiast z każdego wyjazdu czerpać radość. Przyjmuję te niepowodzenia na zawodach z pokorą. W Maroku niestety upadek i kontuzja pozbawiły mnie możliwości dalszej walki, a szkoda, bo zapowiadało się fajnie. Tuż przed półmetkiem biegłem na trzeciej pozycji ze stratą około minuty do dwóch pierwszych zawodników, była zatem szansa na dobre miejsce. Niestety dość mocno stłuczony mięsień wyeliminował mnie nie tylko z rywalizacji, ale też z treningów – pauzowałem dwa tygodnie, choć jeszcze na miejscu sądziłem, że cztery–pięć dni i będzie OK. Głęboki krwiak dawał o sobie znać znacznie dłużej. Ale udało mi się już powrócić do normalnego trybu treningowego. Kolejny cel na oku.

No właśnie, Kilimandżaro. Kiedy wylatujecie?

Prawdopodobnie tuż na początku grudnia, zatem stosunkowo późno jak na tak wysoki bieg. Start jest już 9 grudnia, więc na aklimatyzację będziemy mieli jakieś cztery–pięć dni. Zatem poza normalnymi treningami kondycyjnymi w listopadzie będę się też przygotowywał wysokościowo – skorzystam z namiotu hipoksyjnego. Dodatkowo pewnie pojadę dwa razy w Tatry. Mam nadzieję, że uda mi się te wyjazdy połączyć z wizytami w komorze Hypoint w Krakowie. To w zasadzie jedyna opcja, żeby zniwelować ten krótki czas aklimatyzacji na miejscu.

Na jak długo jedziecie?

Wracamy już 13 grudnia, zatem będzie to szybki, dziesięciodniowy wyjazd. Co prawda moglibyśmy wrócić już 10 grudnia, po zawodach, ale zostajemy jeszcze na dwudniowe safari. Będzie okazja do szybkiego relaksu.

Jak zapatrujesz się na trasę? Masz do pokonania większą różnicę wysokości niż pod Everestem, bo lecisz z 5895 m n.p.m. na 1850 m.

Trudno mi porównywać te dwie trasy, bo nie byłem pod Kilimandżaro i nie wiem jak wygląda ten teren. Oczywiście, według profilu prowadzi ona w dół i to znacznie bardziej niż trasa Tenzing Hillary Everest Marathon, ilość zbiegów jest znacznie większa. Pytanie jest takie: na ile na całej tej trasie będzie odcinków stosunkowo płaskich, ewentualnie nieznacznie pod górkę, bo to ma bardzo duże znaczenie. Jeśli idziemy po płaskim lub minimalnie nierównym terenie i gdzieś nawet ten metr czy dwa podbiegamy na niewielkich odcinkach, to na tej wysokości ma to duże znaczenie jeśli chodzi o prędkość. Podobnie było na Evereście – tam też były takie lekkie hopki, trudne technicznie i mocno męczące. Podbiegów w sumie było więcej niż na Kili, ale tu będzie wyżej. Dużo też zależy od podłoża, od drobnych, kilkumetrowych wahnięć, których nie widać w profilu. Na 40 km trasy takich odcinków trawersujących może być dosyć dużo. Jeśli podłoże będzie nieco sypkie i kamieniste, to bieg może okazać się siłowy. Dopóki jednak nie znajdę się na miejscu, to nie mogę powiedzieć niczego pewnego.

Jak zapatrujesz się na samą ideę? Czy działa na Ciebie magia „najwyższego wg Księgi Rekordów Guinessa” startu biegu?

Na pewno to jakiś kolejny motywator – Kilimanjaro Extreme Marathon to najwyżej rozgrywany dystans maratoński, bo start faktycznie usytuowany jest najwyżej na Ziemi. Choć oczywiście są biegi rozgrywane jeszcze wyżej, z finiszem na np. 7100 metrów – bieg na Pik Lenina. Dla mnie to bardziej smaczek. Sam start w takich okolicznościach przyrody, na najwyższym szczycie Afryki już sam w sobie ma sporo niesamowitości i bardzo mnie to pociąga. Zwłaszcza że w ostatnich latach postanowiłem, że chciałbym startować w biegach wysokogórskich, żeby poznawać swój organizm i jego możliwości przy wysiłku o dużej intensywności na tych wysokościach.

Pomysłodawcą i organizatorem imprezy jest Polak, Michał Gawron – dostałeś od niego zaproszenie?

Poznaliśmy się z Michałem jakiś rok temu podczas Baikal Ice Marathon. W trakcie luźnej rozmowy Michał zdradził, że interesuje go organizacja biegu podobnego jak Everest Marathon – na takim dystansie, tylko z jeszcze wyżej położonym startem, na stosunkowo łatwej technicznie górze, bez aż tak rozbudowanego okresu aklimatyzacji, dojścia do bazy zawodów itd. Michał też brał udział w maratonie pod Everestem i korzystał z zorganizowanego trekkingu połączonego ze startem, który łącznie zabiera ok. trzech tygodni. Nie oszukujmy się, dla większości ludzi to zbyt długi czas na urlop. Dlatego właśnie Michał, który wcześniej był już na Kilimandżaro, wpadł na pomysł, by zorganizować bieg właśnie tam. Rozmawialiśmy o tej koncepcji, mówił mi też o postępach w przygotowaniach na początku tego roku, zaproponował mi start w tych zawodach w pierwszej edycji.

Na liście póki co nie ma wielu uczestników…

Oficjalna strona internetowa imprezy ruszyła dopiero we wrześniu, zatem nie było zbyt wiele czasu, żeby poczynić plany na tak poważny wyjazd. Ludzie chyba wolą takie rzeczy planować z większym wyprzedzeniem. Myślę, że ta pierwsza edycja będzie trochę kameralna. Zresztą i tak maksymalna liczba uczestników to docelowo ok. 30 osób. Przy mniejszej grupie na pewno organizatorom będzie łatwiej wszystkie te elementy sprawdzić i przetestować, mieć całość pod kontrolą. A jeśli po pierwszej edycji pojawią się pozytywne opinie nawet od tej garstki ludzi, to się rozejdzie po całym świecie. Sądzę, że docelową klientelę będą jednak stanowić uczestnicy z Zachodu. W kolejnych latach bieg powinien stać się coraz bardziej popularny.

Jakieś obawy przed Kili? Czy widzisz przed sobą coś, co może sprawić Ci tam trudność?

Staram się oczywiście przygotować do tego wyjazdu na tyle, na ile mogę. Boję się jedynie jakiegoś przypadku. Można sobie, patrząc na profil, wyobrażać, że ten bieg nie będzie jakoś bardzo ciężki, zwłaszcza jeśli przepracuję czas, który do niego pozostał. Jednak przez te dwa lata nauczyłem się już, że nie ma reguł jeśli chodzi o łatwą aklimatyzację. Nawet po kilku dniach na wysokości może okazać się, że organizm jednak źle zareaguje. Może okazać się, że na dzień przed startem trzeba będzie zejść niżej i bieg po prostu przepadnie. Zdaję sobie sprawę, że to jest możliwe. W tym roku aklimatyzowałem się trzy tygodnie przed maratonem na Evereście, a i tak dzień przed startem czułem się fatalnie i miałem bardzo niską saturację. Zła aklimatyzacja to nie są przelewki. W Nepalu dwie osoby zmarły przed startem. Organizmu trzeba słuchać i odpowiednio szybko reagować.

Druga rzecz to sam zbieg. W trakcie takiego biegu w dół mięśnie i stawy są bardzo mocno obciążone. To potencjalnie kontuzjogenne warunki. Wolałbym, żeby ten profil miał jednak lekkie podbiegi. Zmienia to pracę mięśniową, rozluźnia, a przy tym daje możliwość wszechstronniejszej walki z uczestnikami.

No i mam nadzieję, że nie złapię jakiejś choroby tropikalnej. (śmiech)

W planach na rok 2017 miałeś próbę łamania rekordu na Ojos de Salado. Jednak nie pojechałeś do Chile w tym celu, lecz łapałeś aklimatyzację przed Ultra Fiord. Czy jest to coś, co zostawiasz sobie na następny rok? Chcesz się ścigać z najlepszymi w ramach FKT (fastest known time)?

Chodzi mi taki projekt po głowie, ale nie jako pojedyncze wyzwanie, na które się mocno nastawiam, tylko w ramach przygotowań do innych startów. W tym roku trochę ze względów logistycznych połączyliśmy wyjazd na Atacamę nie tylko jako przygotowanie pod Everest Marathon – wysokościowo, ale także przed startem w Ultra Fiord w Patagonii. Wiedziałem więc, że nie uda mi się przygotować w dwa tygodnie pod Ojosa, by móc pobić rekord na miarę swoich możliwości. 10 dni to zaledwie początek porządnej aklimatyzacji. Żeby dobrze przygotować się do bicia rekordu, musiałbym na ten projekt poświęcić przynajmniej trzy tygodnie. To nie wchodziło w rachubę, bo głównym celem był start w Ultra Fiord, a potem Everest. Dlatego co prawda na Ojosie byliśmy, ostatniego dnia przed wylotem, doszedłem tam sobie do wysokości 6600 m n.p.m., przespacerowałem się, ale nie było czasu, musieliśmy wracać na lotnisko. To było bardziej przyjrzenie się górze z opcją na przyszłość, bo to dość ciekawy temat i nie wykluczam, że wrócę do tego pomysłu.

Co z Twoimi projektami na polskim podwórku, planowałeś kiedyś Wielką Koronę Tatr. Zostawiasz ją sobie na później?

To był jedyny z zeszłorocznych projektów, których nie udało mi się zrealizować. Mieliśmy do tego podejść w zespole z Kacprem Tekielim, zresztą pomysł wyszedł od niego. Miałem na to czas w drugiej połowie czerwca i na początku lipca. Niestety w czerwcu ze względu na warunki w Tatrach – w żlebach było jeszcze bardzo dużo śniegu po wiośnie – wg Kacpra nie dało się pokonywać niektórych fragmentów bez sprzętu zimowego, a to w zasadzie wykluczałoby szybkie przejście jednym ciągiem bez zbędnych kilogramów. Postanowiliśmy więc poczekać, ale gdy ok. 10 lipca warunki poprawiły się na tyle, że moglibyśmy spróbować, ja już nie miałem czasu. Półtora tygodnia później był już festiwal w Lądku, którego organizacją musiałem się zająć, a później wyjeżdżałem na zawody do Włoch, Austrii, a potem od razu pod Pik Lenina.

Zakładaliście sobie jakieś plany czasowe?

Tu trzeba uśrednić naszą dwójkę. Ja myślę, że jestem trochę szybszy na długich dystansach, natomiast Kacper jest lepszy technicznie, szybko porusza się w Tatrach, dużo się wspina, także w długich projektach, i robi to bardzo sprawnie. Uważam, że udałoby się nam osiągnąć czas trzydziestu kilku godzin. Wiem, że we wrześniu czy sierpniu 2016 roku już miały miejsce takie szybkościowe przejścia Wielkiej Korony Tatr [Paweł Orawiec pokonał WKT w 60 godzin, a Alicja Paszczak w 49 h 16 min – przyp. red.], ale sądzę, że dalibyśmy radę urwać te kilka godzin. Chociaż oczywiście to tylko gdybanie. Pozostaje jeszcze logistyka i trudności w terenie. To na pewno takie nietuzinkowe wyzwanie.

Będziecie próbować z Kacprem?

Tak, mam nadzieję. W tym roku niestety też nie udało się do tego podejść. Ale dla mnie Tatry są ulubionym miejscem działania, począwszy od czasów liceum. Uwielbiam w nich przebywać i chciałbym też coś ciekawego zrobić.

Na Twojej stronie nie widzę żadnych informacji odnośnie do planów na rok 2018. Jesteś taki tajemniczy czy na razie nie masz zarysowanego planu?

Jeszcze zastanawiamy się nad rzeczami, które chcielibyśmy zrobić w przyszłym roku. Mamy kilka wstępnych pomysłów, ale bez konkretów. Pewne wyzwania są także kosztowne, dlatego trwają rozmowy ze sponsorami. Ogłosimy plany na następny rok pewnie dopiero wtedy, gdy już będziemy ich bardziej pewni. Myślę, że po powrocie z Kilimandżaro będzie wiadomo więcej.

Na swoim facebookowym profilu chwaliłeś się ostatnio rekonesansem trasy swojego nowego projektu, Sztafety Górskiej, której pierwsza edycja odbędzie się wiosną 2018 r. Zdradzisz szczegóły?
To jest nowe przedsięwzięcie, które marzyło mi się od dwóch–trzech lat. Wiele lat temu organizowałem sztafetę w Pasterce, była to mała, kameralna impreza, ale miała delikatnie inną formułę. Start był z Pasterki, jedna pętla ok. 12 km, a trzy osoby poruszały się po tej samej trasie – jedna po drugiej. Teraz chcę, by wyznaczyć trasę o długości ok. 70 km, która będzie prowadzić po najbardziej urokliwych miejscach Gór Stołowych, Broumowskich Ścian. Myślę, że udało się tak zrobić. Od dwóch lat prowadzę rozmowy na ten temat z miastem Kudowa Zdrój oraz parkami. Jestem już po wstępnych ustaleniach. Bazą zawodów będzie Pijalnia Wód Mineralnych w Kudowie, w centralnym miejscu parku, zakończenie w teatrze – mamy tam świetną infrastrukturę na zaplecze logistyczne. A sama trasa – jeśli dostanę wszystkie zgody od parków, zarówno polskich, jak i czeskich – będzie naprawdę niesamowita. Uczestnicy pobiegną przez skansen w Pstrążnej, przez labirynt Błędnych Skał, Broumowskie Ściany, labirynt na Szczelińcu. Kolejny odcinek ponownie będzie przebiegał przez Błędne Skały, Białe Skały, jednak już w drugą stronę i pozostanie już tylko zbieg do Kudowy.

Trasa zostanie podzielona na trzy odcinki o różnej długości – pierwszy etap najprawdopodobniej ok. 28 kilometrów, drugi 21 km, trzeci 23 km. Pierwszy zawodnik dobiega do końca 1 etapu, wtedy dopiero może ruszyć następny z teamu itd. Klasyczny bieg sztafetowy, ale ultra i w górach. Nie liczy się wyłącznie indywidualność, lecz cały zespół. Do tego taktyka – bo te trzy fragmenty będą różne. Jedna osoba będzie miała odcinek dłuższy, druga więcej zbiegów, trzecia z kolei coś innego. Trasa będzie widowiskowa i piękna, ale też szalenie trudna technicznie. Dużo przewyższeń, schodów, korzeni, kamieni, kładek.

Zaprosiłem już do uczestnictwa w Sztafecie Górskiej kilka topowych teamów z zagranicy. Mam nadzieję, że zjawią się także polskie drużyny, a za nimi pójdzie grupa innych osób, które chcą się pościgać w takiej formule. Zobaczymy już 7 kwietnia, jak udało się to wszystko zgrać.

Skąd pomysł na Hercog Mountain Challenge? Zainspirował Cię Kilian ze swoim wyzwaniem czy może ktoś inny?

Kilian na pewno jest wielką inspiracją w tym, co robi. Podoba mi się to, że żyje górami, bawi się nimi i cieszy. Nie jest nastawiony wyłącznie na wynik, ale ma też swoje wewnętrzne cele, które są dla niego ważne. Robi to, co sprawia mu radość i to na pewno było dla mnie inspiracją. Ale bodźcem także był inny czynnik. Od wielu lat jestem w różny sposób związany z górami – wcześniej się wspinałem, chodziłem po jaskiniach, mam za sobą 10 lat startów w biegach i rajdach przygodowych. Ostatnie kilka lat to już duża profesjonalizacja, jeśli chodzi o treningi. Po kilku latach zdałem sobie sprawę, że czegoś mi brakuje. Gdy jeździłem na zawody w ramach UTWT i starałem się walczyć o miejsca w czołówce (9. miejsce w klasyfikacji generalnej UTWT w 2015 r.) bardzo dużo mnie to kosztowało – nie tylko jeśli chodzi o przygotowania, lecz także o sam proces startowy.

Jedziesz na miejsce na tydzień, dwa tygodnie wcześniej, podporządkowujesz ten czas treningom i odpoczynkowi, tej pełnej radości z wyjazdu nie ma. Zwłaszcza że nie jedziesz tam zawsze z fajną ekipą, żeby zwiedzać, a przy okazji trenować. Wiele osób po prostu nie ma na to tak wiele czasu. Po kilkunastu takich startach doszedłem do wniosku, że hodowanie siebie na wynik jest smutne, a samo miejsce niekoniecznie musiałoby być lepsze, gdybym nie zmienił swojego życia i nie przeszedł na profesjonalizm. Zawsze brakowałoby 2–3%, a w obecnych czasach w tych dwóch procentach mieści się różnica między byciem na drugim–trzecim miejscu, a byciem na siódmym, dziesiątym. Te różnice obecnie w czołówce są tak małe, że liczy się każdy detal.

Chyba po wyjeździe na Bajkał, który był punktem zwrotnym, postanowiłem coś zmienić. Cel główny wyjazdu jest oczywiście ciągle najważniejszy, ale ważne jest także to, żeby spędzić czas z fajnymi ludźmi. Stąd kolejne projekty już były takie, żeby dawały pełną radość i satysfakcję. By móc pojechać na nie z większą ekipą, w której każdy ma swoją część projektu: ktoś zajmuje się zdjęciami, ktoś tekstami, inny grafiką itd.

Twoje wyprawy to ogromne przedsięwzięcie logistyczne i finansowe. Jak zdobywasz na nie środki?

To nie jest prosty temat. Wielu profesjonalnych sportowców z różnych dyscyplin ma z tym problem. Łatwiej jest oczywiście ze sponsorami barterowymi. Jednak większym problemem jest zdobycie wsparcia finansowego. Począwszy od wyjazdu na Bajkał mamy finanse od firmy logistycznej FELB (Far East Land Bridge LTD) z siedzibą w Wiedniu. Od tamtej pory prezesi mi kibicują. Mamy zresztą podobne wartości – zarówno dla firmy FELB, jak i dla mnie najważniejsza jest praca w zespole. Mój wynik jest najbardziej widoczny, jednak na niego składa się praca kilku osób. W zespole tkwi siła, to nas łączy z Felbem. Mam nadzieję, że trzeci rok też wesprze nasze pomysły.

Częścią stałej ekipy supportującej Herciego w jego wyjazdach jest Piotr Dymus. Tym razem także leci do Afryki.

Piotr, a Ty jakie masz plany związane z wyjazdem do Tanzanii? To dla Ciebie kolejny wyjazd po Patagonii i ubiegłorocznym Leninie. Znowu będziesz musiał się aklimatyzować. Byłeś już wcześniej na Kili?

Piotr Dymus: Nie byłem wcześniej w Tanzanii, dlatego trudno jest mi coś planować i pewnie wszystko wyklaruje się już na miejscu. Wiem, że będzie dość wysoko i trzeba znowu się będzie aklimatyzować, co trochę mi przeszkodzi w pracy. Niestety ostatnio trochę podupadłem na zdrowiu i moja forma pozostawia wiele do życzenia. Będę musiał poświęcić listopad na przygotowania do wyjazdu.

Jak planujesz działać na Kili?

Fotografowanie samych zawodów nie będzie niestety trwało długo, bo ze względu na ich charakter będę miał pewnie tylko jedną okazję, by złapać zawodników na trasie. Raczej za nimi nie pobiegnę. (śmiech) Pewnie zrobimy podobnie jak przy okazji poprzednich wyjazdów i trochę materiału zdjęciowego z gór przywieziemy, jednak na takie działania też wiele czasu nie będzie, bo na miejscu jesteśmy dość krótko. Niestety pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.

Będziesz robił zdjęcia tylko na potrzeby Piotrka czy także organizatorów?

Chciałbym wykonać dobre zdjęcia z całego eventu, także organizatorzy na pewno będą mogli z nich korzystać. Zwłaszcza że będzie to pierwsza edycja tego biegu. Mam nadzieję, że uda mi się dojść do siebie zdrowotnie i wysokość mnie na miejscu nie pokona. Jak dam radę działać na czterech–pięciu tysiącach metrów, to sądzę, że uda się przywieźć ciekawy materiał fotograficzny.

Panowie, dbajcie o siebie i powodzenia! Trzymamy kciuki!

 

Zdjęcie tytułowe: materiały promocyjne organizatora Kilimanjaro Extreme Marathon
Kolejne fotografie: Łukasz Buszka, mat. prom. KEM, archiwum Piotra Hercoga, Piotr Dymus

Pozostałe artykuły