Redakcja KR

Piotr Hercog opowiada nam o Chicamocha Canyon Race!

Bogota, 04.06.2019

W ostatni weekend nasze oczy były zwrócone w dwie strony. Od soboty śledziliśmy zmagania Piotrka Hercoga ze stumilową trasą poprowadzoną najdłuższym kanionem na świecie - Chicamocha Canyon Race, w niedzielę zerkaliśmy jeszcze na jego teamowego kolegę Bartka Przedwojewskiego w Zegamie. Obaj ostatecznie zajęli drugie miejsce, Piotrek wbiegł na metę po reprezentancie Kolumbii, Williamie Gilu Restrepo. Nie było łatwo się z Hercim złapać, bo różnica czasu robi swoje, ale udało nam się zebrać trochę jego spostrzeżeń i wrażeń z wyjazdu do Kolumbii.   

 

Herci! Przede wszystkim gratulacje! Wiem, że jesteś przyzwyczajony do pierwszych miejsc, ale tu też nieźle dałeś czadu. Dobry weekend dla męskiej części tematu Salomon Polska. Powiedz, pojechałeś parę dni wcześniej, czy to wystarczyło na zaaklimatyzowanie się w Kolumbii? Duża wilgotność i gorąc, tak? 

Przyjechaliśmy do Kolumbii 10 dni przed startem. Nie tylko po to, żeby się zaaklimatyzować, ale żeby też troszeczkę pozwiedzać. Myślałem, że ta aklimatyzacja będzie trochę lepiej przebiegać. Po czterech–pięciu dniach i dwóch treningach już wydawało mi się, że będzie ok, ale przede wszystkim wilgotność – bo temperatura była wysoka, ale nie aż tak bardzo – powodowała, że czułem się na treningach słabo. Nawet po tygodniu na miejscu, biegałem w parku Tayrona, co mnie wykończyło, tętno było naprawdę wysokie. Mocno obawiałem się tego startu. Aklimatyzacja była, ale niewystarczająca.  

  

Lubisz biegać w takich warunkach? 

Wydawało mi się, że bardziej lubię. (śmiech) Natomiast po tym starcie stwierdzam jednak, że te temperatury w połączeniu z taką wilgotnością nie są dla mnie jakieś rewelacyjne. Zawsze wiedziałem, że lepiej toleruję zimno, można wtedy z siebie więcej dać. Jest więcej walki. No, nie było najprzyjemniej. (śmiech)

  

Jaką miałeś strategię na bieg? Chciałeś zobaczyć, co pokażą lokalsi, czy od razu wiedziałeś, że lecisz własnym tempem i nie świrujesz przy tej wilgotności?

Taktyka była dość prosta. Bałem się na początku wilgotności i gęstych, dużych krzaków. Kilka dni wcześniej podczas rekonesansu widziałem, że już po 3–4 km od startu pojawiają się wielkie trawy. Bałem się, że nie założę czegoś odpowiedniego – na długie legginsy było po prostu za gorąco i wilgotno. Nawet na treningu po chwili wyglądałem, jakbym wskoczył do wody, dlatego preferowałem krótkie spodenki. A to z kolei powodowało, że gdybym biegł na początku, musiałbym się przedzierać przez krzaki i torować drogę. Dlatego plan był taki, że nawet gdybym miał więcej sił, to przez pierwsze kilometry chciałem oszczędzać nogi. Słyszałem też od organizatorów, że bywają odcinki z gęstymi, kującymi czy wręcz strzelającymi kaktusami i bałem się, że przy takim bieganiu skończy się to źle. Co do założeń, to jednym z ważniejszych celów było oszczędzać się i dbać o przegrzewanie i stopy. Przy tak dużej wilgotności pot aż spływał do butów, nie wiedziałem jak dużo rzeczek czeka nas w terenie. Jak się później okazało, moczyliśmy się niemal co chwilę. Pierwsza rzeka, przez którą musieliśmy przejść, była na 15. kilometrze. Wtedy już skończyło się marzenie o suchych stopach. (śmiech) Później tak średnio co dwie–trzy godziny był mocny opad deszczu, co też pokrzyżowało plany na dbanie o stopy.

 

  

Jak oceniasz organizację takiego biegu - z punktu widzenia orga.

Fajna organizacja. Zresztą to była już siódma edycja tego biegu. To jeden z najbardziej znanych biegów w Kolumbii. Oznakowanie trasy naprawdę dobrze zrobione. Miałem kilka epizodów, kiedy się pogubiłem, ale były to raczej krótkie odcinki, a zagubienie nie tyle wynikało ze słabych znaczeń, ile z braku uwagi. Bo ciężko być skupionym przez ponad 20 godzin. My w Polsce jesteśmy dość mocno przyzwyczajeni do wysokich standardów, bo jeżdżąc po świecie, to widzę, że wiele aspektów organizacyjnych mamy na lepszym poziomie.

Tu samo usytuowanie startu, mety i biura zawodów na rynku miejscowości było bardzo fajne. Na samej trasie bufety mogłyby być lepiej wyposażone, jeśli chdzi o jedzenie. Jeśli chodzi o trasę, to uważam, że była dość trudna, momentami wręcz bardzo trudna. Najbardziej mi utkwiły w głowie pewne przebiegi, które w czterech–pięciu miejscach poprowadzono w górach na osuwiskach, na których nie ma szlaku. Myślę, że wiele osób mogło się tam czuć niepewnie. Parę kroków trzeba było tam zrobić po wyjeżdzającym spod nóg piarżysku. Jakby noga się osunęła, można było zaliczyć lot, którego można było nie przeżyć, a organizator nie wiedziałby nawet, gdzie zawodnika szukać. Te odcinki były poprowadzone dość odważnie.

 

Czy było coś co Cię zaskoczyło? Tak pozytywnie i tak negatywnie? 

Pozytywnie to chyba otwartość ludzi na trasie, mieszkańców. Czuć było poważanie ze strony mieszkańców tych gór i doping był naprawdę fajny. Negatywnie to chyba krzaki. Jakoś słabo odbierałem to przedzieranie się przez chaszcze, kaktusy, jakieś cierniste krzewy na spoconych, mokrych nogach. Dla mnie był to dyskomfort, który niezbyt dobrze wspominam.

 

 

Jak samopoczucie w trakcie biegu? Jakieś kryzysy na trasie? 

W trakcie biegu w zasadzie od początku nie było jakichś rewelacji, bo ten upał i wilgotność mocno ograniczały puszczenie nóg. Jak już wspomniałem, na początku chciałem się trochę oszczędzać, by wytrzymać te warunki i dbać o siebie. Po dwóch–trzech godzinach na trasie Chicamocha Canyon Race czułem się już jak po pięciu godzinach na zawodach w Polsce. Wybierało o wiele szybciej, niż myślałem. Ale to też ze względu na to, ze wyglądałem jakbym właśnie wskoczył do wody. Kilka litrów wody straciłem już pewnie w trakcie pierwszych trzech–czterech godzin pomimo tego, że uzupełniałem płyny. Odcinki w krzakach były bardzo powolne, bo część trasy została poprowadzona przez ścieżki, szutry, drogi, a część przez bardzo zarośnięte odcinki. Było to o tyle trudne, że pod stopem biegało się po trawach i kaktusach i nierzadko nie było widać nawet nogi. Jak chciałem biec nieco szybciej, to okazywało się, że pod spodem są też kamienie, na których wykrzywiała mi się kostka. Na innych odcinkach – co zobaczyłem dopiero, jak sam się przewróciłem i wystraszyłem – po wycinaniu mniejszych krzaków przez organizatorów zostały 10-15-centymetrowe wystające dzidy. Gdyby ktoś się przewrócił, to w zasadzie nabiłby sobie na nie rękę czy łydkę. Tym bardziej więc nie można było puścić nogi. Mieliśmy też dwa podejścia na ponad tysiąc metrów w bardzo stromym terenie, z wyjeżdzającymi spod nóg skałkami, gdzie też można szybko było złapać w tym upale kryzys.   

Patrząc na całość, uważam, że był to trudny bieg. Czułem się po nim bardziej zmasakrowany niż po 400 km w Utah. Choć pewnie miała na to wpływ kondycja stóp, które nie miały kiedy wyschnąć i przez niemal cały bieg wyglądały jak w dobrych, początkowych latach w rajdach przygodowych.

 

Kasia Cię sama supportowała? Polegałeś na wyposażeniu punktów przygotowanym przez organizatorów czy jednak mieliście coś swojego? 

Przed startem ustaliliśmy z Kasią, że gdzie będzie mogła, to ma się pojawić. W czterech miejscach dopuszczano pomoc z zewnątrz. Były też dwa przepaki na 65. i 115. kilometrze. Ale ponieważ nie wiedzieliśmy, czy Kasia dotrze na punkty na 100 procent, bo nie miała własnego transportu i musiała polegać na organizatorach, nastawiłem się na przepaki i z tego głównie korzystałem. Jak się później okazało, Kasia w dwóch miejscach dotarła, mogła mi pomóc na bufecie, natomiast w większości musiałem korzystać z wyposażenia bufetów i tego, co przygotowali organizatorzy. Nie były to wyrafinowane bufety, sądzę, że w wielu miejscach w Polsce menu jest ciekawsze. Poza ciepłym jedzeniem w dwóch czy trzech miejscach to były to przede wszystkim owoce.

 

 

Widziałeś już, co Bartek zrobił na Zegamie? :) 

Tak, oczywiście. Cieszę się, bo super pobiegł. Bliska walka z najlepszymi zawodnikami na tym dystansie. To mega cieszy, bo Polak na salonach tych najszybszych zawodów, wśród najlepszych biegaczy świata. Trzymam kciuki, by nadal się tak rozwijał, jak w ostatnich latach.  

 

 Wszystkie zdjęcia w tekście: Kasia Biernacka 

 

Pozostałe artykuły