Redakcja KR

Zanim postawiono start i metę

Cały Świat, 16.03.2020

Minęły już 46 lat, odkąd Gordy Ainsleigh dołączył do konnego wyścigu i przyczynił się do powstania Western States Endurance Run. Od narodzin UTMB upłynęło lat 19. Spartatlon zaczął się w 1983. Ale przecież to nie Adam i Ewa ścigali się w tych biegach. Byli jeszcze starsi mistrzowie ultra. I nawet jeszcze żyją.

Tekst: Krzysztof Dołęgowski, grafika: Zofia Rogula

Kiedy nie było jeszcze tabel, wyników, formularzy zapisów, punktów odżywczych i kar czasowych, ludzie już ścigali się na najdłuższych dystansach. Wiele biegów, których trasy wydają się dziś oczywiste, narodziły się z wyzwań – z marzeń o pokonaniu odcinka od A do B. A ewolucja od marzenia do dużej zorganizowanej imprezy potrafi trwać całe pokolenie (czego przykładem jest Badwater w Dolinie Śmierci). Pomyślcie o tym, gdy czytacie o wyzwaniach takich jak Główny Szlak Beskidzki czy Szlak Apallachów. Może za 20 lat będzie tam wielki zegar i mata z chipami? Dziś opowiem o pewnym angielskim góralu, który został pionierem ultra, nie zdając sobie z tego sprawy. Ustalił (a potem je złamał) standardy tego, jak wygląda ściganie.

Joss Naylor przyszedł na świat w osadzie Wasdale Head u stóp najwyższej góry Anglii – Scafell Pike liczącej 978 m n.p.m. Dom, w którym się wychował, znajdował się ok. 900 m poniżej szczytu, nie było w nim prądu, nie było też drogi asfaltowej prowadzącej do doliny. Nawet dziś dojazd w tę okolicę zajmuje mnóstwo czasu, a droga jest tak wąska, że samochody muszą korzystać z mijanek. Wasdale Head przypomina nieco Morskie Oko, tylko turystów tam mniej. W latach 30. głównym źródłem utrzymania rodziny Naylorów były owce i pokoje gościnne wynajmowane przyjezdnym. Joss od małego pomagał rodzicom w gospodarstwie i ‒ chcąc nie chcąc ‒ trenował. W okolicy trudno o płaski kawałek gruntu, a on na co dzień naprawiał kamienne ogrodzenia, przepędzał stada owiec, zawsze było coś do zrobienia. W dolinie nie było prądu aż do lat 70., więc życie układało się w naturalnym rytmie od świtu do zmierzchu.

Stało się

I historia byłaby całkiem idylliczna, gdyby nie drobny incydent. Gdyby nie... kopniak od matki, która chciała pogonić Jossa do pracy. Kopniak pechowo trafił w plecy i uszkodził kręgosłup. Jak wspomina sam bohater tej opowieści – to nie było celowe działanie. Po prostu miał dosyć szorstkie stosunki w rodzinie, a uraz, który zaważył na jego dalszym życiu, był przypadkowy.

Od tego dnia zaczęły się kłopoty. Ból pleców stał się wiernym towarzyszem Jossa. Nie mógł spać, nie mógł usiedzieć w ławce szkolnej. Ból zawsze był w pobliżu. Uderzał nagle przy zmianie pozycji albo ćmił przez długie nocne godziny, gdy wszyscy domownicy już spali. Lekarze niewiele mogli poradzić. Gdy Joss miał 19 lat, operacyjnie usunęli mu dwa uszkodzone dyski i nakazali rehabilitację. Przez jakiś czas był spokój. Wówczas niespodziewanie odkrył swój talent. Nie startował w biegach, raczej stał się owczarkiem. Razem z psami zaganiał owce; łapał je na stromych zboczach i doprowadzał do stada. Nic nie było w stanie go zmęczyć. Niestety problemy wróciły, po kolejnym wypadku. Joss pośliznął się, przeskakując przez płot. Wyrżnął plecami o podłoże tak, że ujrzał wszystkie gwiazdy. Towarzysz ból wrócił na kolejne lata.

Gdyby Joss dorastał dzisiaj, miałby szansę na rentę albo zająłby się pracą biurową. Ale gospodarstwo musiało być oporządzone, nie było mowy o współczuciu. Więc Joss pracował, uczył się jak wszyscy inni. Tylko raz po raz jego twarz przeszywał grymas bólu.

W zawodach zaczął startować dopiero przed trzydziestką, kiedy rehabilitacja pozwoliła mu choćby oderwać stopy od ziemi. Był chudy i żylasty, a jego nogi wyglądały jak zwój kabli elektrycznych. Na swój pierwszy bieg trafił przez przypadek. Dołączył, bo zobaczył ekipę sportowców, szykujących się do startu w pobliżu jego farmy. Przyciął stare dżinsy, założył robocze buciory i ruszył z peletonem. Ku swemu zdziwieniu wkrótce wyszedł na prowadzenie i utrzymywał się z przodu przez 12 km, dopóki nie dopadły go kurcze. Nie zajął wysokiego miejsca, ale odkrył swoje przeznaczenie. Wkrótce jego charakterystyczną, zgarbioną sylwetkę można było zobaczyć w czołówce lokalnych biegów. Technikę miał koszmarną. Nie był stanie się wyprostować, nie mógł rozprostować jednego kolana. Ale grzał do przodu niczym wicher.

Talent wykuty z bólu

Nie. Nie chodzi tu o prędkość rodem z bieżni. Raczej o jednostajny rytm, który wykańczał przeciwników. Joss wychował się w cierpieniu, studiował je latami. Czym zatem było dla niego palenie mięśni przez marne 40 km? Czym niezwykłym była nieprzespana noc i szary chłodny świt? Na farmie nie raz i nie dwa pracował po kilkanaście godzin, mimo że kręgosłup rwał jego sen na małe skrawki pomiędzy trzecią a piątą nad ranem. Do tego warto zwrócić uwagę na kolano Jossa. Ono również wyglądało jak koszmar chirurga. Przez wiele lat chodził bardzo krzywo i zniszczył chrząstkę w stawie. Doktor rozwiązał problem radykalnie – wyciął chrząstkę po obu stronach tak, że staw nie miał już powierzchni poślizgu ani naturalnej amortyzacji. Ale jako tako działał. I oczywiście rwał na potęgę.

 

Wkrótce okazało się, że zwykłe biegi górskie to dla niego mało. Joss wpadał w rytm po kilku godzinach. Nie bał się nocy i marnej pogody. Nie zwalniał w deszczu czy na piargach. Po prostu sunął przez góry, jakby napędzały go same widoki łąk i stoków. W latach 70. wygrywał praktycznie każdy bieg, w którym przyszło mu startować. I to nie dlatego, że kiedyś biegaczy było mniej. O nie! Jeśli weźmie się jego dziesięć zwycięstw z Ennerdale Horseshoe Race, to wszystkie wyniki będą lepsze od czasu czempiona z 2017 r. Joss był po prostu zjawiskiem.

Ultra na własną rękę

W tamtych czasach w północnej Anglii ostatecznym sprawdzianem hartu ducha była pętla Bob Graham Round. Wytyczona w latach 30. działała na wyobraźnię wszystkich biegaczy i piechurów. Kiedy Joss brał się za bieganie, na liście pogromców pętli widniały nazwiska… czterech osób. Pokonanie 105 km w ciągu doby wydawało się czynem dla herosów. Tymczasem on nawet nie zawracał sobie głowy, by próbować się z klasyczną wersją Bob Graham Round. Postanowił, że zamiast 42 szczytów, z których składa się pętla, wespnie się na 61 i... nadal utrzyma w zadanym czasie 24 godzin. Rok później wrócił na pętlę i dodał do niej jeszcze jeden wierzchołek. A w 1975 r. wprawił środowisko w osłupienie, zaliczając 72 wierzchołki w czasie 23 godzin i 11 minut. Jeśli wydaje się to mało obrazowe, dodam, że całkowity dystans wyniósł 175 km i 11 600 m pod górę. I to w terenie w dużej mierze pozbawionym ścieżek. Oczywiście bez oznakowanej trasy czy śladu GPS. Ten wynik nadal trzyma się w czołówce wyczynów w Lake District, mimo że biegacze wytyczyli tam wiele nowych ścieżek i obecnie niektóre odcinki pokonuje się znacznie szybciej niż 40 lat temu.

Z niewielką pomocą przyjaciół

W tamtych czasach ultra biegało się inaczej. Ze względu na to, że zawodnik zwykle był jeden, montowało się ekipę wsparcia, która pomagała pokonać zadany dystans. Wraz ze śmiałkiem ruszała sztafeta osób wspomagających go w odnajdywaniu optymalnej trasy, biegaczy niosących jedzenie i picie. Pomocnicy zmieniali się co kilka godzin, zwykle w dolinach, do których dało się dojechać samochodem. Ta tradycja przetrwała do dziś. Osoby, które ukończyły Bob Graham Round, czują się zobligowane, by wspomóc kolejnych swoim doświadczeniem. Bieg staje się sportem zespołowym. Gdy w Anglii rusza wyjątkowo mocny zawodnik, może liczyć na grupę nawet 15 towarzyszy, którzy pomogą mu w biciu rekordu.

Z braku oficjalnych zawodów, Joss sam wymyślał swoje projekty bądź przerabiał tradycyjne wyzwania dla piechurów na modłę biegową. Jednym z najbardziej spektakularnych wyczynów był Three Peaks Challenge, polegający na zdobyciu najwyższych szczytów Anglii, Szkocji i Walii w jak najkrótszym czasie. Trzeba było zacząć z ręką zanurzoną w morzu i skończyć również na poziomie wody. A pomiędzy wierzchołkami przemieszczać się najszybciej jak to możliwe. W tym wypadku oznaczało to pędzenie tuningowanym fordem capri przez szkockie doliny z prędkością 200 km/h. Za kółkiem siedział kierowca rajdowy, a pod maską huczał sześciocylindrowy potwór. Jest to jeden z tych rekordów, o których mówi się szeptem. Dziś nikt by nie ogłaszał na Facebooku, że ma zamiar łamać wszystkie święte przepisy drogowe i pokonać 800 km dwa razy szybciej niż nakazują ograniczenia (bo trzeba dać jeszcze czas biegaczowi na pokonanie kilku tysięcy metrów podbiegu) i zmieścić wszystko w czasie dwunastu godzin. Nie wiem jak wam, ale mi mocno wszedł pod czaszkę taki projekt – np. Rysy, Babia Góra i Śnieżka w jak najkrótszym czasie i jazda autem nocą, bo wówczas ruch jest najmniejszy. To nieodpowiedzialne i niebezpieczne, ale szalenie pierwotne i emocjonujące wyzwanie. Rekord Naylora stoi do dziś, a projekt wspinania na trzy szczyty stał się na wyspach niezwykle popularny. Zgadniecie, ile osób co roku zabiera się za Three Peaks Challenge? 30 tysięcy! Aby jednak nie zadzierać z lokalnymi władzami, poprzeczkę wiesza się dziś znacznie niżej – trzy góry należy zdobyć w ciągu doby, a więc dwa razy wolniej niż w przypadku Naylora.

Ultra „zrób to sam”

Scena wyścigowa ciągle nie dorastała do jego aspiracji, więc Joss kontynuował swoje projekty. Zaczął od pokonywania tradycyjnych szlaków, takich jak Penine Way (431 km łańcuchem Gór Penińskich), potem postanowił sprawdzić, ile czasu zajmie mu zmoczenie nogi w każdym z jezior Lake District. Wyszło, że aby dotrzeć do wszystkich 27 zbiorników, trzeba pokonać 168 km. Udało mu się w 19 godzin i 20 minut. Tu znów można spróbować pójść w jego ślady w Polsce. Co powiecie na odwiedzenie wszystkich stawów i stawków w Tatrach? Oczywiście zwykle diabeł tkwi w szczegółach, bo niektóre z nich są maleńkie, ale zawsze można posiłkować się jakimś oficjalnym wydawnictwem i odhaczać tylko te obiekty, które wzmiankuje „klasyczny autor”. Coś takiego – na skalę absurdalną – uczynił Naylor w 1986 r., gdy dobijał już do pięćdziesiątki. Wziął przewodnik po Lake District autorstwa Alfreda Wainwrighta, oznaczył na mapie wszystkie 214 wzmiankowanych szczytów, po czym połączył je linią łamaną. I ruszył, by tę linię pokonać. Wyprawa zajęła mu dokładnie tydzień, jedną godzinę i dwadzieścia pięć minut.

Kiedy my się kłócimy o pakiety

Joss nigdy nie był profesjonalnym biegaczem. To nie były czasy kontraktów sponsorskich czy nagród pieniężnych. Nie było kalendarza startów, opłat wpisowych i zamorskich wyścigów. Wyprawy finansował z własnej kieszeni, a do tego nadawał im cel charytatywny: „ja pobiegnę, zmęczę się, a wy sypnijcie groszem”. Pomyślcie: wieśniak z doliny, gdzie nie ma nawet prądu, bierze się za akcje charytatywne w latach 70.! W przypadku biegu Three Peaks Challenge ‒ wprost z „mety” ruszył do domu, by zająć się gospodarstwem. A gdy skończył doić krowy, zorientował się, że jest umówiony, by pomóc koledze w próbie pokonania Bob Graham Round. Niewiele myśląc, pobiegł w góry i wrócił z nich dopiero następnego dnia (bo się kolegom przedłużyło). Wliczając wszystkie karkołomne przejazdy, nie spał przez trzy dni i niewiele jadł (bo jeszcze przed rozpoczęciem biegania na trzy szczyty struł się hot dogiem). Joss Naylor miał długą i piękną karierę. Jeszcze jako siedemdziesięciolatek wytyczał granice tego, co możliwe w górach – w 2009 r. w ramach charytatywnego projektu pokonał trasę 56 km z 5000 m przewyższenia w ciągu jednego dnia.

Emerytura

Dziś jest już staruszkiem, ale ciągle można go spotkać w Wasdale, gdzie pomaga organizatorom biegów i śmiałkom próbującym się z Bob Graham Round. Czeka na nich u podnóża z kubkiem herbaty. Ale już nie spędza zim w Wasdale – jest dla niego za mokro i łupie go nieznośnie w kościach. Utrzymuje, że mimo ogromnego przebiegu, jego ciało jest w dobrym stanie (nie licząc cholernych kręgów i rozsypanego kolana). To, co działało sprawnie, nadal jest na chodzie. A jak jest sucho i ciepło, to może nawet potruchtać.

Pozostałe artykuły