Redakcja KR

Ultra Dolce Vita na dystansie 80km czyli jak to z tym Lavaredo Ultra Trail jest?

Dolomity, 06.07.2022

W czerwcu odbyła się kolejna, trzecia już edycja biegu Ultra Dolomites - UD80k w ramach festiwalu biegowego Lavaredo Ultra Trail - LUT120k. Dystans do pokonania to 80km i 4600m przewyższenia w pionie. Byłem, biegłem, oto co zapamiętałem.

Tekst: Zbigniew Nowicki, zdjęcia: Lavaredo Ultra Trail, Zbigniew Nowicki

Jest nas trzech. Ja, Maciek i Wojtek. Każdy z innym planem i z innym czasem ukończenia biegu. Ponieważ wcześniej brałem udział w Lavaredo Ultra Trail wiem, że trwers Dolomitów to nie jest taki sobie łatwy bieg. Stawiam na plan “ostrożny”. Biorę pod uwagę wynik z LUT i chcę ukończyć 80 km pomiędzy 14 a 15 godzin. Maciek ma ponad 20 letnie doświadczenie w biegach ultra i celuje w złamanie 12 godzin. Natomiast doświadczenie Wojtka na takim dystansie jest zerowe, to ultra prawiczek ze swoją pierwszą 80-tką. Plan Wojtka zakłada pokonanie trasy w czasie pomiędzy 16 a 18 godzin.

Wspólnie mieszkamy w Cortina d’Ampezzo, ponieważ tutaj znajduje się całe zaplecze zawodów i dzieją się wszystkie wydarzenia, łącznie ze startem królewskiego dystansu 120k, w którym biegnie czwarty muszkieter z naszej paczki - Jurek. 

Ultra Dolomites to wyścig z punktu A do punktu B. Więc żeby dotrzeć na start UD musimy skorzystać z porannego autobusu, który zabierze nas z Cortiny do San Vigilio Di Marebbe. Budzik nastawiony na 3:30 bezdusznie wyrywa nas z niespokojnego snu. Na zewnątrz jest ciemno i Cortina śpi. Mamy czas, żeby się spokojnie ubrać, raz jeszcze zweryfikować wyposażenie obowiązkowe, dotrzeć do autokaru i drzemiąc dojechać na miejsce. Autokary ruszają z centrum Cortiny punktualnie o 4:30, dookoła nadal jest ciemno i kołysząca jazda szybko usypia, zapadam w drzemkę. Około 5:45 docieramy do San Vigilio, musimy opuścić przytulny i ciepły autokar, a miasteczko wita nas rześkim chłodem poranka i temperaturą około 10 stopni Celsjusza. Zakładamy dodatkową warstwę i idąc na start zjadamy przygotowane wcześniej śniadanie.

Startujemy z głównego placu San Vigilio di Marebbe. Ponieważ jest wczesny sobotni poranek to towarzyszy nam jedynie garstka kibiców, którzy szybko znikają za naszymi plecami i po rozgrzewkowych 3 kilometrach wybiegamy z miasteczka na szlak górski Via Dolomiti. Maciek wyrwał do przodu, straciliśmy jego czerwoną czapeczkę z oczu już na pierwszych kilkuset metrach. 

Wspólnie z Wojtkiem oraz kilkoma setkami międzynarodowego ultra bractwa, wchodzimy do parku przyrody Fanes-Senes-Braies. Po przekroczeniu warstwy mgły, naszym oczom ukazują się postrzępione szczyty i zbocza, które mogłyby z łatwością stworzyć wrażenie praktycznie nieprzebytego górskiego regionu. Jednak wijąca się kolorowa, wstążka ultrasów dowodzi, że park można pokonać biegiem i marszem. Zaczyna się nasze długie i żmudne podejście na pierwszą przełęcz, na wysokość 2286m i dalej zbieg do pierwszego punku żywieniowego na 17km w Malaga Foresta. Podczas zbiegu rozstaję się z Wojtkiem, który jako z natury bardziej kulturalny człowiek, nie przepycha się pomiędzy ultrasami i cierpliwie drepcze w sznurku schodzących. Ja niestety nie moge schodzić, każdy ma swoje tempo oraz skoro przyjechaliśmy tu biegać to biegnę, a w dół podobno łatwiej. Coś mi się z tym punktem nie zgadza względem dystansu, bo zegarek pokazuje mi po dotarciu jedynie 15,7km. Zbytnio się tym jednak nie przejmuję, zapycham usta serem, salami i bananem i biegnę dalej. Uzupełniam też wodę, bo zaczyna się powolutku robić ciepło. Niedługo za pierwszym punktem trasa wybiega na jezioro Braies. Krystalicznie czystą, lazurową taflę wody, otoczoną piaskową plażą i stromymi na ponad 3000m szczytami. W lazurowym jeziorku stoi krowa, scenka dość surrealistyczna, więc szczypię się, czy nie mam przypadkiem jakiś halunów. Jednak krowa jest tam nadal, potrząsa głową, dzwoni alpejskim dzwonkiem i tępo spogląda na robiących jej zdjęcia ludzi. Pewnie dla niej widok kolorowych wariatów smigających wzdłuż brzegu jest równie surrealistyczny. No cóż punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a mówiąc bardziej precyzyjnie, stania.

Zaczynam kolejne podejście, tym razem na przełęcz na wysokości 2374m w pobliżu schroniska Biella. Po pokonaniu przełęczy otwiera się niesamowita przestrzeń, gdzie skaliste szczyty i zbocza otaczają i jednocześnie chronią duże połacie zielonych alpejskich pastwisk. Powala ogrom różnorodności morfologicznej i krajobrazowej. A ja mam biec, tam, gdzieś w dół. Woda z soft flasków schodzi w błyskawicznym tempie, wiec razem z innymi spragnionymi, korzystam z przybocznych źródełek i co jakiś czas dopełniam butelki. 

Mijam schronisko Sennes, i ciągle zbiegając docieram do drugiego punktu żywieniowego Malga Ra Stua na 35km. Dobry Panie, jaką tutaj serwują garmażerkę. Serki, kanapki, zupki, makaron, salami, słodkie owoce w syropie, normalne owoce, warzywa, przekąski. Kiszka dobrze pracuje i chętnie posiedziałbym dłużej, ale nie zapłaciłem za siedzenie. W Malga Ra Stua trasa UD80k łączy się z klasyczną trasą LUT120k. Dalej wiem już co mnie czeka, gdzieś niedaleko przede mną jest wspomniany już czwarty z naszej paczki - Jurek, biegnący LUT120k. Jurkowi powiedzieliśmy, że LUT to jest względnie łatwy bieg z przepięknymi widokami. Jurek nie zwrócił jednak uwagi na słowo “względnie”, ukończył 120k w 20h i 31min, co i tak uważam za bardzo dobry wynik. Po biegu napisał własną relację, gdzie stwierdził, widoki faktycznie niesamowite, ale bieg jest wymagający.

Mijam 40km i tu zaczyna się droga krzyżowa pod tytułem “Val Travenanzes”, gdzie do pokonania jest 1200m w pionie, a słoneczko już wesoło stoi w zenicie. Na szczęście część z trasy znajduje się w leśnym cieniu. Wodę uzupełniam tam gdzie tylko mogę, czyli nie gardze nawet przekraczanymi strumykami. Trasa przez dolinkę Travenanzes ma jakieś 10km. Na końcówce podejścia, około 50km widzę maszerującego Maćka. Znów muszę się uszczypnąć, bo przecież Maciek powinien być daleko z przodu. Jednak jest to Maciek, który wyraźnie ożywił się na mój widok. Razem zbiegamy przepięknie widokową trasą do schroniska Col Gallina i punktu odżywczego na 55km. To nie jest dzień Maćka. Tak to już jest z ultra, że na papierze można wszystko zaplanować, a przygotować się trzeba na niespodzianki. Dłuższa chwilkę ładujemy wspólnie baterie i żołądki. Znów garmażerka na wysokim poziomie. Robotę robią owoce w słodkim sosie, wciągam chyba z 5 kubków. Nasyceni i odświeżeni ruszamy dalej, przed nami najwyższy punkt biegu, schronisko Averau na 2413 m. Jest do pokonania prawie 500m w pionie, a nogi już straciły wigor. Wleczemy się więc w grupkach, robimy zdjęcia, rozmawiamy o niczym lub milczymy zanużeni we własnych myślach w rytmie lewa, prawa, lewa, prawa.

Kolejny punkt to przełęcz Giau na 63km, tylko 8 km od poprzedniego punktu, a wydawało się jak cała wieczność. Maciek mówi, że musi się ogarnąć. Siada, zajada, chce odpocząć. Każdy z nas biegnie sam, każdy ma swój bieg, więc jest to moment na zostawienie przyjaciela i napieranie do przodu. Upewniam się tylko, że Maciek będzie kontynuował bieg do mety. Potwierdza, do ukończenia motywuje go pamiątkowa kamizelka od La Sportiva. Przybijamy piątkę i zostawiam go z zupą na kolanach.

Przede mną jeszcze 2 krótkie, strome podejścia na dystansie 6km, i finałowy 11km-owy zbieg w dół do Cortina d'Ampezzo. Pokonuje te 6km, ale serdecznie mam już dosyć naprzemiennego rytmu stukających kijków i kroków. Chcę do mety. W promieniach zachodzącego słońca przekraczam krowią bramkę na przełęczy Forcella Ambrizzola, wzorem pozostałych ultratowarzyszy wydaję z siebie głośne “muuuuuuuu” i zaczyna się zbieg z różnicą w pionie 1000m. Czwóreczki już nie pierwszej świeżości, ale ociągać się nie będę. Szybki kilometr doprowadza mnie do ostatniego punktu żywieniowego przy schronisku Croda da Lago, położonego nad górskim jeziorkiem. Tu składam używane przez 70km kije. Chowam je na stałe do kamizelki. Wiem, że dalej nie będą mi potrzebne, bo będzie tylko w dół. A nawet jeśli będzie przez chwilę w górę, to nie będzie miało znaczenia. Kije będą mi wyłącznie przeszkadzać. Co to jest za zbieg, po korzeniach, po kamieniach, pomiędzy drzewami, przez chaszcze, po błocie, po trawie, nad krawędzią górskiego potoku. Część ultrasów kuśtyka w dół, ja biegnę, czwórki mam rozgrzane do czerwoności. Mam świadomość, że jutro zapłacę za to wysoką cenę, ale mam to w dupie, bo jutro już nie będę biegł w Ultra Dolomites. Daję ile pozwala fabryka rocznika 74. Tak mijam 100, a może więcej biegaczy, część zmotywowana moim szaleńczym rajdem, też dołącza do zbiegu, zamiast schodzić.

Na finiszu wbiegam do miasteczka. Na rogatkach jest prywatny punkt żywieniowy organizowany przez lokalnych, włoskich kibiców, głównie dzieci. Wyjątkowo ujmujące miejsce, dzieciaki serwują colę, jest prysznic dla ochłody i wiwatujący kibice. Jak 4 lata temu biegłem LUT, też był tu punkt. Zatrzymuję się, przybijam piątki z dzieciakami, piję colę, śmiejemy się, krzyczymy “forza, forza”. Jest super, do mety mam tylko kawałek. Na ostatniej, deptakowej prostej dołącza do mnie moja 12 letnia córka, Martyna. Ona chce biec, mówi "tata to finisz, dajesz". A ja chcę ten moment zapamiętać na długo, więc się nie spieszę. Truchtamy do mety, ktoś po polsku krzyczy “gazu”. Ja gaz dociskałem przez ostatnie 79 km i teraz mam chwilę na endorfinowy haj. Choć wolno, to jednak przesuwamy się do przodu i przekraczamy metę, uśmiechy, uściski z Martyną. Koniec, zatrzymuję zegarek z wynikiem 14h 03min, bieg zaliczony zgodnie z planem. Odbieram super pamiątkową kamizelkę od La Sportiva. Nie dają pamiątkowego medalu, smuteczek. Godzinę później do finiszerów dołącza Maciek, a po kolejnej półtorej godziny metę przekracza Wojtek, tracąc swoje 80 km dziewictwo. Wszyscy zadowoleni, zmęczeni i głodni. Wieczór kończymy wspólnym makaronem z fantastycznymi kotlecikami w sosie pomidorowym od małżonki Maćka, Agaty. 

Podsumoując Ultra Dolomities 80k jest bardzo przyjemnym i malowniczym biegiem, choć nie liczcie na taryfę ulgową. Wydarzenie dobre szczególnie dla tych, którzy kochają Włochy,  włoskie góry i kuchnię oraz włoskich, fantastycznych kibiców. Jeśli nie biegłeś 80k polecam na pierwszy raz, sceneria, plenery i widoki złagodzą trud dystansu. Jeśli biegłeś 80 km, a nie byłeś w Dolomitach latem, to musisz tam pobiec, bo to jest Światowe Dziedzictwo UNESCO. Jeśli biegłeś LUT120k, to na pierwszych 35km masz szansę poznać zupełnie nowy, nie znany Ci obszar Dolomitów. Jeśli zaś biegłeś UD80k, to możesz tam wrócić i poprawić swój wynik. Co i ja może uczynię za jakiś czas.

Garść informacji:

Bieg Ultra Dolomites 80k, z racji niesamowitej scenerii, widoków oraz niezbyt długiego dojazdu z Polski, jest bardzo popularny wśród Polaków. Wyścig dominują w 50% Włosi, w końcu to ich teren, ich zawody. Druga połowa uczestników to obcokrajowcy, głównie Francuzi, Hiszpanie i na czwarty miejscu popularności narodowej - Polacy. Limit zgłoszeń regulaminowo wynosi 1000 uczestników. W losowaniu przypadało trochę powyżej 2 kandydatów na jedno miejsce, 50% szansy na dostanie się na bieg, czyli nie najgorzej. Ostatecznie na starcie stawiło się 891 zawodników, głównie z powodu niespełnienia wymogu formalnego w postaci dostarczenia certyfikatu medycznego. Bieg charakteryzuje się łagodnym limitem 22,5 godziny dla 80k i również wysokim współczynnikiem ukończenia ponad 91%. Na metę dotarło 812 ultrasek i ultrasów. Wszyscy uśmiechnięci i szczęśliwi.

Zbigniew Nowicki - Tata Martynki i Kuby, mąż Agusi, fan hard rocka i psów rasy labrador retriever. Łodzianin, od ponad dwudziestu lat związany z branżą internetową. Kiedyś biegał bez ładu i składu, dziś każdy rok zaczyna z planem, co chce osiągnąć. Ostatecznie biega jak może, gdzie może i kiedy może. Ukończył CCC, LUT, UJL, BGT, KBL, SGS, BUT i wiele innych.

Pozostałe artykuły