Redakcja KR

Rzeźnicka majówka

Bieszczady, 26.04.2018

„A właściwie to dlaczego państwo nie pojechali nad morze? Tutaj nic nie ma...”, to pytanie zadał mi mieszkaniec Smereka – wsi położonej u stóp Połoniny Wetlińskiej, kiedy zobaczył mnie leżącego na poboczu drogi, z nogami opartymi o znak drogowy.

Tekst: Tomasz Skorupa / AGB Torfy Aleksandrów Łódzki

Zdjęcia: Tomasz Skorupa, Monika Krupińska, Maciek Krupiński, Dorota Harężlak

Wiecie, czym się różnią Bieszczady od innych polskich gór? Jedna cecha jest uderzająca. Ze szczytów w innych górach zawsze widać ślady działalności człowieka. W Bieszczadach możemy poczuć się tak, jakbyśmy odkrywali nieznaną, dziką krainę. Gdziekolwiek sięgnąć wzrokiem, zobaczymy połacie eksplodujące świeżą bukową zielenią. Żadnego domu, żadnej linii wysokiego napięcia, żadnej drogi czy traktora. Te góry dają dystans do cywilizacji, dystans do świata. Zostawiają bruzdę w głowie. Na zawsze…

Pomysł na odtworzenie pierwszego Biegu Rzeźnika wyszedł z naszej grupy biegowej AGB Torfy z Aleksandrowa Łódzkiego. Torfy to dość specyficzna ekipa biegowa, niebiegająca jak większość takich grup po parku, od latarni do kosza na śmieci. Na co dzień przemierzamy piaskowe pagórki w okolicach Rezerwatu Torfowisko Rąbień, a kilka razy do roku organizujemy imprezy ultra. Bo jak już biec to długo i daleko. Na jednej z takich imprez rzuciłem hasło, że może by tak sprawdzić czy faktycznie Połoniny zasłużyły na te brzydkie określenia jakimi nazywają je biegacze. Pomysł padł na podatny grunt. Zanim dobiegliśmy do mety imprezy, miałem już trzon ekipy.

Bieszczadzka samotność

Wielu z nas brało udział w co najmniej jednym Rzeźniku, ale nie wszyscy mieli szczęście zakończyć bieg z Połoninami. Ja na przykład nie miałem. W zeszłym roku dzięki Kingrunnerowi udało nam się z koleżanką Anią Śliwą wygrać pakiet startowy, rysując okładkę magazynu. Niestety, jak wszyscy pamiętamy, do ostatniej chwili ważyły się sprawy trasy i organizatorzy puścili nas jakimiś opłotkami. Postanowiłem sobie już wtedy, że trasę przez Połoniny pokonam sam, a jeszcze lepiej z grupą przyjaciół. Kiedy zobaczyłem, ilu zawodników w tym roku przyjedzie na Rzeźnika i towarzyszące imprezy, wiedziałem już, że to nie dla mnie. Czasem dobrze jest poszaleć, ale akurat Bieszczady najlepiej smakują samotnie lub w gronie najbliższych przyjaciół. Kiedy spojrzałem na listę biegów tegorocznego Festiwalu Rzeźnika poczułem ból. Nie nóg, jak zazwyczaj w takich momentach, ale głowy. Trzynaście biegów, o ile dobrze liczę, z czego niektóre składające się z kilku etapów. No nie wiem, może taka moda zapanowała, że wszyscy chcą dogonić Krynicę, ale ja się w takich okolicznościach nie odnajduję. Wolę skupienie i spokojną kontemplację walorów przyrody wraz z najbliższym towarzystwem. Może to już starość... 

Pozostało zająć się szczegółami naszej eskapady. Ustaliliśmy, że najciekawiej byłoby pobiec trasą taką jak pierwszy Rzeźnik ‒ ten z zakładu o kratkę piwa i coś tam jeszcze. Chcieliśmy poczuć się jak prawdziwe dziki, pionierzy, którzy nie wiedzieli, czy zrobienie takiego dystansu jest w ogóle możliwe i czy nie umrą po drodze lub nie zje ich niedźwiedź. No cóż, już wiemy, że jest to możliwe, ale chcieliśmy poczuć to, co młody i szczupły dzik Mirek Bieniecki z resztą ekipy.

W piątek graty spakowane i witajcie Bieszczady! Krótki rekonesans, fotki na linii startu w Komańczy. Za dnia wygląda jakoś mniej strasznie niż w nocy. Rekonesans, gdzie jaki sklep, bo przecież nie będziemy mieli wypasu na stolikach przy trasie. Ustalenie transportu na rano z panem Rysiem od busa. Jakoś nie zdziwiony, że potrzebujemy dojechać na 3:15. Czyżby ktoś już podróżował o tej porze? Piwko na dobranoc i spać. Długa noc przed nami, może z dwie godziny się prześpimy.

Wyprawa dla Darka

Budzik zadzwonił jak zwykle za wcześnie. Snując się po kuchni w poszukiwaniu kawy, natknąłem się na kuriera, który przywiózł nam resztę pakietu startowego. Jest pod wrażeniem jak daleko i długo biegamy. On przebiegł najwięcej maraton. 2:37 w debiucie. Przepraszam, dopytuję, bo wydaje mi się, że się jeszcze nie obudziłem. A jednak. OWM, tegoroczne mistrzostwa Polski. Potraktowałem to, jak to mówią, jako dobry prognostyk przed rzeźnią, jaka nas czeka w ciągu najbliższej doby.

Spieszyć się trzeba, czas o tej porze upływa szybko i trochę za wcześnie lądujemy w Komańczy. Jak nocne wilki pojawia się znikąd patrol straży granicznej. Chłopcy są trochę zainteresowani, czy w tym busiku parkującym w środku niczego nie ma grupy nielegalnych imigrantów. Aha, biegacze. No to sprawa wyjaśniona, tutaj nikogo to nie dziwi. Kiwamy głowami z uznaniem. Od tego momentu czujemy się jakoś bezpieczniej.

Krótka rozgrzewka. Dzwoni Darek Andrzejczak. Kolega dzik, który pechowo złapał kontuzję i postanowił nie ryzykować startu w górach. Będzie startował razem z nami, tylko w lesie w Aleksandrowie Łódzkim, na naszych Torfach i przebiegnie dla nas 7 km. To się nazywa prawdziwy przyjaciel. Biegniemy od tej pory z Darkiem i dla Darka.

Ustaliliśmy wcześniej, że w przeciwieństwie do obecnych Biegów Rzeźnika trzymamy się rygorystycznie czerwonego szlaku. Po pierwsze dlatego, że to jest nasze jedyne oznakowanie trasy, a po drugie, to przecież pierwszy Rzeźnik przebiegał właśnie czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim. Strategia okazuje się trochę trudna do zrealizowania na pierwszych kilometrach. Bieg przeradza się w krótkie BnO. Trochę błota po łydki i chaszczowania. Po kilkudziesięciu minutach dnieje, a my wychodzimy na prostą, w przenośni i dosłownie. Od tej pory już problemów ze znalezieniem szlaku właściwie nie będzie. Wszystko jest bardzo dobrze oznakowane. Śmiejemy się, że zaczęliśmy podręcznikowo – zgodnie ze strategią ultra, zacznij wolno, a jak zaczniesz wolno, to potem… zwolnij. Zegarki pokazują coś koło 16 min/km. Masakra, gorzej już nie może być. Ale traktujemy ten bieg w kategoriach turystycznych, byle do Ustrzyk dotrzeć przed zmierzchem. Nic złego się jeszcze nie dzieje.

Biegam ultra, nie śmiecę!

Po mniej więcej półtorej godziny docieramy do Jeziorek Duszatyńskich. Tym razem mgły nie ma. Widoki dodają energii do dalszej walki. Gdzieś pod Chryszczatą witamy pierwsze promienie słońca. Jeszcze jest chłodno, łydka dobrze podaje. Chciałoby się ten stan utrzymać jak najdłużej. Wszyscy się napawają chwilą i strzelają fotki. Umówiliśmy się, że nie biegniemy sami. Biegniemy parami lub większymi, spontanicznymi grupkami, ale nigdy samotnie ‒ bezpieczeństwo przede wszystkim! Dobrze wiemy, że teraz już są telefony komórkowe, ale tam gdzie są potrzebne, zwykle nie ma zasięgu. W tym miejscu trasy grupy tracą już ze sobą kontakt wzrokowy. Nikt się nie ściga. Wszyscy kontemplują upływające kilometry. Zbieramy też po drodze trochę śmieci, butelki, papierzyska, a nawet puszki po konserwie turystycznej. Umówiliśmy się, że nasza wycieczka to nie bicie rekordów i dlatego postanowiliśmy aktywnie wspomóc akcję #runultranotrash. Do Cisnej, przez Żebrak, Jaworne i szereg kolejnych szczytów woreczki na śmieci pęcznieją.

Psy ultrasy

W końcu wpadamy na rozgrzany asfalt Cisnej. Oj, już zaczyna przygrzewać. Zapowiada się długi i ciężki dzień. Pod Siekierezadą czeka na nas nasza dzielna wolontariuszka Monika Krupińska. W samochodzie zdeponowaliśmy nasz podręczny kramik, wszystkie szpargały i drobiazgi, które mogą się nam przydać.

Niespodzianka! Tak jakoś przypadkiem spotykamy kolegę ultrasa Piotrka Kopkę z Korony Pabianice. Bo przecież gdzie się można przez przypadek spotkać, jeśli nie przy orliku koło Siekierezady w sercu Bieszczad. Tutaj jest czas na pomidorówkę i ładowanie akumulatorów, tych od Garmina też. Jednak czas goni, musimy się zbierać w drogę. Czekają na nas Jasła i inne nienazwane przewyższenia. Wkrótce połowa drogi. Jest już gorąco. Na szczęście wieje zimny wiaterek. Widoki rekompensują z nawiązką trudy podróży. Mijamy się grupkami na trasie. Mimo że jest nas tak mało, wciąż mamy kogoś w zasięgu wzroku. Pojawiają się pierwsze kryzysy. Mnie najbardziej ścina chyba koło Fereczatej. Mam problemy z utrzymaniem linii prostej. Na szczęście moja troskliwa partnerka biegowa Iza Augustowska proponuje oczyszczenie kija trekkingowego z liści, co daje mi chwilę cennego oddechu. Dochodzę do siebie, żeby po kolejnych ciężkich i bolesnych kilometrach w dół dotrzeć do długo wyczekiwanego sklepu w Smereku. Tutaj w cieniu zgromadziła się cała ekipa. Pieski Su i Tibi, które podróżowały do tego momentu z Dorotą i Krzyśkiem Harężlakami, tutaj kończą swój bieg. Do Bieszczadzkiego Parku Narodowego mają zakaz wstępu, ale tak czy inaczej zostały ultrasami. Z dumą mogą nosić medale i buffy imprezowe.

Kładę się z radością na poboczu, polewając wodą. Nogi wyciągam do góry i opieram na znaku drogowym.

Tutaj nic nie ma…

„A właściwie to dlaczego państwo nie pojechali nad morze? Tutaj nic nie ma...”, pada pytanie ze strony lokalnego mieszkańca zainteresowanego, czemu leżę przy drodze. Pan trafił w sedno, bo od kilku kilometrów zadajemy sobie to samo pytanie. Ale w końcu pojawia się odpowiedź. To pasmo Połoniny Wetlińskiej i dalej Caryńska górujące na wsią Smerek. Wygląda to jak wyzwanie. Widzimy już, jak ciężko będzie. Czwórki już nieźle ubite. Dociera do nas, o co chodzi z tymi połoninami.

W końcu wypoczynek przy sklepie się kończy. Ruszamy w najcięższą część naszej drogi. Podejście pod pierwszy szczyt Wetlińskiej – Smerek – ciągnie się bez końca. Ile razy można się zatrzymywać w celu zrobienia selfie?! W końcu jest! Widoki imponujące, pogoda nas rozpieszcza. Słońce, chłodny wiaterek, tutaj upał już nie daje się bardzo we znaki. Dalej biegniemy już grzbietem. W Chatce Puchatce, jak ją nazywają miejscowi, ładujemy bukłaki i żołądki. Trzeba się spieszyć. Słońce już coraz niżej, a przecież czeka nas jeszcze wisienka na torcie, czyli cała Caryńska. Zejście i zbiegi z Wetlińskiej bolą już bardzo, co to będzie dalej? Na zejściu widzimy Caryńską w pełnej okazałości. Jej ogrom przytłacza. To tam trzeba będzie się jeszcze wdrapać?!

W Brzegach Górnych czeka już na nas część ekipy, która nie biegła pełnego dystansu oraz Monika z naszym mobilnym przepakiem, która dzisiaj dwoi się i troi, żeby nam przychylić nieba. Szybko pochłaniam jakiegoś banana, łapię czołówkę i dalej w drogę, w stronę ostatecznego testu na prawdziwego ultrasa. To podejście dłuży mi się już chyba najbardziej. Na szczycie Caryńskiej spotykam kilkudziesięciu maniaków fotografii z aparatami na statywach. Czekają na zachód słońca. Okazuje się, że to też ultrasi w swojej dziedzinie, byli już tu dzisiaj o drugiej w nocy, a teraz weszli jeszcze raz. Życzymy sobie powodzenia, robią nam kilka fotek i czas w drogę.

Zejście z Caryńskiej to już chłód, wiatr i zapadający zmrok. Trzeba wyciągnąć wiatrówkę z plecaka i zacząć sobie oświetlać drogę. W lesie za Caryńską wilgoć i zmrok. Spotykam pomrowa błękitnego, niebieskiego ślimaka, który żyje niemal jedynie w Karpatach Wschodnich. W całej tej zieleni i brązowym błocie jego błękit wygląda całkiem nierealnie. To chyba moja nagroda za trud, który włożyłem w dotarcie do tego miejsca.

Coraz szersza droga przez las płynie coraz szybciej. Już tak blisko! Darek Białek dzwoni do mnie z mostka, co się ze mną dzieje, kiedy dotrę? W końcu udaje się, kilka dziurawych kładek, łąki, oświetlony maszt antenowy i wreszcie są! Ustrzyki Górne. Moja meta. Spełnienie moich marzeń. Ekipa, widząc z daleka światło mojej czołówki, krzyczy i dopinguje, co doprowadza mnie do niemałego wzruszenia. Jak się okazało, dotarłem na szarym (a właściwie czarnym) końcu. Ale taki mam charakter. Jak żółw, swoim tempem, ale zawsze do przodu, nie odpuszczam.

Obezwładniające piękno

Pierwsza na mecie była para mieszana – Ania „Która Nigdy Się Nie Męczy” Patura i Maciek „Cyborg” Krupiński. Chyba nigdy nie będę biegał ich tempem. Ale nie wiem, czy mi bardzo na tym zależy. Odwaliliśmy dzisiaj kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. W końcówce już mi naprawdę nie było do śmiechu. Na mecie wszyscy dostali ceramiczne medale pamiątkowe. Brązowa glinka symbolizuje bieszczadzkie błoto, a zielone szkliwo – tę bukową rozbuchaną zieleń. Znalazło się też miejsce dla dzika. W końcu każdy, kto tu dotarł, to dzik co się zowie!

Dziękuję, kochani, jesteście najlepszą ekipą. Dla takich momentów się biega. Dla takich momentów warto się męczyć w błocie i upale aż do rozładowania garmina.

Poznaliśmy, czym jest prawdziwy Bieg Rzeźnika. I mówię wam, że nie jest łatwo. Połoniny niszczą. Ale jest też obezwładniająco pięknie. Warto to przeżyć chociaż raz, z grupą wypróbowanych przyjaciół. Taki bieg zostaje w głowie na zawsze.

Jak to dobrze podsumowała Ania Patura: „Co tu dużo pisać, nieważne, ile kilometrów, w jakim czasie, najważniejsze jest to, że z grupą przyjaciół pokonałam trasę Rzeźnika. Jestem szczęśliwa!”.

Taki jest przecież, dawno zapomniany, sens tego biegu...

Oprócz biegaczy z AGB Torfy w imprezie udział wzięli członkowie: Łódź Running Team, ZGIERZołaki, 4 Łapy Psa Łódź, Klub Biegacza Geotermia Uniejów.

Tekst ukazał się drukiem w magazynie ULTRA#11

Autor: Tomasz Skorupa


Z wykształcenia architekt. Szczęśliwy ojciec dwóch chłopaków. Z zamiłowania biegacz ultra. Identyfikuje się z grupą biegową AGB Torfy z Aleksandrowa Łódzkiego. Swoje pasje projektowe wykorzystuje, projektując grafiki, medale i inne atrybuty dla imprez biegowych. Może się pochwalić szczególnie udanym wizerunkiem imprezy Ultra Kamieńsk oraz logotypów dla polskiej reprezentacji na Spartatlon.

Pozostałe artykuły