Redakcja KR

Przełamując asfaltowe fale

GSS, 11.11.2020

Główny Szlak Sudecki - Rafał Bielawa

Wyprawa tym razem miała być inna niż poprzednio na Głównym Szlaku Beskidzkim. Potrzebowałem przygody jak tlenu, chciałem poczuć we włosach wiatr, który miał przegonić chmury znad mojej głowy. Chciałem oderwać się od rzeczywistości, założyć plecak i pognać jak małe dziecko przez łąki i pola, gdzieś przed siebie, gdzie mnie oczy poniosą.

Zdjęcia: Łukasz Buszka

Bez wielkiego, szczegółowego planowania, z trasą, która tylko w części była mi znana, za to z paką Przyjaciół, którzy pchali mnie w kierunku realizacji tego przedsięwzięcia. Nie było także specjalnych przygotowań, plan opracowany przez Piotra Hercoga, który prowadził mnie w tym roku po trasie Biegu 7 Szczytów, miał z nawiązką wystarczyć do pokonania Głównego Szlaku Sudeckiego. Biegowo było dobrze, wynik na B7S był niezły, chociaż patrząc na ogromne problemy z trawieniem pokazywał, jak spore zapasy jeszcze we mnie drzemią.

Główny Szlak Sudecki - FKT

Liczyłem tylko na brak problemów, na to, abym mógł spokojnie się odżywiać, abym poza samą trasą nie musiał walczyć z kłopotami, które wcisnęły mnie ostatnio po biegu nawet na szpitalne łóżko. Nie było dużo czasu na decyzję, czy GSS, czy może jeszcze mocny start na 100–150 km. Sudecki jawił mi się jak przygoda i tego potrzebowałem najbardziej.

 

Przed startem

Wiedziałem, że muszę wyeliminować błędy, które popełniałem na GSB. Zmieniłem nawet sposób pakowania, aby w trasie uniknąć poszukiwań potrzebnych detali w różnych torbach. Z dnia na dzień pokój wypełniał się składowymi, a mieszkanie zaczęło przypominać pobojowisko. Mogłem na kilka godzin przed wyjazdem powiedzieć: mam wszystko. Tym razem poza osławioną pomidorową i dyniową była jeszcze brokułowa, wiedziałem, że potrzebuję pokarmu biegacza w postaci żeli. Udało mi się dopiąć temat z Mountain Fuel, które w ciszy i spokoju mogłem testować wcześniej i wiedziałem, że z tej strony nic mi nie grozi. Były parówki, bita śmietana, imbir, ciastka, czekolady. Do tego apteczka, która teraz umiejscowiona w plastikowym pudle nie mogła ginąć na każdym postoju.

Zgodnie z zasadą „butów lepiej więcej niż mniej”, do worka powędrowało kilka modeli Inov-8: Mudclaw 275, Terraultra 260G, X-talon 212 i kilka innych. Koszulki, spodenki i cała masa rzeczy, z których większość nie została użyta.

Czas startu był tak dobrany, aby jeszcze złapać dodatkową godzinkę smacznego snu. W stronę Prudnika wybrałem się razem z Adamem Banaszkiem i Piotrem Perkowskim. Zaskoczył Łukasz Buszka, który pojawił się już pierwszego dnia. Położyłem się spać i zanim odleciałem na dobre, słyszałem jak chłopacy dyskutują, że może położą się na podłodze, a wielkie małżeńskie łoże zostawią puste. Taka męska logika, w końcu jeden i tak musiał spać na glebie.

444 o czwartej czwartego w czwartek

Na start mieliśmy blisko, jakieś 3–4 km, więc nie trzeba było zrywać się wcześnie. Pobudka, małe śniadanie, kawka i jazda pod czerwoną kropę do Prudnika. To, co lubię w takim starcie, to moment, kiedy wszystko rusza. Punktualnie o czwartej zacząłem biec, nie obyło się bez pomyłek, lecz to kompletnie nieistotne. Liczy się tylko, że oto się zaczęło. Znika to całe zamieszanie, internet i to wszystko wokoło jest strasznie odległe. Ważne tylko to, co przed oczami i co udało się wypracować przez ostatnie miesiące czy lata. Trasa jest nierówna, raz fajnie widoczna, to za chwilę nie mogę znaleźć oznaczeń. Mimo to nie robię nerwowych ruchów. Kieruję się tętnem i samopoczuciem, biegnie mi się wyjątkowo dobrze. Mijający dystans odmierzam po 10 km, tak aby łatwiej było mi ocenić bieżące tempo. Pierwsze większe wzniesienie to Biskupia Kopa. Biegnę i widzę pierwszy fantastyczny plan zdjęciowy. Tak to bywa, często postrzegam świat kadrami i tym razem jest podobnie. Wbiegam na wyciętą w pień Srebrną Kopę, za mną ciemne niebo, przede mną wspomniana Biskupia Kopa z fantastycznym widokiem na szlak. Nie wyłączam latarki i mocnym strumieniem omiatam teren przed sobą, pewien, że Łukasz czai się na sąsiedniej górce i trzaska zdjęcia. Wbiegam na Biskupią Kopę, a tam dwie niebieskie Tatry ustawione po obu stronach drogi i … kolejne świetne miejsce na foty, zbiegam, a tam wschód słońca jak marzenie. Niestety, aby to wszystko uchwycić, potrzebowałbym Łukasza lub chociażby aparatu w plecaku. Mam swój plecak, żele, picie, folię NRC, ale nie mam tam ani aparaciku, ani też nadmuchiwanego fotografa. Tuż u podnóża spotykam Adama i Piotra, szybka zmiana bidonów i lecę dalej, zamawiam śniadanie na następnym punkcie i... rzucam się na podbój asfaltu. Ta nawierzchnia z drobnymi przerwami zabierze prawie 70 km z pierwszych stu. Niestety moje nogi w modelu Parkclaw nie wytrzymują w końcu walenia o twardą nawierzchnię i sięgam po coś bardziej asfaltowego. Biegnie mi się o tyle dobrze, że stale wyprzedzam plan, Błażej Łyjak, który ma być pierwszą osobą towarzyszącą mi w biegu, obserwuje w autobusie jak kropa mija przystanek, na którym ma wysiąść, a potem kolejny, a ja biegnę dalej. Asfalt zamienia się w nieoznakowane pola, przez które biegnę na azymut, aby gdzieś na granicy między dwoma kawałkami ornej ziemi zobaczyć kamień z wymalowanym czerwonym znakiem, pierwszym (!) od kilku kilometrów.

 

Kompan

W końcu wypadam na asfalt, a tam Błażej, który gonił mnie wraz z chłopakami samochodem. Coś na ząb i biegniemy razem. Leci się super, kilometry mijają szybko. Pogoda jak marzenie, czasem może trochę powieje, ale jest słonecznie, a jedyny deszczyk pojawił się wcześniej tylko po to, abym na komórce mógł uchwycić tęczę nad swoją drogą. To był chyba dobry znak, tak go zresztą odebrałem. Niestety widoków jak na lekarstwo, króluje asfalt, od czasu do czasu jakaś bita droga. Oby do Paczkowa, tam już będzie widać jakieś górki i zrobi się nieco przyjemniej. Od czasu do czasu przebiegamy przez urocze miejscowości. Niestety twórca szlaku nie pozwolił nam na zwiedzanie rynku, za to... o zgrozo, poruszamy się szlakiem stacji benzynowych. Trudno. Co kilka kilometrów szybki postój, uzupełnienie płynów, kilka żeli do plecaka, czasem zupa i jazda. Gonimy zupełnie przyzwoicie. Gdy Błażej na chwilę zatrzymuje się, aby zrobić kilka zdjęć, okazuje się, że szybko się oddalam, a on musi mnie gonić. Pogoda super, czasem powieje, ale do tego słoneczko i śmiejemy się do siebie. W końcu gdzieś w oddali zaczęły na horyzoncie majaczyć wielkie wiatraki, to znak, że zbliżamy się do Paczkowa. Często wracam tą drogą z Lądka Zdroju, więc po raz pierwszy wkraczam na znane mi tereny. Może nie znane jeszcze z biegowych wycieczek, ale nie ma to większego znaczenia. Paczków, znaczy do trasy Biegu 7 Szczytów jest już niedaleko, a to oznacza także górki. I to chyba jest dla mnie najważniejsza informacja. Nogi wbiły mi się już w głowę. Na zegarku sprawdzamy przewyższenia z ostatnich 21 km i widzimy szokujące 50 m wzniosu. MAAAAASAAAAAKRA! W końcu zaczyna się jakieś drobne podejście i jest Złoty Stok, jeszcze chwila i biegniemy znaną trasą wspomnianego wcześniej B7S. Poczułem, jakbym dopiero co rozpoczął bieg. Zbiegamy do Orłowa, gdzie dołącza do nas Aleksander Kocik i ruszamy żwawo do Lądka. Nadal wyprzedzamy plan, ale pilnuję tętna, nie zabijam się na zbiegach, a mimo to cały czas jest lepiej niż dobrze. Jeszcze nie jest to problemem, ale już zauważam ciekawą prawidłowość. Chłopaki zawsze zatrzymują się na końcu miejscowości. Czasem gdy witasz się już z gąską i ciepłym posiłkiem, okazuje się, że do paśnika jest jeszcze kilka kilometrów. Tym razem obiad podano na stacji benzynowej. Do grupy dołączają Grzesiek Soczomski oraz Adam, który do tej pory dzielnie dzielił i rządził w ekipie samochodowej. Busem przyjechał także Paweł Jach, więc mamy już mobilne spanie, nie pozostaje nic innego jak ciągnąć dalej. Jeszcze jest widno, więc chcemy wykorzystać na maksa dzień. Szybka analiza i przesuwamy nocleg z Międzygórza lub Długopola do Spalonej.

Pierwsza noc

Grzesiek z Alkiem cisną bardzo mocno, ja z Adamem delikatnie z tyłu. Mogę przyspieszyć, ale nie ma takiej potrzeby. Do końca jeszcze sporo kilometrów, nie ma co się spalać, rzucam partnerowi „niech młodzież się wyszumi”. Biegniemy, a to idziemy, zapada zmrok i gdzieś przed przełęczą Puchaczówka nawołują za nami kibice. Widzimy już naszą ekipę, więc nie zwalniamy i ustalamy, że postój zrobimy już przy samochodach. Niestety po kilku minutach okazuje się, że zmontowana na szybko grupa wsparcia nie dobija do nas i czuję się z tym nieco głupio. Przepraszam! Założyłem, że oni także widzieli nasze auto, musiało być jednak inaczej. Szybkie jedzenie i zdobywamy Czarną Górę, potem Żmijowiec i łatwa droga do Schroniska pod Śnieżnikiem. Na razie nuda. Niestety tak to jest, gdy zmęczenie jeszcze za bardzo nas nie masakruje, humory dopisują, a do tego unikamy problemów. Zmieni się to już niebawem, ale wtedy jeszcze o tym nie mieliśmy pojęcia.

Po drodze Paweł oznajmia, że w Schronisku Jagodna przyjmą nas na noc! Mamy do dyspozycji wielką salę, miękkie pufy, ławy, jest ciepło, dużo miejsca i można się umyć. Pięknie. Niestety śródstopie jest już nieco zmasakrowane kilometrami bicia po asfalcie; mogłem nieco wcześniej zdecydować się na zmianę obuwia na asfaltowe, ale cóż, nikt nie mówił, że to będzie prosta wycieczka. Stopy odpoczywają, gdy teren jest bardziej urozmaicony, niestety o problemach przypominają kilometry czarnej nawierzchni prowadzącej przez Międzygórze, Długopole i dalej. Za to trafiliśmy na fajną porę zwiedzania wodospadów Wilczki, tam trzeba wybierać się tylko nocą. Jest cicho, uroczo, kolorowo i… w męskim towarzystwie romantycznie nie jest na pewno. Nadal lecimy swoje, dobijamy do Autostrady Sudeckiej i wiem, że do pierwszej przerwy jest już bardzo niedaleko. Nawierzchnia drogi, którą się poruszamy, kompletnie nie pasuje do nazwy, w końcu przechodzimy do marszu. Nie forsuję się, chcę spokojnie dojść do schroniska, umyć się i pójść spać. Wita nas Paweł, chłopaki już śpią. Poszedłem pod prysznic, jest przyjemnie błogo i zapominam o ciężkim dniu. Wracam, wyciągam śpiwór i kładę się na wygodnej ławie. Na pytanie, ile śpimy, rzucam szybkie 1 h 50 min. Kolejne 10 musi wystarczyć na jedzenie i możemy biec dalej.

Budzę się dokładnie po 110 minutach, kilka sekund przed budzikiem. Jem śniadanie, ubieram się i jestem gotowy do działania. Za oknem jeszcze noc, wstali Alek i Paweł. Brakuje jeszcze Grzecha.

– Grzesiek, Grzesiek, Grzesiek – nawołuję tak, aby nie obudzić wszystkich w całym schronisku.

– Co? – pada z drugiej strony sali z ust podnoszącego się z koja niedźwiedzia.

– Lecimy dalej – oznajmiam chłodno.

– Ale ja tylko tu, do Spalonej, w Jagodnej koniec – zaczyna się tłumaczyć Grzesiek.

Cała ta scena jest tak zabawna, gdy zerwany w nocy kumpel łapie się rogu miękkiego posłania, a czyni to z determinacją godną tonącego, byle tylko nie wychodzić w noc do złego i ciemnego lasu z grupą świrów. Uśmiecham się i nawet nie mówię, że mieliśmy biec całą noc, a przecież do świtania jeszcze kilka godzin. Wstaje Adam i dobija do naszej grupy. Wychodzimy z Jagodnej i oczywiście nie możemy znaleźć właściwego kierunku. W końcu jesteśmy na szlaku i biegniemy swoje. Szybko łapię rytm i kilometry uciekają w bardzo fajnym tempie. Kolejnym punktem ma być Zieleniec, gdzie pojawi się kolejna grupa – Sylwester Łabuz z Przemkiem Nowakiem. Biegnie mi się dobrze, ba, nawet bardzo, na tyle, że to ja dyktuję tempo. Zatraciłem się w tym biegu tak, że w końcu słyszę za sobą ciężki oddech, odwracam się i widzę zdyszanego Adama. Oznajmia, że muszę biec dalej sam, gdyż Alek poczuł się słabo. Wszystko jest dobrze, ale wieczorny bieg, krótki sen i kolejna dawka joggingu z rana nieco nadwyrężyła jego siły. Wiem, że do punktu jest już niedaleko, więc spokojnie robię swoje, spotykam dwóch kolegów i lecimy na śniadanie, na które po kilku chwilach dobija także zaginiona w akcji dwójka.

Jak w domu

Rozmawiamy i bawimy się w najlepsze, tak mógłbym w kilku słowach streścić, co się działo przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów. Do tego wszystkiego cały czas biegniemy po znanej mi trasie. Wpadamy do Dusznik, a tam chłopacy rozbili się w małej piekarni. Mam wrażenie, że zawłaszczyliśmy na kilka minut to miejsce. Obok naszej ekipy są już Mariusz Kupczak i Mateusz Dzieżok i razem wciągamy bułeczki, lody, jest i kawa, jajecznica, której oczywiście nie serwują w tym miejscu, ale Paweł nie zwraca uwagi na detale. Zjadam górę żarcia i uciekamy. Robi się ciepło, a my nadal swoje. Pod górę mocno, ale w marszu, a potem biegniemy. Do Kudowy wbiegamy czteroosobową grupą. Na wlocie czeka na nas dwójka chłopaków. Jeden z nich bierze Mańka za mnie i słyszę rozmowę. „Jak się biegnie? Dobrze wyglądasz. Wszystko OK?” „Tak! Czuję się jakbym dopiero rozpoczął” – pada w odpowiedzi. Uśmiecham się do tej sytuacji i do miejsca, w którym jestem. Jednak moją błogość przerywa pytanie „Panie Rafale, jak się pan czuje?” i nici ze wspominek. Rozmawiamy i po kilku chwilach wybiegamy już z Kudowy, po drodze uzupełniając płyny w naszym obwoźnym kramie. Nie tracimy czasu, widząc, że mamy postój przygotowany w Ośrodku Edukacyjno-Szkoleniowym w Karłowie. Tempo jakby nieco siada, albo raczej w błąd wprowadzają nas napisy na drogowskazach. W końcu wyrywamy się z matni Błędnych Skał i wpadamy do punktu, wraz z Marcinem Durkowskim, którego spotykamy kilka kilometrów przed Karłowem.

Nogi już z pewnością nie są tak lekkie, podłączam elektrostymulację i próbuję w trakcie jedzenia rozluźnić nieco mięśnie. Zupa, kawa, chwila leżenia i niestety trzeba zbierać się dalej. Mimo narastającego zmęczenia biegniemy dalej. Cały czas wyprzedzając plan i z każdym etapem dopisując po stronie zysków kilka minut. Najważniejsze, że bez zarzynania siebie. Gdy jest ochota na marsz, robię to bez zastanowienia. W Wambierzycach następuje przetasowanie – dołącza Krystian Ogły, a z częścią ekipy żegnam się już na stałe, zabieramy się i lecimy w stronę Ścinawki, gdzie do pociągu wsiada jeszcze Jarek Gonczarenko. We trójkę biegniemy dalej. Po drodze jeszcze dobija do nas dwóch biegaczy. Po kilku godzinach do jednego z nich dzwonią rodzice z pytaniem gdzie jest, a on na to, że biega sobie z chłopakami po lesie. Uroczo. Można powiedzieć: jest nudno, czyli rozmawiamy o wszystkim i niczym, a kryzysu brak. Ciepło, przyjemnie, aż za miło.

Kontuzja

Powoli zapada zmrok i po nocy w sporym wietrze docieramy do Srebrnej Góry. Szlak kluczy, ale mimo wszystko udaje się nam trzymać czerwonej farby. Na Przełęczy Woliborskiej zostaje Krystian, a ja zaczynam zastanawiać się nad drugim noclegiem. Jestem zwolennikiem opcji, aby mieć już za sobą Wielką Sowę, czyli raczej odpuszczamy spanie w Zygmuntówce, a chcę zatrzymać się w Sowie. W schronisku Zygmuntówka robimy jedynie krótki postój na jedzenie, gdyż wszystko było już tam na to przygotowane. Siadam na wygodnej, głębokiej sofie i zajadam się sam nie wiem czym. Za drzwiami impreza, więc cieszę się, że zmiany. Wstaję i czuję delikatne ukłucie, takie, które czułem na pewno już kilka razy w ciągu tych dwóch dni podczas biegu, ale w zupełnie innym miejscu. Stawiam krok i kolejny, wszystko jest dobrze. Wychodzę na zewnątrz, dostaję kije i pytam się, w którą stronę ruszamy. Odwracam się w zadanym kierunku, próbuję podnieść lewą nogę i nie mogę tego zrobić. Czuję ból, pachwina i jej okolica płoną. Jeszcze nie panikuję, ale wiem, że jest źle, może jeszcze nie fatalnie. Oznajmiam, że nie mogę chodzić, że coś mi się stało, że musimy zmienić plany i zostaję tu na noc. Wybór pada na samochód, do którego mam jedynie 150 m, tych kilkadziesiąt metrów to jedne z najcięższych spacerów na trasie. Każdy krok kosztuje mnie sporo, łzy napływają do oczu, ale nie poddaję się, krok za krokiem i w końcu siedzę w aucie. Tu robię pierwszy błąd, który niestety będzie mnie prześladował do końca. Decyduję się na dwie godziny snu. Niestety, ponad 75 minut zabierze mi z tego podłączenie się do compexa i wymiana zdań z Jędrkiem Karpowiczem, moim fizjoterapeutą, który zdalnie próbuje mi jakoś pomóc. Siedzę w aucie i słyszę jak wiatr szaleje za oknem, a ja w końcu zasypiam. Budzę się po 45 min, za oknem widzę Krzycha Dołęgowskiego i Mariusza Nowaka, którzy dojechali gdzieś w trakcie tej krótkiej drzemki. Mam wrażenie, że jest nieco lepiej, a może sam siebie oszukuję. Najważniejsze, że udaje mi się przesunąć ból gdzieś w głąb siebie i ruszam na Wielką Sowę. Gdzieś na szczycie na ławce pachwinę próbuje masować Piotr, który zamienił samochód na ekipę biegową, zbiegamy i mam wrażenie, że jakoś to będzie.

Wstyd

Mam wrażenie, że do Jedliny było zupełnie OK. Jednak specyfika trasy w stronę schroniska Andrzejówka zmasakrowała mnie do końca. Bardzo strome podejścia wymagały ode mnie ciągłego podnoszenia nogi i jej mocnej pracy. Do tego zaczęło brakować mi snu. Tempo siadło i nic nie mogłem z tym zrobić. Myślałem przede wszystkim o odpoczynku, miałem wrażenie, że noga na tyle się rozgrzała, że stała się mniejszym problemem. Chciało mi się potwornie spać. Do tego noc była naprawdę ciężka, poza kontuzją jeszcze mocno wiało i było bardzo nieprzyjemnie. Do Andrzejówki dotarłem ostatkiem sił. Musiałem położyć się w aucie. Miała być godzina, a już po 15 min leżałem z otwartymi oczami i wiedziałem, że jest już po drzemce. Niestety miałem świadomość, że tracę czas i głowa kasowała wszystkie „zbędne” przerwy. Leżąc na boku poruszyłem nogą i czułem, że jest OK. Niestety w tej płaszczyźnie było dobrze, ale tak nie chodzę i nie biegam, o czym przekonałem się po chwili. Wysiadam z auta i... wiem, że jest pięć razy gorzej niż przy Zygmuntówce. Cała noga rwie, ja nie mogę iść. Mimo wszystko zbieram się w sobie, zagryzam wargi i wychodzę z Adamem i Andrzejem Szczotem. Jest fatalnie, a mnie zalewa wstyd, że nie mogę biec, nie mogę narzucić dobrego tempa, ba, mam wrażenie, że nie walczę, chociaż każdy krok mówi co innego. Nie poddaję się jednak, nawet nie myślę o zejściu z trasy. Mimo fatalnego stanu, nadal jestem delikatnie przed zakładanym wstępnie czasem, ale mam wrażenie, że za kilka godzin będę już sporo do tyłu. Mimo to na zbiegach próbuję puścić nogę i jest nieco lepiej, oczywiście zaczynam obciążać bardziej prawą kończynę i całe szczęście, że jakoś to wytrzyma. Niestety nie kontroluję już tak szlaku, podobnie jak to było wcześniej gubimy się nieco, tym razem jednak w porę nie ostrzegam ekipy. Z nosem w ziemi oglądam przede wszystkim nawierzchnię przed stopami. Kolejna pomyłka i biegniemy sobie w dół żółtym szlakiem, po chwili zauważam skuchę i musimy wracać. W oczach Adama widzę, że jest mu cholernie przykro. Mimo wszystko uśmiecham się i nie mam zamiaru robić z tego tragedii, każdemu się zdarza. Oznajmiam, ze specyficznym poczuciem humoru, że kolejnych kilka następujących po sobie pomyłek potraktuję jako działanie celowe.

 

Walczę o każdy metr. Wiem, że prowadzona jest akcja w celu zorganizowania jakiejś pomocy, szukamy fizjoterapeuty. Tymczasem Jędrzej zdalnie instruuje chłopaków, jak mają okleić mi pachwinę. Golę się przy drodze, proszę tylko, aby przestawić tak auto, abym klejnotów nie musiał prezentować wszystkim przejeżdżającym obok. Zakładam taśmy i próbujemy lecieć dalej. Biegniemy, a raczej idziemy w zespole: Gosia Łabuz, Jarek Czarny i Cezary Budzeń. Pod górę walczę, gdzie się da, to kuśtykam i wypatruję pomocy. Do Lubawki dochodzę na ostatnich nogach i mimo że minęło dopiero 35 km od ostatniego postoju, to gdy stoję przed autem, z moich ust wydobywa się jedynie „muszę iść spać”. Podobno wszyscy patrzą na mnie jak na kosmitę, a może jak na Forresta, kiedy oznajmia, że już dalej nie biegnie. Kładę się w aucie, zamykają je za mną szczelnie tylko po to, abym spokojnie pospał. Jest tak gorąco, że umieram. Paweł otwiera drzwi i próbuję zasnąć, jednak jest duszno, a promienie słońca wpadające do wnętrza doprowadzą mnie do szaleństwa. Macham rękoma przed szybą i w końcu otwierają tylne drzwi. Przewiew! Jak cudownie, zasypiam w kilka sekund.

Żyję

Wychodzimy z Lubawki i mówię, że potrzebuję kilku kilometrów, aby rozruszać nogę, potem postaram się biec. Idziemy i wtedy widzę, jak na zegarku, który od początku odmierza kilometry do końca, pojawia się 99,9 km do mety. Uśmiecham się i wiem, że bez względu na to, ile to będzie jeszcze trwało, to ja skończę tę wyrypę. Od czasu do czasu podbiegam, pod górę wchodzę sprawnie i dobiegamy do Szarocina, gdzie Artur Socha pomaga mojemu ciału. Leżę na łóżku i oddaję się masażowi. Artur działa sprawnie, fachowo, bezbłędnie. Krzysiek łapie okazję i strzela fociachę z traktorem, która robi furorę w internecie, o czym przekonam się dużo później. Na koniec jeszcze piękne oklejenie czerwoną taśmą i stoję na nogach. Pierwsze kilka kroków i wiem, że jest inaczej, lepiej. Jeszcze nie biegnę, mam zrobić kilka kilometrów w marszu, idziemy przed siebie, a potem zaczynamy powoli biec. Szybko uczę się nowych możliwości. Bieg z góry – dozwolony, lekko w dół – także na tak, bieg po płaskim – po kilkudziesięciometrowym spacerze, nigdy zaraz po zbiegu, lekko w górę – nie można biec, wspinaczka – mocno na kijach – dozwolona.

W głowie miałem już tylko Karpacz, tam widziałem podwójne espresso na stacji benzynowej, Tomka Niezgódkę i Mateusza, którzy mieli towarzyszyć mi w drodze przez Karkonosze. Zanim to jednak miało nastąpić, musieliśmy przeżyć z Adamem i Jarkiem. Droga wiła się po bukowym lesie, próbowaliśmy rozmawiać, puszczaliśmy piosenki z telefonów i może dopiero koczująca gdzieś pod gołym niebem para tuż przed Karpaczem wyrwała nas z tego letargu.

Odrodzenie

To, co mnie nakręcało, to spotkania z ludźmi na trasie, czekali na nas, dopingowali, częstowali łakociami. Grzesiek z ekipą, dalej znajomy mojego ortopedy Bartosza i wielu innych dawało takiego kopa, że chciało się walczyć dalej. Zanim ruszyłem na GSS, kilkukrotnie biegłem we śnie kawałek do Szklarskiej Poręby przez Karkonosze. Teraz także mimo kontuzji liczyłem na to, że odbiję, że głowa zaczaruje wszystko i będę mógł biec, tak jakby nic mi nie było. Dobiliśmy do Karpacza, kawy niestety nie było, gdyż stacja została zamknięta o 22:00, zjadłem coś na szybko, uzupełniłem płyny. Złożyłem na nogi lekkie grafenowe Inov-8 Terraultra 260, za pazuchę wcisnąłem kilka żeli i jazda. Mieliśmy jeszcze śpiwór, gdyż wiedziałem, że sen musi mnie gdzieś złamać. Niestety tuż za Domem Śląskim brak snu dał o sobie znać i ostatkiem sił dotarłem do Słoneczników. Tomek namawiał mnie jeszcze na 55-minutowy spacer do Odrodzenia, ale dla mnie było to miejsce równie dostępne jak ciemna strona Księżyca. Spałem całe 18 min i mimo początkowych problemów ze złapaniem pionu, zacząłem biec. Rozkręcałem się z każdą chwilą i coś się zmieniło. Cieszyłem się tym biegiem. Tomek został gdzieś z tyłu, uciekałem Mateuszowi i biegłem do momentu, gdzie na trasie spotkałem się po raz kolejny z Grzesiem i jego ekipą. Nie chcąc tracić czasu, nie wchodziliśmy do schroniska i na kamieniu miałem okazję zjeść porcję cudownego rosołu z indyka przygotowanego według przepisu dla rocznego dziecka. Jakie to było pyszne, do tej pory czuję ten smak na podniebieniu. Wstałem i ruszyłem dalej, cały czas biegnąc, jak na wydarzenia ostatnich kilkudziesięciu godzin to pędziłem jak wiatr i tak też się czułem. Przeszedłem do marszu dopiero, gdy teren zaczął mocno iść w górę i po chwili dobiegł do mnie Mateusz. Później dołączył do nas Tomek i razem przebiegaliśmy przez Karkonosze o poranku. Niestety zagubił się gdzieś Łukasz, a szkoda, gdyż pogoda była idealna zarówno na bieganie, jak i na zdjęcia. Niestety bieg do Hali Szrenickiej i później w dół do wodospadu Kamieńczyk przypomniał mi o totalnie rozwalonym śródstopiu, musieliśmy nieco zrezygnować z szaleńczego zbiegu. Łatwiej było mi się z tym pogodzić, gdyż mimo początkowych prób wiedziałem, że już nie uda mi się zrobić tego szlaku poniżej 80 godzin.

Etap przyjaźni

Przejście Izerów zaczęło się dobrze. Mocne podejście pod Wysoki Kamień, a potem zbieg, wszystko zrobiliśmy w dobrym tempie. Niestety później nie mogłem biec. Lekko wznoszący teren, nierówności i brak snu – to wszystko spowodowało, że nie byłem w stanie zrobić nic innego oprócz marszu. Już dawno pogodziłem się z takim, a nie innym wynikiem i dla obcięcia 60 min nie chciałem demolować swojej nogi. Tętno spadło mi chyba do 60 uderzeń i miałem wrażenie, że śpię. Obudziła mnie chyba kawała podana przez Sylwię i kolejne spotkania. W końcu zbieg, do grupy kolejny raz dołączył Jerzy Górski, który wcześniej zrobił mi niespodziankę wraz z Wojtkiem Fijałkowskim, a teraz biegł obok i radował się tą chwilą podobnie jak ja. Ewka-Duśka cały czas pytała, czy ktoś chce banana, a ja myślałem już tylko, aby dobiec do kropki oznaczającej koniec Głównego Szlaku Sudeckiego. Ostatnie kilometry biegliśmy ławą i grupą, która z każdą chwilą rosła, tumult na finiszu, brawa, pokrzykiwania, jakieś szalone kilka metrów przyspieszenia, ale tylko chwilowe, nie chciałem uciekać. Ta chwila mogłaby trwać jeszcze dłużej. W końcu kropka i jeszcze jedna. Dobiegam przybijam  piątkę, przyjmuję gratulacje, dostaję szampana, ale tym razem nie mówię nic. Przyjaciół, znajomych i nieznajomych jest sporo, a ja wiem, że gdy zacznę mówić, rozryczę się bez dwóch zdań.

Do trzysetnego kilometra to była zabawa, 43–44 godziny dobrego tempa i fajnej przygody, kolejne były niestety bardzo trudną walką z kontuzją, ze słabością i własną niemocą. Wygrałem, ale wiem, że było ciężko. Wtedy przy kropce wiedziałem, że moja głowa nie trzyma już tego wszystkiego w jednym kawałku. Emocje we mnie buzowały.

W końcu podziękowałem każdemu z osobna i ta część dobiegła końca.

Okazało się, że to nie wszystko. Dzięki uprzejmości dyrekcji Hoteli i Ośrodków Interferie mieliśmy możliwość odświeżenia się oraz skorzystania z oferty aquaparku w ich hotelu w Świeradowie Zdroju, a do tego przygotowano dla nas pyszny poczęstunek!

 

Podsumowanie

Główny Szlak Sudecki pokonałem w 82 godziny i 46 minut, trasa wg przewodnika miała 444 km, mnie wyszło ok. 455–460 km. Wcześniejsze rekordy dotyczyły krótszej trasy i wynosiły ok. 87–88 h, próba pokonania całego szlaku przez Łukasza Pawłowskiego zakończyła się na 401. kilometrze, a zegar zatrzymał się wtedy po 104. godzinie. To tyle jeśli chodzi o liczby.

Zapewne pozostaje drobny niedosyt, związany z kontuzją, lecz takie to ultrabieganie, nigdy nie wiadomo, co kryje wyciągnięta czekoladka. Co zyskałem? Z pewnością pokonałem słabości, przesunąłem nieco granicę swoich możliwości, do tego kompletnie zmieniła mi się perspektywa biegania takich dystansów oraz tych krótszych do 200 km. W końcu nie miałem problemów z żołądkiem, a to dzięki pewnym zmianom, spożywaniu zwykłych posiłków i znalezieniu odpowiednich żeli w postaci Mountain Fuel. Do tego oczywiście niezastąpiona pomoc Inov-8 i sklepu Napieraj! Buty spisały się rewelacyjnie, zwłaszcza Inov-8 Terraultra 260 G i Inov-8 Mudclaw 275! Dziękuję również firmie Garmin, która po raz kolejny wspierała moją akcję i tym razem do modelu Fenix 5 dołożyła również kamerę Garmin VIRB 30.  Nie sposób również nie wspomnieć o firmie PAJAK SPORT, sponsorze moich drzemek, który wyposażył mnie w doskonały śpiwór – sprawdził się zarówno w samochodzie, jak i pod gołym niebem.

Na koniec ogromne podziękowania dla Rodziny, Przyjaciół, Znajomych i wszystkich, którzy byli ze mną przez te dni i noce, którzy wspierają mnie codziennie i także tych, którzy robią to od święta. Dziękuję Wam, dajecie mi ogromną radość i wsparcie, z Wami to wszystko jest takie proste!

Tekst ukazał się drukiem w Magzynie ULTRA#20

Pozostałe artykuły