Piotrek Mikulski
Biegacz amator

Łódzka Krwawa Pętla bez supportu

Aleksandrów Łódzki, 05.05.2024

Prolog

Pomysł aby pobiec czerwonym szlakiem okrężnym dookoła Łodzi chodził mi po głowie od dłuższego czasu. W ubiegłym roku we współpracy AGB Torfy, Koroną Pabianice i Łódż Running Team pobiegliśmy ten szlak na trzy raty. Na trzy raty łatwo, ale zrobić to na raz to niezłe wyzwanie. Szczególnie, że brak wiarygodnych informacji co do długości szlaku. Oficjalne źródła mówiły o 178 km a niektórzy rowerzyści twierdzili, że liczy on ponad 200 km. Pytanie komu dać wiarę. No i najważniejsze, nie ma nigdzie wzmianki aby ktoś to zrobił jednym ciągiem przed nami. Możemy się poczuć jak odkrywcy, pionierzy, możemy wyznaczyć nowe standardy i tej chwały nikt nam nie odbierze J

Aby nie było łatwo podjęliśmy decyzję, że będzie to kwintesencja ultrabiegania. Lecimy bez suportu, żywimy i poimy się tylko tym co mamy na plecach albo tym co kupimy w sklepach. Jedyne wsparcie jakie dopuszczamy to wspólne bieganie z przyjaciółmi, którym się nudzi i chcą nam dotrzymać towarzystwa.

Do startu nie szykowaliśmy się zbyt mocno, Ja (Piotrek Mikulski) walczący z problemami z zatokami i Maciej Krupiński, bob budowniczy więcej czasu spędzający na klejeniu płytek, kładzeniu gładzi czy skręcaniu szafek niż na treningach. Niby głupie, ale słowo się rzekło, poszło wydarzenie na FB a ludzie podchwycili. Trzeba biec!

Start

Start zaplanowaliśmy na godzinę 0.00 w sobotę 08.12.2017 z rynku w Aleksandrowie Łódzkim. Jest to dla Nas dość kultowe miejsce, z którego startuje lub na którym kończymy wiele biegów towarzyskich.

Oprócz zawodników Piotra i Maćka na starcie zebrała się całkiem pokaźna grupa osób zarówno wspierających nas wystrzałem startera jak dość duża ekipa, która zamierza zacząć z nami bieg aby stopniowo Nas  po drodze opuszczać.

Aby ułatwić śledzenie naszych postępów mam wgraną aplikację One touch location, która co 10 minut aktualizuje Naszą pozycję. Ponieważ jest dość bateriożerna mam ze sobą 2 powerbanki, przecież kolejni ludzie którzy chcą z nami pobiec musza wiedzieć gdzie jesteśmy.

Pierwsza noc – etap Aleksandrów Łódzki – Nowosolna

3, 2, 1 – START i lecimy. Kierunek biegu zgodnie ze wskazówkami zegara, początkowo na północ później odkręcamy na wschód. Spokojnie, prosimy chłopaków aby nie kręcili tempa bo mamy koło 180 km i nie chcemy się zajechać na początku. Początkowo są grzeczni, ale tylko do czasu.

Pierwsze kilometry w Aleksie a później wpadamy do dużego kompleksu leśnego, który ciągnie się daleko aż za Zgierz. Na 10 km dobiegamy do bohaterki Biegu Mikołajkowego, kultowej „ściany płaczu” – 2 km podbiegu, może niezbyt ostrego ale strasznie upierdliwego. Na końcu ściany pierwsze pożegnanie, do domu skręcają Witek, Darek i Łukasz – nasi lokalni przyjaciele. Są uściski, kopniaki na drogę i umawiamy się, że widzimy się na mecie. Zostaliśmy w czwórkę my dwaj wariaci oraz Michał i Paweł. Mocni zawodnicy, szybcy i wściekli na dodatek.

Napieramy dalej i zaczynamy spotykać dwie rzeczy, które nie opuszczą nas a do mety: wycinkę drzew – taką, że o mało nie pomyliłem drogi którą biegałem tam ze sto razy i rozjeżdżone przez ciężki sprzęt błoto. Trochę żal jak zaczynają wyglądać nasze lasy. Hańba Panie Szyszko, Hańba!!!

Zaczyna się dziać to czego najbardziej się bałem, zaczynamy przyspieszać, tempo rzadko dotyka założonych 6 min/km, czemu w sumie się dziwie skoro na początek lecą z Nami szybsi znacznie od Nas kozacy. K-my nabijamy systematycznie, skończyła się znajomość terenu i szlaku, więc trzeba skupić się na szukaniu na drzewach flagi „ŁKS-u”. Im dalej tym oznaczenia słabsze, aż w końcu przed skrzyżowaniem z DK91 gubimy szlak i musimy dokonać korekty. ACHTUNG trzeba się skupić.

Dalej czujniejści przebiegamy pod autostradą A2, a ja sobie przypominam jak biegłem tą drogą 2 lata temu podczas zwycięskiej Setki po łódzku. Co prawda w odwrotną stronę ale zawsze coś. Nie jest źle wiem gdzie jestem :) 

W Cyprianowie dogania nas nieznajomy biegacz, który wystartował samotnie z Rosanowa i spóźnił się na spotkanie naszej ferajny. Jakim trzeba być świrem, żeby w nocy śledzić kropkę w lesie i wybiec jej na spotkanie po 3.00 żeby biegać kolejne kilka godzin. Szacunek kolego.

Mam słabszy moment bo zaczyna odzywać się prawa kostka, moja bolączka i pozostałość październikowej Łemkowyny. Skręcenie kłuje coraz mocniej, a w głowie kołacze, niech zacznie boleć coś innego to kostka przejdzie sama. Później faktycznie przeszła ale nie wiem, gdzie ani kiedy. Po raz kolejny zaprzyjaźniłem się z bólem i był ze mną już do samego końca.

Dalej wpadamy w las dotknięty sierpniowymi wichurami, niby uprzątnięte ale jakoś tak nie do końca i obraz lekko depresyjny. Jak nie Szyszko to wiatr, nie wiadomo co lub kto gorszy :(

Kończą się lasy, zaczyna się cywilizacja i pola. O ile w lesie było miło i ciepło, to na polach wieje jak diabli, nie ma lipy trzeba się ruszać. Kilka minut po 5 rano szok: napotykamy na wsi otwarty sklep, o mamo kto o tej godzinie robi na wsi zakupy? Pani zdziwiona nie bardziej niż my chwilę z nami rozmawia dziwiąc się co wyprawiamy. Kilka km-ów dalej przybiegamy pod klasztor w Łagiewnikach, na liczniku 6 godzin i 52 km. Kolega z Rosanowa wraca biegiem do domu, a my zaczynamy zagłębiać się w największy miejski kompleks leśny Las Łagiewnicki. Widać ślady wichur ale po cichu liczymy, że będzie z grubsza sprzątnięte. Nic bardziej mylnego, szlak czerwony leci przez środek lasu a tam nikt myślał posprzątać wiatrołomów. Obchodzimy naokoło i gubimy ścieżkę. Nie myślałem, że kompas się przyda. Wyciągam w końcu telefon z wgranym trackiem i powoli namierzamy szlak, nie jest to łatwe, bo jak miniesz dwa wywrócone drzewa to pojawia się trzecie i tak bez końca. A nogi już nie takie świeże i skicanie przez przeszkody nie jest mile widziane. W końcu nie miał to być Runmageddon. Efekt w plecy 40 minut, będzie obsuwa, trudno.

Po minięciu wiatrołomów dobiegamy do granicy lasu, zaczyna świtać. Przemieszczamy się w kierunku ul. Wycieczkowej gdzie mamy się rozstać z chłopakami. Kilka fotek, selfiaki, uściski i papa. Chłopaki biegiem wracają do domu a my zostajemy sami. Kierunek Nowosolna. Ten kawałek dość nudny, zabudowa jednorodzinna, przedmieścia Łodzi, ganiający mnie pies, normalnie. Mamy obsuwę, dzwoni telefon i jesteśmy „opieprzeni” gdzie jesteśmy. Bo oni w Nowosolnej na nas czekają! Kurczę takiej „motywacji” nam potrzeba.

Na ostatniej prostej do Nowosolnej zatrzymuje się samochód i kierowca pyta czy nas podwieźć, oczywiście dziękuję i dałem się zrobić w jajo. Bo kierowcą jest mąż Ani, która razem z Darkiem ma z nami napierać kolejne kilometry. Dobiegamy wspólnie do ośmioramiennego skrzyżowania w kształcie gwiazdy, na zegarze 67 km i ponad 8 godzin napierania. Rozglądamy się gdzie można zjeść i wypić coś ciepłego. O, jest Żabka a w niej ja biorę ciepłą kawę i hot-doga a Maciek herbatę i pączka. Jak się cieszę, że jem coś innego niż słodkie, hot-dog z majonezem mój nowy przysmak na ultra.

Dzień – etap Nowosolna – Pabianice

Szybko się uwijamy bo robi się Nam zimno i lecimy w kierunku Wiączynia. Nogi już nie podają tak jak wcześniej, zrobiły się takie jakby drewniane. Ból taki jakby głuchy, stopy zaczynają doskwierać ogólnie zaczyna być nieciekawie, w szczególności na chodniku i asfalcie.

Dalej skręcamy na pole i kierujemy się do Lasu Wiączyńskiego – to był ostatni fajny kawałek biegania w tym etapie. Później zaczyna się monotonne uklepywanie asfaltu i przegląd podłódzkich wsi. Jak nie przez wieś, to przez pole, a jak jest las to tylko chwilkę. Nogi jakby cięższe, głowy też już nie takie świeże. Dobrze że Ania to gaduła, dzięki temu czas szybciej płynie.

Ja wziąłem stare jak świat Inov-8 x-talony 212 (sezon 2014, 4.000 km przebiegu), szczerbate jak 99-letni dziadek ale za to mam w nich dwie pary wkładek. Amortyzacja prawie jak w Hokach.

 Niestety moje stopy na asfalcie zbierają niezły łomot, ale wiedziałem że tak będzie więc wybrałem kompromis. Trochę trakcji na etap I i III i trochę amortyzacji na etap II. W Bedoniu szlak przechodzi pod torami, gdzie płynie dość wartki strumyk głęboki trochę za kostki. Ja wchodzę do wody i czekam jak reszta ekipy przejdzie torami nad rzeczką, to jest 5 minut dla moich stóp, co za ulga. Moje stopy płaczą: czemu oni już są? My chcemy jeszcze! Wszystko co piękne szybko się kończy. Ania pyta się czy nie boję się obtarć, więc tłumaczę jak dużo Sudocremu użyłem i że nic mi nie grozi.

Lecimy dalej, tempo niestety zaczyna spadać. Zaczynamy żałować szybkiego początku, mówi się trudno nie umieliśmy zachować się asertywnie to teraz cierpimy. Dobijamy do 90 km, to już połówka wiec zaraz zacznie być bliżej jak dalej.

Klepiemy dalej a tu niespodzianka, przy jakimś wysypisku czy też śmietniku czeka Mariusz z żoną. Chcą Nas wyposażyć w banany, sezamki itp. Mówimy nie bo to jest suport, zabronione. Nalegają mimo to a my niewzruszeni. Zresztą mamy tyle żarcia, że spokojnie starczy. Następuje podmianka, w miejsce Darka wskakuje Mario i powolutku napieramy dalej. Dobiegamy do sklepu a tu czeka na Nas niespodzianka – zamknięty 3 minuty temu. Niezrażeni łapiemy kabanosa z plecaka i napieramy do kolejnego sklepu. Tam Maciek kupuje pączka z toffi. Mniam chciałoby się powiedzieć.

W okolicach 100 km w miejscowości Bronisin Ania z Mariuszem skręcają do Łodzi a my zostajemy sami. Zaczynamy napierać w układzie 800m biegu 200m marszu. Trzymamy tempo i kilometry uciekają. 5 km przed Tuszynem z naprzeciwka wyjeżdża do Nas zawiadomiony przez Anię kolega na rowerze, który nie opuszcza Nas do Pabianic i zapewnia nam oświetlenie na ruchliwych drogach. Zagaduje, tempo bez zmian a w Tuszynie niespodzianka. Czeka na Nas nie kto inny jak Maciej, szerzej zwany Pan Jagoda. Mistrz Polski Masters na 3.000 m i jedyny w okolicy certyfikowany trener metody POSE autorstwa Dr-a Romanova. Maciek jest wulkanem pozytywnej energii więc zapowiada się ciekawie. Witam go słowami „ale jestem k…a wyje…ny”. Chyba nie był to mój czas. Dzisiaj jak rozmawialiśmy ponoć nie wyglądałem za ciekawie.

Jeszcze w Tuszynie atakuje Nas wiejski burek, którego Jagoda pogonił tak, że tamten nie nadążał przebierać łapkami. Zrobiło się chwilę śmiesznie.

Mijamy Tuszyn, kończą się asfalty a zaczyna się las i pole. Szlaku nie widać kilka razy błądzimy. A na dodatek zbliża się ciemność a zimno staje coraz bardziej odczuwalne. Zjadamy z Maćkiem na pół pączka z toffi, nie zapowiada to dalszych ekscesów. Co miało nadejść nadeszło, kilka km dalej zaczyna łapać mnie kolka a pączek o sobie przypomina co krok. Mówię sobie: nigdy więcej nie tknę pączka z toffi! Ci, którzy mnie znają długo wiedzą że mam dwie cukiernicze miłości: bajaderki i właśnie pączki z toffi. A mimo to się go wyrzekłem – na razie jestem konsekwentny. Niestety muszę częściej przechodzić do marszu, niedobrze. Wrzucam Isogel HIGH5 Extreme, podwójna kofeina powinna mi pomóc. Z trudem utrzymuję treść żołądkową ale łatwo się nie poddam. Ma się przyswoić, koniec i kropka! Jestem twardy zawodnik i i wytrzymam.

Za Tuszynkiem zaczyna się Rezerwat Molenda, droga do Pabianic staje przed nami otworem. Jest ciemno a z naprzeciwka mryga czołówka, kto to, czy to już zwidy? Nie to nadbiega Krebsik – Pabianajs Runner. Jego żółte Altry są jeszcze żółte, ale nie uprzedzajmy faktów…

Mamy na pokładzie kwiat pabianickich blogerów biegowych, gęby im się nie zamykają to i morale idzie w górę. Przebiegamy nad S8, idzie transmisja online na FB, a na dole ciężarówka w rowie. Normalnie jak TVN24, prawie. Na dodatek śnieżek prószy, robi się miło. Jagoda w Sereczynie skręca do domu i wtedy do niego dociera czemu go pytałem o czołówkę. Jak biegł z nami nie była potrzebna ale jak się odłączył to wiele nie widzi – podobno dotarł do domu, takie chodzą słuchy.

Oczy mam już tak wywalone, że światła samochodów tak rażą, że za każdym razem jak kierowca odpali długie wyprowadzam z siebie soczyste twierdzenie o jego inteligencji czy też pochodzeniu.

Od Pabianic dzieli jeszcze tylko Las Miejski, którego oblicze Nas mocno zaskoczyło. Błoto, woda, połamane drzewa i tak do granic miasta. A na polu to istny potop. Altry Krebsika jakieś takie mniej żółte, szykuje się w domu mocna przepierka.

W mieście spotykamy kilka znajomych osób, które wyszły nam na spotkanie, jest nam miło ale nie ma czasu gadać. Daleka droga przed nami, jest coraz zimniej a do McDonalda jeszcze kilka kilometrów. Pojawiają się u mnie pierwsze zwidy, kobieta wyglądająca z okna w bloku, czy pies który okazuje się torebką foliową. Nie ćpałem, nie piłem a mam zwidy jak bo absyncie. Jak tak dalej pójdzie odetnę sobie ucho.

Wpadamy pod Maca a tam czekają na Nas: Piotrek, który z nami ma napierać do mety, dobrze bo to doświadczony ultras i dusza człowiek oraz Kamila, która specjalnie wyciągnęła dzieciaki na wycieczkę żeby Nas przywitać, super. Fotki wrzucają na fejsa, relacja online i zabawa na całego. Podobno w Kolumnie ma czekać na Nas Zbyszek, w większej grupie będzie raźniej.

Mamy na osi ponad 130 km i 18 godzin walki.

Maciek jest głodny jak koń zamawia powiększony zestaw, ciastko, herbatę, colę. Ja oszczędniej pączek jeszcze do mnie przemawia. Starczy BigMac i kubek ciepłej kawy. Od razu robi się lepiej na duszy, a w jelitach też jakby się układało.

Ciepło pomieszczenia zaczyna rozleniwiać więc wypowiadam kategoryczne stwierdzenie – prośbę: pojedzone to wyp…. Nie można złapać komfortu bo nie ruszymy. A na zewnątrz jakby zimniej się zrobiło, szczękam zębami i po 100 metrach lądujemy na Statoilu (sorry nie jest to Statoil ale nową nazwę mają tak głupią, że aż trudno spamiętać). Uzupełniamy picie, ja idę do toalety bo w Macu była na 1 piętrze, BTW co za osioł wymyślił toaletę na piętrze, ja niby miałem tam wejść??? Decyzja dokładamy kurtki bo piździ jak w kieleckim. Good idea, po wyjściu od razu lepiej wiatr nie przeszywa naszych Inov-8 Ultrashell.

Noc druga – etap Pabianice – Aleksandrów Łódzki (meta)

Powolutku staramy się rozruszać nogi. Brzuchy pełne, trochę trudno się ruszyć. Dodatkowo coraz mocniej pada śnieg – nie tak się umawialiśmy.

Krebsik chwilkę nas holuje i zawraca do domu, dawno chyba tak wolno nie biegał.

Zostajemy w trójkę, gadka się klei. Piotrek opowiada nam o ketozie, w wielkim uproszczeniu diecie opartej na tłuszczach, kuloodpornej kawie, gadamy o mnichach, życiu, priorytetach. Czas mija szybko, dobijamy do Lasu Karolewskiego. W lesie pada coraz mocniej, na szczęście Piotrek zna go jak własną kieszeń, w październiku organizował tam Ultramaraton Leśna Doba, nowa impreza z super przyjęciem w środowisku biegowym.

Las się kończy zaczyna się przygoda, przebijamy się pod S-ką, szlak leci inaczej niż na tracku, oj, oj co to będzie? A na polu wieje wmordewind i do tego sypie śnieg. Kurtki zapinamy jak Kenny z Southparku i napieramy. Czujni aby szlak nas nie oszukał. Jeśli tak się utrzyma powinno być ze 3 km krócej. Kończą się pola kończy się wiatr, las jest dla nas wybawieniem. Pojawiają się znaczki ścieżki biegowej w Kolumnie, po której jako AGB Torfy biegaliśmy na otwarciu w towarzystwie Tomka Karolaka, który wówczas wyglądał bardzo, ale to bardzo słabo.

Znowu zaczyna się teren, który znam. W Kolumnie dołącza do Nas Zbyszek, kolejna gaduła z Łódź Running Team. Powoli napieramy, choć morale naszej dwójki coraz gorsze. Mi pierdzieli się przed oczami, brakuje tyko żebym zobaczył w lesie lwa czy tygrysa. Czas leci szybko a drogi nie ubywa, chyba zagięliśmy czasoprzestrzeń. W końcu dobijamy do końca lasu i trzeba biec ścieżką przez pole, a zimno staje się niemiłosierne. Ja obrazuje sobie ciepły śpiworek do którego wejdę w domu i cieplej robi mi się na duszy. W lesie napieramy żwawiej, ale omamy się nasilają do tego zaczynają dopadać mnie sleepmonstery. Wiemy, że 21 km od mety czeka na Nas duża ekipa, jak coś nas poholują.

Chwilę przed spotkaniem Maciek ostentacyjne w słowach nie do przytoczenia oświadcza, że dalej nie idzie i boli go wszystko. Dobrze, że są chłopaki to jakoś się ogarnęliśmy. Jeszcze tylko chyc przez pole i wyskakuje z auta ekipa AGB Torfy. Są uściski wymiany „uprzejmości” my zatrzymujemy się tylko na sekundę i oświadczamy niech nas dogonią. Robią to szybciej niż później niestety. My napieramy tylko na psychice, nogi bolą, bolą plecy, bolą ręce itd. Tak to jest jak biegasz w miesiącu 130 km a na raz masz pobiec 180.

Docieramy do Lutomierska, do całodobowego Orlenu gdzie wedle wcześniejszych fantazji mieliśmy z Maćkiem wypić piwko na pół. Nawet nie spojrzeliśmy w jego stronę…

Dalej na Kazimierz, jest pod górkę więc idziemy – na tym odcinku usnąłem 2 razy a obudził mnie kontakt stopy z krawężnikiem. Kurcze ale się wyspałem, kończmy to dudni mi w głowie.

Zaczyna mi przeszkadzać wolne tempo, chciałbym mieć to już za sobą, ja warczę biegnijmy, Maciek warczy jak mu się nie spodoba odpowiedź na pytanie ile jeszcze do końca. Współczuję tym co wstali w środku nocy aby nas wesprzeć. Zbyszek wcześniej zapytany po co to robi odpowiedział prosto: chciałem Wam okazać szacunek. Kur..a ale to miłe i prawdziwe. Dawno mi się tak ciepło nie zrobiło. Dzięki kolego.

Dodatkowo zaczynam czuć pieczenie w lewym Achillesie i to takie niemiłe, coś się chyba zapaliło. 

ak zaczynam biec oszczędzając Achillesa to odczuwam mocniej ból stopy. Kurcze wytrzymaj mówię sobie, już naprawdę niedaleko. Mówię Tomkowi, że pies musiałby urwać mi nogę w biodrze  żebym tego nie skończył.

Zbliżamy się powoli do Rezerwatu Torfy, skąd wywodzi się grupa biegowa AGB, w której barwach z Maćkiem biegamy. Tu też mieści się szlaban, pod którym spotykają się co niedzielę ludkowie aby robić wspólne wybiegania.

Naprzeciw wyjeżdża nam Kamil, dziennikarz Festiwalu Biegowego, już wiadomo że będziemy sławni J Dopinguje Nas mocno, bierze nas w krzyżowy ogień pytań a odpowiedzi wykorzysta później oczywiście bez autoryzacji J Między innymi tytuł jego artykułu „Generalnie brzydki szlak” to cytat z mojej wypowiedzi. Krótko i treściwie a co.

Wspólne zdjęcie przy szlabanie i 3 km do mety. Co Nas tam czeka? Wpadamy z Maćkiem a nasz przyjaciel Witek zadbał o szampana, ciepłe zapiekanki i ciepłe ciasteczka. Maciek zgubił dwie godziny, myślał że jest przed 3.00 a była już prawie 5.00.

Siadamy w saniach Mikołaja, które burmistrz Aleksa ustawił na święta, mamy siły tylko na zdjęcia i dwa słowa komentarza. Nic więcej.

190 km tyle liczy szlak a czas jego pokonania to 28 godzin i 50 minut. Jesteśmy pierwsi, którzy tego dokonali bez suportu – tak się pisze historię :)

Posłowie

Kamil nas pyta: panowie zrobicie to ponownie? Odpowiadamy wspólnie: NIGDY!

Podziękowania

Chcielibyśmy podziękować:

– wszystkim tym, którzy nie spali i śledzili Naszą kropeczkę,

– wszystkim tym, którzy wsparli Nas na starcie, trasie czy mecie swoją obecności, dobrym słowem a czasem słowem prawdy. Jesteście nienormalni żeby w niedzielę czy sobotę zarywać noc i biegać z nami po lesie.

– wszystkich tych którzy nam kibicowali od początku i wierzyli, że to zrobimy

Bez was byśmy polegli.

Pedro (Autor) i Maciek (aktor pierwszoplanowy)

P.S. Spodobała Nam się rola celebrytów – rauty, spa, masaże. Człowiek coraz wyżej… niż …. Ma.

Dzięki.

Zdjęcia pożyczone od ekipa AGB Torfy, Łódź Running Team oraz Kamil  – Festiwal Biegowy.

 

Pozostałe artykuły