Redakcja KR

Jestem ultra. Wywiad z Justyną Kowalczyk

Kasina Wielka, 30.05.2017

Justyna Kowalczyk to jedna z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce. Ultra to z kolei sportowa nisza, o której większość Polaków nigdy nie słyszała. Mamy nadzieję, że po tej rozmowie to się zmieni. Przed Wami Justyna, wyjątkowa ultradziewczyna!

„Miki, chciałbyś zrobić wywiad z Justyną Kowalczyk?” – takiego SMS-a wysłał mi wczesną jesienią fotograf Jan Nyka. Zaskoczył mnie tym pytaniem, jednak nie wahałem się ani przez chwilę. Kilka lat temu robił z Justyną sesję reklamową, polubili się i teraz postanowił zaproponować jej „coś innego niż zwykle”. Justyna się zgodziła, więc wsiedliśmy w biały, sportowy wóz, którego na potrzeby wywiadu użyczyła nam wypożyczalnia SIXT, i pojechaliśmy na południe, do Zakopanego, na spotkanie z jedną z największych sportsmenek na świecie.

Wszyscy znają Justynę, wiedzą, że jest multimedalistką igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata, kolekcjonerką Kryształowych Kul i jedną z najbardziej utytułowanych biegaczek narciarskich w historii. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, że, poza nartami, nasza czempionka świetnie radzi sobie również w bieganiu na własnych nogach. Nie robi przy tym rozgłosu, nie chwali się wynikami, nie startuje w zawodach. Po prostu wychodzi w góry i – jak sama mówi – „tupta sobie te kilometry”.

Z Justyną spotkaliśmy się wczesnym rankiem w Galerii Antoniego Rząsy u wyjścia Doliny Strążyskiej w Zakopanem. Przepiękna, kameralna przestrzeń, wypełniona dziełami życia słynnego rzeźbiarza w drewnie stanowiła doskonałą przestrzeń dla naszej intymnej rozmowy, a nasi gospodarze – Magda i Marcin Rząsowie – zadbali o to, by duch przyjaźni i zaufania wypełnił całe nasze kilkugodzinne spotkanie.

Justyna w bezpośrednim kontakcie urzeka. Przede wszystkim uśmiechem, ale również skromnością i optymizmem. Wiemy, przez co przeszła, ale się nie poddała. Potrafiła odnaleźć w sobie radość życia, którą teraz zaraża innych. Spotkanie z nią było fascynującym doświadczeniem. Mimo to długo zastanawiałem się, czy będzie gotowa podzielić się z Wami tym, czym podzieliła się ze mną tamtego listopadowego dnia. Wątpliwości rozwiała odpowiedź na moją prośbę o autoryzację wywiadu. „Nie widzę nic, co wymaga poprawek. Aleśmy się nagadali!”, napisała.

Drodzy Czytelnicy, wywiad jest długi i – jak przyznała sama Justyna – przeczytanie go w całości stanowi wyzwanie. Mam jednak nadzieję, że nie tylko mu podołacie, ale będziecie też z niego mieli dużo frajdy. No to, 3, 2, 1... Start!

 

 

Justyna: O czym będziemy rozmawiać?

Mikołaj: To zależy od Ciebie. Nie chcemy usłyszeć niczego, czego nie chciałabyś powiedzieć.

Te ultradługie biegi, które wy biegacie, to musi być jakiś koszmar! Ja jak sobie biegam po górach, mogę się spokojnie przebrać, zjeść kanapkę... Wy w trakcie zawodów nie możecie sobie na to pozwolić. Walczycie o każdą sekundę!

Czy my wyglądamy na gości, którzy walczą o każdą sekundę?!

Noooo!  (śmiech)

Zaskoczę Cię. Jakieś 90% startujących w ultra to amatorzy, którzy z biegu czerpią przede wszystkim przyjemność, a ściga się tylko garstka najmocniejszych. Ściganie, o którym mówisz, dotyczy dosłownie kilku–kilkunastu osób w całej stawce.

Rozumiem. Ale zrozum też mnie, że zawsze będę patrzyła z zawodniczej perspektywy – trening to trening, a zawody to zawody. Wszyscy przyjeżdżacie na bieg z konkretnym celem i jeśli go nie zrealizujecie, to czasem jest przykro, prawda? Z treningiem jest inaczej. Możesz go skrócić i nic się nie dzieje, najwyżej nadrobisz kolejnego dnia.

Zawsze będziesz patrzyła na świat z tej perspektywy?

Z przyjemnością popatrzyłabym na niego nie  jako zawodniczka, ale wystarczy, że ktokolwiek dowie się, że pobiegłam np. na Popowe Wierchy, później przez Karb na Kasprowy, i od razu pojawiają się pytania: „Ile biegłaś?”, „Którędy?”, „Jaki czas?”. Już prawdopodobnie na zawsze ludzie będą chcieli się za mną porównywać. I nawet jakbym chciała odpuścić, nabrać dystansu, to i tak będą mnie w jakiś sposób szeregować.

W jaki sposób się z Tobą porównują?

Ja już za stara jestem i za sprytna, żeby mówić o swoich czasach  (śmiech). Tym bardziej że już się nie ścigam na treningach sama ze sobą. Pod górę może i jestem mocna, ale na zbiegach zachowuję bardzo, bardzo dużo ostrożności. Nie chcę się poślizgnąć, narazić na kontuzję. Nie widzę żadnego celu w tym, żeby zbiegać na łeb, na szyję. A przecież u was, w biegach górskich czy ultra, zawody tak naprawdę rozgrywają się w dół.

Coś w tym jest. Mówi się, że mocno podchodząc, można nadrobić kilka minut, ale wygrywa się na zbiegach. A powiedz, zrobiłaś kiedyś treningowo trasę Biegu Marduły?

Nie. Jeśli chodzi o bieganie w górach, mam swoje trasy, na których czuję się bezpiecznie. Moje kolano jest po dwóch artroskopiach i czasem nie jest w stanie udźwignąć tego wszystkiego. Poza tym wybieram trasy o określonej, potrzebnej mi różnicy wzniesień, na których szybko mogę ocenić, czy jest ze mną dobrze, czy źle. Choć w minionym roku pozwoliłam sobie na trochę więcej zabawy, obiegałam całe Tatry Słowackie, które były moim odkryciem. Do tej pory dużo po nich chodziłam, ale nie biegałam. A trasy są tam super – szerokie i niezatłoczone.

Jaką część Twojego treningu pod sezon biegówkowy stanowi bieganie?

Ze względu na te wszystkie kontuzje biegam właściwie tylko pod górę, od 1 maja do 31 października i stanowi wtedy ok. 40–45% mojego treningu.

To dużo.

Tak, dużo. Bo bieganie kształtuje wszystkie cechy, które są potrzebne w biegach narciarskich. Z jednym wyjątkiem. My biegacze narciarscy mamy mocną, umięśnioną górę. I ciężką (śmiech). Przez to mierzenie się ze zwykłymi biegaczami jest dla nas dosłownie... ciężkie.

Biegasz dlatego, że musisz czy jednak trochę też lubisz?

Zawsze wiedziałam, że trzeba biegać po górach, bo to jest bardzo dobry trening na wydolność, na siłę nóg. Opracowałam więc jedną stałą, trzyipółgodzinną trasę, robiłam ją co jakiś czas, po czym mówiłam sobie: „Dziękuję, do widzenia, więcej nie potrzebuję”. Coś się zmieniło trzy lata temu, kiedy miałam swoje problemy życiowe i stwierdziłam, że najlepiej czuję się właśnie w górach. Zaczęłam biegać więcej, szukać nowych dróg. Równolegle znajomy przewodnik zaprosił mnie na prawdziwe wysokogórskie chodzenie. W pewnym momencie gór było w moim życiu tak dużo, że trener zrobił się na mnie za nie zły. Regularnie biegałam po sześć godzin, i nawet jeśli robiłam to na niskim tętnie, to i tak dalej było to sześć godzin, a w konsekwencji zbite mięśnie itd. W końcu zrozumiałam, że jeśli wciąż chcę być zawodniczką, muszę ustawić priorytet na biegi narciarskie. Trener z kolei zrozumiał moją pasję i wplótł w mój trening góry. Nawet wspinać mi się pozwala. Ale tylko wtedy, kiedy wie, że jestem z odpowiedzialnymi osobami, z którymi nie będę robiła głupot.

Głupot?

Np. że nie będę sama szła tam, gdzie nie powinnam. Jeśli jestem poza szlakiem, to zawsze z przewodnikiem. Nigdy mi się nie zdarzyło zrobić w polskich albo słowackich Tatrach jakiegokolwiek działania w pojedynkę. Poza tym jestem rozsądna – nie wychodzę, gdy widzę zachmurzone niebo, a gdy wiem, że trasa zajmie sześć czy osiem godzin, to wychodzę o godz. 4 rano. Mój przewodnik wyedukował mnie, żeby zawsze mieć ze sobą cały niezbędny sprzęt. Ale przede wszystkim nauczył mnie, żeby nie ryzykować. Bo ryzyko jest kompletnie bez sensu.

Wspomniałaś o trudnym momencie w życiu. W jaki sposób góry Ci wtedy pomogły?

Pozwalały mi na ucieczkę. Przez parę godzin nikt ode mnie nic nie chciał. Wybiegałam z COS-u na Zawrat, zbiegałam do Pięciu Stawów, dalej na Rysy i w dół do Szczyrbskiego Plesa – a to jednak jest kawałek, prawda? Wysiłek był tak duży, że nie czułam absolutnie nic poza tym, że bolały mnie mięśnie. Na pewno znacie to uczucie z biegów ultra – kiedy świadomość przechodzi w odmienny stan. Najważniejszą rzeczą na świecie staje się wtedy następny krok, a ty się chichrasz jak głupi, albo – dla odmiany – łapiesz spadek formy i doła.

Ja z bezradności przeklinam.

O tym to już nawet nie mówię  (śmiech)!

Jan Nyka: A np. Kamil Leśniak uwalnia emocje, płacząc.

Ja z kolei śpiewam. Durnoctwa jakieś. I to na głos. Ludzie się za mną oglądają i nie wiedzą, o co chodzi. A ja sobie po prostu biegnę i śpiewam.

Jaka jest Twoja ulubiona piosenka?

„Słoneczko nasze późno wstało”  (śmiech).

Już to widzę. Biegniesz i śpiewasz, a mijani turyści myślą sobie: „No i Kowalczyk zwariowała!”

Mniej więcej tak to wygląda  (śmiech). Bieganie i śpiewanie było dla mnie – i wciąż jest – jak katharsis. A na chodzeniu z przewodnikiem, na tych wszystkich linach, zwieszeniach, opuszczaniach odbudowałam w sobie umiejętność zaufania drugiej osobie.

Całe życie wszystko robisz sama. Masz trenera, serwisantów, ale polegasz przede wszystkim na sobie. Podczas wspinaczki musisz zostawić ego na dole...

W takich chwilach moim pierwszym odruchem jest: „Ja chcę stąd uciekać!”. Ale nie ma dokąd, nie ma którędy. Ciężko było mi się przestawić. Tym bardziej że nie jestem góralką, człowiekiem gór. Wychowałam się w Beskidzie Wyspowym, który jest piękny, ale żadnych większych niebezpieczeństw mi nie przyniósł. Oprócz błota w dzieciństwie  (śmiech). Kiedy przyjechałam do Zakopanego do szkoły, nawet sobie nie wyobrażałam, że mogłabym chodzić po tych skałach bez szlaków. A tu okazało się, że da się na tej cienkiej lineczce z tych skał opuszczać, i że temu opuszczanemu wcale nie potrzeba jakichś wielkich umiejętności. Na początku nie wierzyłam w siebie, wtedy przewodnik mówił mi: „Dziewczyno, jak to, ty nie dasz rady? Przecież obiegałaś całe te góry. Dasz radę”. No i krok po kroku się przełamywałam, aż okazało się, że moja siła i wytrzymałość są na takim poziomie, że chłopaki chodzą ze mną, żeby sprawdzić formę  (śmiech). Zadomowiłam się w górach. I jak tylko będę miała trochę więcej czasu, na pewno będzie ich w moim życiu jeszcze więcej.

Kiedy przyszło zaufanie?

To był trudny proces. W tamtym okresie życia miałam problem, żeby zaufać komukolwiek na jakimkolwiek polu: sportowym, życiowym, osobistym... Jednak mój przewodnik okazał się tak spokojnym i nienarzucającym się człowiekiem, że udało mu się przełamać mój opór. Pamiętam, jak poszliśmy gdzieś wysoko i widzę przed sobą zjazd. Mówię: „Nie ma mowy. Mogę podchodzić ile chcesz, ale tam na dół nie zjadę”. Na to on patrzy na mnie i odpowiada: „Popatrz na mnie. Przecież wiesz, że chodzę z ludźmi od lat, zrobiłem tysiąc wycieczek, musisz mi zaufać. Dasz radę”. A ja patrzę w dół i wypalam: „Jak ja mam ci zaufać? Jak ja mam TEJ LINCE zaufać?!”. A on na to: „No to sobie usiądźmy i będziemy tutaj siedzieć, bo ani w jedną, ani w drugą stronę nie pójdziesz”. Wtedy bariera pękła. Wstałam i mówię: „Dobra, jedźmy! Będzie spokój”. A potem tak mi się odmieniło, że już nawet sama chciałam to robić. Ale nie ze wszystkimi. Jest tylko kilka osób, z którymi jestem gotowa – że tak to ujmę – związać się liną.

To o czym mówisz, to jest to mityczne „braterstwo liny”?

To za dużo powiedziane, bo nigdy nie doszło do jakichś ekstremalnych sytuacji. A wydaje mi się, że o braterstwie liny można mówić tylko w odniesieniu do ekstremalnych momentów. Jest za to między nami taka zdrowa sympatia. I nie ma udawania. W górach nie ma Justyny gwiazdy. Nikt się nie przejmuje, że coś tam powiedziałam, albo się rozpłakałam, albo zaczynam się śmiać jak idiotka. Wszędzie jestem obserwowana i oceniana, a tam na górze nie ma ocen. Mogę być sobą.

 „Obserwowana i oceniana”?

Chociażby to, że kilka dni temu postanowiłam wejść sobie rekreacyjnie na Turbacz. Kiedy jadłam szarlotkę w schronisku, ludzie podchodzili i pytali: „Dlaczego tak wolno?”, „Czy szarlotkę można jeść?” albo: „Dlaczego założyłaś takie buty, a nie inne?”. A ja byłam tam zupełnie prywatnie, normalnie ubrana i nie chciałam na siebie zwracać niczyjej uwagi. Jeszcze jak ktoś dba o swój wygląd i lubi się pokazywać, to co innego, a ja po prostu zakładam to, co akurat mam pod ręką, idę sobie w góry i chciałabym w dzień wolny nie musieć tłumaczyć się, dlaczego mam akurat te buty na stopach.

Kiedy zjeżdżasz z gór na niziny, jest tak samo?

Na pewno im większe miasto, tym jest lepiej. W miastach ludzie zajmują się sobą, gonią za czymś i patrzą głównie przed siebie. Za to kiedy się zatrzymają i spotkają mnie np. w kolejce w sklepie to...  (śmiech). Ale nie ma się czemu dziwić, skoro przez wiele lat byłam jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób w Polsce. No i mam ten charakterystyczny uśmiech  (śmiech).

Piękny. I szczery.

Dziękuję. Niestety czasem nie pomaga. Zdradza mnie między ludźmi  (śmiech).

Pozostałe artykuły