Redakcja KR

Baran Trail Race - miło tu wracać

17.03.2022

Mroźny marcowy poranek. Termometr pokazuje kilkanaście stopni poniżej zera, wskazówki zegara zbliżają się niespiesznie do 5:00, a brodaty jegomość prowadzi odprawę dla grupki osób zgromadzonych w budynku hali widowisko sportowej w niewielkiej beskidzkiej miejscowości. Minuty dzielą nas od wystrzału poprzedzonego wspólnym odliczaniem do startu. Jeszcze chwila, jeszcze momencik i jest. Wystrzał i start.

tekst: Marcin Rakowski

zdjęcia: Manuel Uribe Photography, Fotografia Piotr Oleszak, Katarzyna Gogler Fotografia

Ciemność zostaje brutalnie zakłócona światłami czołówek, a ciszę przerywa tumult kilkudziesięciu pędzących nóg. Po chwili przekraczamy most nad rzeką i rozpoczynamy pierwsze z wielu podejść tego dnia. Lodowate powietrze wdziera się do płuc i znajomo łechce nozdrza. Już wiemy, że będzie bolało, ale i tak zaczynamy się uśmiechać pod nosem.

zdjęcie: Fotografia Piotr Oleszak

Baran Trai Race - jesień, zima i wiosna

Baran Trail Race jest jednym z nielicznych biegów, na które naprawdę lubię wracać. Druga edycja tej imprezy, która odbyła się w roku 2018 stanowiła pierwszą edycję dystansu 60 km i jednocześnie mój debiut w biegach ultra. Ten pierwszy start był dla mnie wyjątkowo trudny, ponieważ byłem do niego zupełnie nieprzygotowany i tak naprawdę nie wiedziałem czego się spodziewać. To doświadczenie jednak zasiało we mnie ziarno pasji i było cenną nauczką na tym biegowym szlaku.

Impreza ta odbywa się nieprzerwanie od 2017 roku mniej więcej w połowie września. Wczesnojesienna aura stanowi idealną wręcz bazę do organizowania zawodów w Beskidzie Śląskim. Poprzednie edycje dały nam zarówno deszcz jak i upały, mroźne poranki i gorące popołudnia. Wystarczy spojrzeć na galerie zdjęć z poprzednich edycji by przekonać się, jak piękne tereny przychodzi odwiedzić uczestnikom Barana, niezależnie od warunków. Jakaż zatem była moja radość gdy okazało się, że dane mi będzie wziąć udział w edycji imprezy, do której czuję taki sentyment, w aurze zimowej. Tylko czego spodziewać się po wczesnomarcowym Beskidzie? Czym może zaskoczyć wspominane przez stałych bywalców podejście na Rysiankę? Czego oczekiwać po stromych zbiegach z Baraniej Góry? Nie mogłem się doczekać, by odpowiedzieć sobie na te i inne pytania.

zdjęcie: Manuel Uribe Photography

Baran na Baraniej Górze

Wystartowaliśmy punktualnie o 5:00 i po chwili biegu w zwartej grupie rozpoczęliśmy podejście na Baranią Górę, podczas którego tradycyjnie już ziarno zostało oddzielone od plew. Czołówka zostawiła resztę biegaczy w tyle i pognała przed siebie podczas, gdy pozostali z nas przemierzali trasę w tempie bliższym temu jakie osiągają zwyczajni śmiertelnicy. Błotniste i kamieniste szlaki w oka mgnieniu ustąpiły miejsca zbitej pokrywie śniegu. Na szczęście szlak, którym poprowadzona jest trasa należy do jednych z bardziej popularnych, dzięki czemu przez większość drogi do szczytu można było biegać naprawdę komfortowo. Celowo piszę „większość drogi” ponieważ ostatni odcinek przed szczytem przez wielu zostanie zapamiętany na długo. Trawers zboczem podejścia, na którym nachylenie terenu zbliżało się niebezpiecznie do wartości krytycznych dla przeciętnych biegaczy, a podłoże dawało marginalne poczucie stabilności, dla całej rzeszy uczestników, w tym mnie, było przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Szczyt Baraniej Góry przywitał nas widokami, których opisanie nigdy nie odda w pełni tego, jak pozytywny ładunek niesie podziwianie ich na własne oczy.

 

zdjęcie: Manuel Uribe Photography

Po chwili na złapanie oddechu przyszedł jednak czas by ruszyć w dół. Charakterystyczne kamieniste zbiegi, które o innych porach tak bardzo dają się we znaki, ustąpiły miejsca ubitym biegostradom, pozwalającym naprawdę komfortowo przemierzać kolejne kilometry. Szybki postój na niemalże kultowym punkcie odżywczym w Fajkówce, na którym to już tradycyjnie prowiant schodzi na drugi plan a na pierwszy wybija się jedyna w swoim rodzaju ekipa wolontariuszy obsługujących napływających piechurów. Łyk ciepłej herbaty, ładowanie węgli i wracamy na śnieżne tory. Po kilku mniej lub bardziej stromych zbiegach docieramy do uwielbianego przez stałych bywalców Barana gęsto zarośniętego podejścia, które nawet o tej porze roku jest niemałym wyzwaniem dla twarzy, nieustannie smaganej przedstawicielami miejscowej flory. Po chwili jednak udaje nam się wydostać na nieco bardziej otwartą przestrzeń i rozpoczynamy zbieg do Węgierskiej Górki, gdzie na punkcie odżywczym wita nas organizator oraz wolontariusze. Doskonale wiemy, że przed nami kilka kilometrów delikatnego asfaltowego podejścia nim znów znajdziemy się na szlaku, więc w drogę zabieramy kanapki i ciepłą herbatę, by wykorzystać ten fragment trasy na spokojne naładowanie baterii.

Po chwil nasze stopy opuszczają asfalt i rozpoczyna się mozolne podejście, które rok w rok budzi we mnie poliglotę władającego większą ilością języków niż dane mi było poznać w toku mojej edukacji. Co prawda słowa, które artykułuję wszystkie mieszczą się w jednej, dość wulgarnej kategorii, ale cóż zrobić jeśli sytuacja tego wymaga?

zdjęcie: Manuel Uribe Photography

Przedwiośnie w Beskidach

Niedawne, wczesnoporanne mrozy odeszły w zapomnienie. Słońce poczęło ogrzewać nasze i tak już zgrzane od podejścia głowy a temperatura z minuty an minutę stawała się niebezpiecznie wysoka dla osób tak zimnolubnych jak ja. Wizyta na kolejnym punkcie ożywczym przebiega wyjątkowo sprawnie, mimo że tym razem, dla odmiany, punkt usytuowany jest w barze, gdzie chłodne krany uśmiechają się do nas zalotnie. Odpieramy jednak pokusę i ruszamy dalej wiedząc, że kolejnym punktem na mapie naszej tułaczki jest uwielbiane przez wszystkich podejście na Rysiankę.

zdjęcie: Katarzyna Gogler Fotografia

Po chwili docieramy do podnóża pełni nadziei, że podejście będzie łaskawsze niż to, które dane nam było pokonać przed samym szczytem Baraniej Góry. Droga fatycznie jest o wiele łatwiejsza technicznie, ale we znaki powoli daje się górujące nad nami słońce. Poranek wymagał ciepłego odzienia, które sukcesywnie, warstwa po warstwie, lądowało w plecakach, ale w tej chwili już i to nie wystarcza. Wspinamy się więc, by jak najszybciej znaleźć się już na szczycie i zarazem na punkcie odżywczym zlokalizowanym nieco poniżej, na Hali Lipowskiej. Tam rozsiadamy się wygodnie, ugoszczeni przez fantastycznych wolontariuszy i z kubków popijamy pyszną zupę pomidorową. Dla wielu z nas bieg równie dobrze mógłby zakończyć się tu i teraz.

zdjęcie: Fografia Piotr Oleszak

Nagroda jeszcze przed metą

Piękne widoki, smakowite jedzenie, uśmiechnięci ludzie. Czego chcieć więcej? Ale wiemy, że przed nami ostatnia prosta, wspaniały zbieg na Hali Boraczej, a na mecie upragniony medal i chwała z kolejnego ukończonego ultra. Dopijamy więc dolewkę zupy, łapiemy „ciasteczko na drogę” i piłujemy w dół. Ostatnie kilometry mijają nam przyjemnie ale bynajmniej nie lekko. Słońce miejscami nadtopiło grubą warstwę śniegu sprawiając, że zamiast płynnego biegu nasz krok przybiera charakter pijackiego chodu. Brodzimy nogami niczym wujaszek opuszczający weselny parkiet, z każdym krokiem starając się złapać mocniejszą nić porozumienia z podłożem. Docieramy wreszcie do ostatniego, asfaltowego odcinka i teraz już spokojnym tempem zmierzamy ku mecie. A tam, tradycyjnie jesteśmy witani przez organizatora i fotografów, przywdziewamy medale, uśmiechamy się i dziękujemy za możliwość spędzenia czasu na trasach Barana. I niczym ostatnia klatka filmu, w tym momencie na oczy spływa ciemność. Brakuje tylko napisu „koniec” przewijającej się listy płac. Bynajmniej nie tracimy przytomności, bo bieg wcale nie był tak wymagający, ale zwyczajnie w tym momencie kończy się kolejny mały etap na naszej biegowej ścieżce. Etap niezwykle przyjemny, miejscami wymagający, ale za to satysfakcjonujący i świetnie zorganizowany.

zdjęcie: Manuel Uribe Photography

Rodzinny Baran Trail Race

Dlaczego lubię tu wracać, i robię to z każdą kolejną edycją Baran Trail Race? A no dlatego, że czuję się tu dobrze. Nie mam poczucia bycia tylko kolejną głową bez twarzy, która zostawia opłatę wpisową a potem anonimowo rozdeptuje szlaki. Tutaj organizator wita każdego w biurze zawodów, podaje rękę, uśmiecha się a na mecie przybija piątkę. Tutaj zaprasza się czołowych fotografów w ilościach, których nie powstydziłyby się wielkie festiwale biegowe. Tutaj wolontariusze to nie anonimowe osoby krzątające się jak mrówki gdzieś na granicy zauważalności. Tutaj to wszystko spina się w spójną i przyjemną całość, która idealnie nadaje się na start przygody z ultra bieganiem, a bardziej doświadczonym biegaczom da możliwość naprawdę niezłego ścigania się na niezwykle widokowej trasie. Tutaj wpada się jak do rodziny.

zdjęcie: Manuel Uribe Photography

Tak, właśnie dlatego lubię tu wracać. I mam nadzieję, że dane mi to będzie robić od tej chwili nie tylko tradycyjnie jesienią, ale również zimą.

 

Pozostałe artykuły