Redakcja KR

126 razy Jaworzyna - góro pozwól żyć!

07.02.2023

Końcówka i początekroku sprzyja zliczaniu. Kto z Was nie wrzucił w social media swojego podsumowania ze Stravy? Kto nie dodał w słupku wszystkich liczb danych tygodni, miesięcy pracy treningowej? Ja też to zrobiłem i teraz siedzę, zastanawiając się, jak po 126 razach zdobycia szczytu Jaworzyny Krynickiej w 2022 roku zmieniła się nasza relacja.

tekst i zdjęcia: Maciek Skiba

Przyzwyczajony otwieram oczy z budzikiem i zakładam czołówkę na głowę, nastawiając najsłabszy program. Pies tylko z obowiązku podnosi wzrok i szybko przekręca się w legowisku, wiedząc, że to nie jest jego pora i dzisiaj nie będzie towarzyszył podczas treningu. Zamykam się w łazience, przywdziewam przyszykowaną wcześniej kupkę ciuchów, zakładam kamizelkę. Szczęk kluczy i jestem na dole. Zegarek pokazuje kwadrans do trzeciej. Dość nietypowa pora na trening, ale równo o pełnej godzinie ruszamy razem z Martą Zielonebieganie z krynickiego deptaka, by lada moment wpaść do lasu na zboczu Holicy i dalej przy hotelu zacząć wdrapywać się na szczyt Jaworzyny Krynickiej. Towarzyszę Marcie w jej 100 kilometrowym treningu trasą pewnego znanego biegu. Robię za odstraszacza wszelkiej dziwnej zwierzyny. Można się śmiać z niedźwiedzi w naszym rejonie, ale widywano jednego w lasach Piwnicznej, tak samo jak zimę wcześniel liczne wilcze ślady, a ostatnio i rysia w fotopułapce. Ciemne chmury ciężko zasnuły niebo, wschodu słońca nie będzie. Mimo oglądania go wielokrotnie, słońce mogłoby wyjść na chwilę i urozmaicić akurat wchodzenie stokiem. O piątej dwadzieścia jesteśmy na szczycie, klepię słup oznaczający szczyt po raz 64 w tym roku i zbiegamy dalej czerwonym szlakiem w kierunku Hali Łabowskiej. Marcie pętla zajęła lekko ponad 14 godzin.

Zakład o to kto więcej?

Nie da się opisać wszystkiego, całe szczęście że liczby dość dobrze potrafią zobrazować rzeczywistość, a bieganie to przecież jakby chodzenie z różnymi liczbami za rękę. Z wielką ciekawością na koniec roku 2021 zacząłem liczyć, co tę górską codzienność tworzyło. Dodatkowo niektóre treningi Natalii Tomasiak ozdabiane były pewnymi liczbami. Po rozszyfrowaniu zagadki u progu kolejnego sezonu powstał bardzo prosty pomysł: “to dawaj, kto więcej!”

I tak się zaczęło. Zima w okolicy potrafi być dotkliwa i uniemożliwić sensownie bieganie. Świeży lub mokry śnieg po łydkę albo wyślizgany, przylodzony. Od czasu do czasu to dobra zabawa, ale codzienna treningowa orka? Dlatego wtedy wyciągamy z pawlaczy narty i przyklejamy foki. Raz na Jaworzynę to nic. Dwa razy to już “tysiąc up”, więc kolejne wejścia wpadały lawinowo, bo zima zaczęła dopisywać. Dodatkowo przed startem wyciągów i pracy można “natknąć się” na wschód słońca. Czasami wychodziliśmy późno wieczorem, by “zgasić światło. Zaglądam do archiwum i widzę, że ostatni raz na nartach byłem 19 kwietnia, zrobiwszy 61. wejście. Jeden stok po północnej stronie góry trzymał długo, omijając placki błota, przechodząc przez trawę można było zjechać jeszcze i w maju.

Przez cały czas udawało się też wbiegać drogami leśnymi lub oznaczonymi szlakami. Tu trudniej było zrobić więcej wejść na raz, bo przecież nie ma zjazdu, trzeba zbiec tą samą trasą w dół. Później doszło bieganie po stokach, udało się zrobić cztery podczas jednego treningu. Przy skiturowych zabawach typu siedem lub Natalii osiem wejść podczas jednego wypadu to niewiele.

Jesień był piękna, więc dorzuciłem dwa wjazdy rowerem na szczyt i bardzo kamienisty, gravelowy zjazd dość licznymi drogami leśnymi. W dniach bez biegania zdarzyło mi wyjść z psem na niewinny spacer, by zaksięgować kolejne wejście. Nawyk, nałóg, czy chęć rywalizacji - sam nie wiem? Wiem jednak, że umiem odróżnić i opisać każdy z tych razów. O to najpiękniejsze zdobycie Jaworzyny zapytałem Natalię

"Nie pamiętam, która Jaworzyna to była, ale gdzieś w okolicy przełomu stycznia i lutego, kiedy zimą były straszne wiatry. Pamiętam, że wszędzie w Polsce bardzo wiało, a mi się wydawało, że w Krynicy nie jest aż tak źle. Było jakoś po szóstej wieczorem, wybrałam się na jedno szybkie wyjście na Jaworzynę na skiturach. Wydaje mi się, że Jaworzynę znam jak własną kieszeń. Kiedy wychodziłam pod górę, wiatr wiał mi w plecy i nadal nie dostrzegałam żadnego niebezpieczeństwa. Na zjeździe okazało się, że śnieg wali mi prosto w czołówkę i gogle, totalnie nic nie widać, strasznie wieje. Normalnie zjeżdżam trzy lub cztery minuty ze szczytu. Wtedy zjeżdżałam ponad pół godziny. Przez ten wiatr i śnieg, który mocno sypał na moją twarz, zwariował mi błędnik i nie byłam pewna gdzie prowadzi stok. Co chwilę się zatrzymywałam i sprawdzałam tracka, żeby określić, gdzie jestem i zjechać dokładnie tym śladem, którym weszłam. Śnieg sypał tak mocno, że zjeżdżając, nie widziałam już swoich śladów. Byłam wtedy nieźle przestraszona, mimo że wiedziałam, że zjadę. Po drodze pomagały mi wyświetlacze elektroniczne na armatkach śnieżnych, które wyznaczały trasę, chociaż wcale nie byłam pewna czy nadal jadę stokiem, czy już gdzieś z boku. Nie spodziewałam się, że nawet na Jaworzynie może się zdarzyć coś takiego."

Dlaczego 126 razy Jaworzyna? Z lenistwa.

W Sylwestra dorzuciłem dwa ostatnie wejścia, kończąc rok na 126. W skali roku to jedno wejście co trzy dni - niewiele. Z tej liczby 63 odbyły się z nartami na nogach, 53 - biegowo, osiem spacerem i dwa rowerowo. Wyszło z tego prawie okrągłe 60 tysięcy metrów przewyższenia, zrobionego tylko na ścieżkach Jaworzyny na dystansie tysiąca kilometrów. Początek i koniec sezonu to był czas Jaworzyny, w środku roku, pomiędzy startami wejść było niewiele, tak samo, jak w czasie wyjazdów i roztrenowania. Pewnie z pięćdziesiąt razy towarzyszył mi pies, ale nawet w prowadzeniu takich statystyk są jakieś granice i tego już tak skrupulatnie nie notowałem.

Nasza rywalizacja z Natalią nie była na poważnie. Dużo wejść zrobiliśmy wspólnie, ale też często było to tematem rozmowy i różnych docinek. Nawet ciężko tu mówić o większej motywacji z tego wynikającej, bo przecież i tak wychodziliśmy na swoje treningi. Im dłużej o tym myślę, tym jaskrawiej widzę, ile w tym bieganiu po stokach Jaworzyny było wygody i mojego… lenistwa. Góra ta jest dość wybitna i jest w sąsiedztwie. Znasz ją na wylot, więc wręcz z automatu wiesz, jaki trening gdzie można wykonać.

Bardzo często słyszałem, że to musi być chorobliwie nudne. Żonglowanie różnymi dyscyplinami. Różne pory roku, dnia to tylko kilka zmiennych, które sprawiają, że wraz z wyostrzoną uwagą, pozwalają zobaczyć najmniejsze zmiany w okolicy, ani razu nie poczułem zniechęcenia wynikającego z podobnych krajobrazów i ścieżek, co ostatecznie okazało się świetną mikroprzygodą!

Mimo to po pewnym bieganiu w słowackich Tatrach poczułem opisywany w numerze ULTRA#45 - syndrom FOMO: tyle szczytów zaniedbanych, ścieżek nieodwiedzonych i obejrzanych panoram. Jeśli w naszym wyzwaniu przypadła mi jakaś nagroda, to będzie to odpuszczenie Jaworzyny w nowym roku. A może nie? Podobno więcej osób szykuje jej wielkie liczenie w 2023 roku…

Ultrasko! Ultrasie! Podobne historie zdecydowanie nie są rzadkością. Jeśli w ubiegłym roku również zadeptywałeś nałogowo jeden ze szczytów lub swój trening był częścią nietypowego pomysłu, opisz swoje przygody i podeślij na redakcja@kingrunner.com

tekst i zdjęcia: Maciek Skiba

Pozostałe artykuły