Redakcja KR
Bieg 7 Dolin 34 km - 8. PKO Festiwal Biegowy

Krwawa bitwa pod Krynicą, czyli relacja z Biegu 7 Dolin

Krynica-Zdrój, 29.09.2017

– Boli?

– Dogłębnie i penetrująco.

– W takim razie jakie plany na regenerację po Ultra Janosiku?

– Standardowo: sen niedźwiedzia i słój masła orzechowego pod kołdrą w razie nieprzewidzianego chwilowego przebudzenia. Szatańsko lubię jeść je właśnie leżąc leniwie w łóżku i wydłubując brudnym paluchem prosto ze słoja! No i wisienka na regeneracyjnym torcie – Bieg 7 Dolin w Krynicy.

– Dziś zrobiłaś ponad 50 km, a bieg jest za pięć dni, dasz radę?

–No jasne! Biegnę tylko na 34 km!

– Skąd ta pewność?

– Z wewnętrznego przekonania. Jedni wierzą w Dziada Mroza, inni w Zębową Wróżkę, co dolary w zamian za wyrwane zepsute mleczaki przynosi pod poduszkę, a ja wierzę w swoje siły, bo wszystko jest kwestią osobistej determinacji. Zresztą 34 km to krótki dystans, właściwe skończę szybciej niż zacznę.

– Jesteś nieprzewidywalna.

– Nieprzewidywalna to jest pogoda. Ja jestem szalona.

– Czemu to robisz?

– Bo to jest nawyk jak mycie zębów. Czy codziennie rano zadajesz sobie pytanie, po co wkładasz szczoteczkę w jamę ustną?

– Nie, bo to jest odruch.

– Otóż to.

Formuła biegu jest inna niż w zawodach, w których dotąd uczestniczyłam. Wiozą nas na start karawaną autobusów. Siedzę w pierwszym, bo korzystając z nieuwagi innych biegaczy wepchnęłam się bez kolejki. Za mną jedzie ich jeszcze ze 30 żądnych przygód biegaczami. Przysłuchuję się ich rozmowom. Siedzący za mną zawodnik obmyśla strategię. Słyszę jak rozkłada bieg na czynniki pierwsze, biorąc pod uwagę pogodę, błoto na szlaku, przewyższenie, kąt nachylenia stoku, siłę wiatru, promieniowanie radioaktywne, zagrożenie eksplozją jądrową, nasilenie gazów trawiennych i ucisk w gumce biegowych rajtów. Niesamowite, jak niektórzy do tego profesjonalnie podchodzą. Ja poza odległością i tym, co jest do mielenia w paszczy na punktach odżywczych, nie wiem kompletnie nic. I sama się zastanawiam czy to ignorancja, czy już głupota. Na mapę trasy nie patrzę, bo nie mam takiej wewnętrznej potrzeby, przecież i tak od samego patrzenia przewyższenie nie zmaleje, a błoto i tak nie zniknie. Za to doskonale wiem, kiedy i co będzie do jedzenia. Bo dla jednych istotną sprawą jest ilość podbiegów na trasie, a dla innych – rarytasy na punktach odżywczych.

Wracając jednak do formuły biegu, to jeszcze nigdy czekając na start biegu, nie patrzyłam na biegnących już zawodników, którzy w przypływie szaleństwa zapisali się na, bagatela, 100-kilometrowy dystans! Leżę na trawie i czekam na swój start, przypatrując się ich umęczonym twarzom. Być może gdyby nie Ultra Janosik, biegłabym dzisiaj razem z nimi. 100 km. Sto piekielnych kilometrów! Liczba ta tak samo mnie kusi, jak przeraża.

Pokonałam już biegowo 60 km, więc właściwe brakuje tylko 40. Pikuś. Buła z masłem. Skoro Elvis przebiegł to w peruce odparzającej czaszkę i spodniach dzwonach, to ja też dam radę. Tak jak Jurij Gagarin był pierwszym człowiekiem na księżycu, tak ja będę pierwszym zakrzepniętym kończynowo biegaczem inwalidą, który przebiegł 100 km w górach. Otóż to – mój nowy cel! Diabelny plan na kolejny sezon. Jak mnie uwzględnią w sondażu kobiecych postanowień noworocznych, to zepsuję im statystyki, bo 99,9% respondentek chce schudnąć bądź wyjść za mąż i tylko ja będę tym 0,1% marzącym o pokonaniu 100 km w górach!

Wracając jednak do mojej krynickiej historii, to nie byłaby ona jakaś szczególna gdyby nie fakt, że, mówiąc wprost, rozpłaszczyłam się tam jak naleśnik na patelni, zaliczając spektakularny lot nad leśnym runem. Niestety złośliwy los chciał, że 5 km przed metą rozpłaszczyłam się po raz drugi, rywalizując zawzięcie z inną zawodniczką o zaszczytne 21. miejsce. Zachciało mi się ją mimo wywrotki gonić, a nawet wymijać. Tym razem jednak lot orła zakończył się nie na korzeniach, lecz ostrych skałach, które w sposób bezceremonialny rozerwały mi kolana na strzępy. Czy bolało? Nie ma słów, by to opisać. Na domiar złego, jak zobaczyłam tryskającą krew, od razu dostałam palpitacji serca. Wiadomo, co z oczu to z serca. A gdy już oczy widzą, to serce dwa razy bardziej cierpi i włącza się bezwarunkowy tryb zgonowania.

– Biegnij póki kolana nie napuchły. Jak spuchną to będzie mogiła – radzi podnoszący mnie z ziemi biegacz. Przy czym stęka niemiłosiernie, dźwigając moje ciało. – Ciężka jesteś! – w konsekwencji łzy lecą po mym policzku i już nie wiem, czy to z bólu, czy ze wzruszenia z zasłyszanego komplementu.

Początkowo wolno truchtam stylem na paralityka, lecz głos w głowie ostrym tonem każe biec szybciej: „Nie bądź ciotą”, mówi surowy wewnętrzy trener w mej głowie. „Przyspiesz. Nie becz. Zaciśnij usta”. Słucham posłusznie zaleceń. Zaciskam więc spękane usta, zagryzając jednocześnie ziemię, która osadziła się między wargami, podcieram brudną ręką gila z nosa i zaczynam ponownie nabierać prędkości. Po chwili wymijam zdziwioną zawodniczkę, która wyprzedziła mnie wtedy, gdy ja wąchałam kwiatki. Potem jeszcze parę kolejnych kobiet. Ból jednak z każdą minutą staje się coraz większy. Rośnie jak ciasto drożdżowe pod kuchenną ścierą. 4 km do mety. Ból. 3 km do mety, ból. 2 km do mety. Ból. Czuję, jak puszczają szwy psychicznej wytrzymałości. Jak opada maska beznamiętnej twardzielki. Zaczynam znowu ryczeć. Nie wiem czemu, skoro w oddali zamglonymi z cierpienia oczami widzę już metę. Może ze szczęścia, bo wiem, że w końcu ktoś opatrzy moje rany i przyniesie mi ulgę, a może dlatego, że nie mam siły już dłużej udawać, że nic nie czuję. Otóż boli. Cholernie boli i to tak jakby kto mi tasakiem na żywca ciął skórę. Współczuję wszystkim kurczakom, którym codziennie ktoś łeb odrąbuje, by zrobić z nich tłusty rosół. Kilometr do mety. Cierpienie zmieszane ze szczęściem i zmęczeniem uderza mi do głowy. Ostatnie metry biegnę na krwawym haju.

Wszystko widzę w zwolnionym tempie. Dostrzegam jak powoli powiewają chorągiewki nad moją głową, jak ludzie klaszczą i motywują mnie do biegu. „Dam radę! Pewnie, że dam!”, krzyczę, a szaleństwo tryska z moich oczu! Odpuścić to ja mogę co najwyżej niedzielną mszę. Także biegnę tak jakby świat miałby się zaraz skończyć. Biegnę tak jakby miałby to być mój ostatni bieg. Robię wielki krok, przekraczam linię mety i... Zamykam oczy ze zmęczenia, uginam bezwiednie nogi, przez moment nie czuję już nic, zwisając bezwiednie na męskim ramieniu. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Pięć sekund i wracam do świata żywych. Otrząsam się, otwieram oczy i znowu widzę metę. Jest jeszcze bardziej kolorowa niż przedtem. Tak jakby każdy mój bezdech tchnął w nią nowych rumieńców.

Autorka: Sylwia Retmaniak 
Zdjęcie tytułowe: Jacek Deneka Ultralovers 

Pozostałe relacje