Są takie biegi, których ukończenie jest marzeniem każdego Ultrasa. Jednym z nich na pewno jest Zimowy Ultramaraton Karkonoski. Bieg poświęcony jest pamięci tragicznie zmarłego Tomka Kowalskiego, który zginął podczas zimowej wyprawy na Broad Peak. W tym roku odbyła się siódma edycja biegu wiodącego grzbietem karkonoskim.
Trasa prowadzi z Jakuszyc przez Halę Szrenicką, Śnieżne Kotły, Śnieżkę, Sowią Przełęcz, Przełęcz Okraj, Wilczą Porębę do Karpacza. Dystans do pokonania to 57 km a limit czasowy na jego pokonanie to 11 godzin.
Wiele osób zadaje sobie pytanie, co takiego jest w tym biegu, że przyciąga tylu biegaczy, wolontariuszy i kibiców.
Biegi to nie tylko przebyte kilometry, widoki, medale, nagrody. Imprezy biegowe tworzą ludzie, tutaj na miejscu w Karpaczu ja biegacz amator czuję, że ZUK-a tworzą ludzie z pasją, ludzie, którzy oddają się temu co robią całym sercem. Możemy dostrzec to na każdym kroku. Pełne zaangażowanie organizatorów, troska o nas biegaczy.
Bieg odbywa się co roku na początku marca w zimowych warunkach. Jest to spore wyzwanie dla ORGÓW, Karkonosze nie należą do najwyższych gór, natomiast są nieobliczalne, potrafią zniszczyć psychicznie i fizycznie najtwardszych ultrasów. Warunki panujące na grzbiecie o tej porze roku są trudne do przewidzenia. W trakcie biegu mogą ulec diametralnej zmianie. Na starcie może być temperatura dodatnia natomiast na grzbiecie mogą zastać nas ekstremalne warunki. Stąd też każdy z biegaczy weryfikowany jest pod względem wyposażenia, które może decydować o jego "być albo nie być" w sytuacji krytycznej.
Dla mnie tegoroczny start to próba uporania się z trasą po raz czwarty. Mam bardzo ambitne założenia związane ze startem. Na kilka dni przed, chodzę jak tygrys w klatce. Sprawdzam profil trasy, sprzęt, porównuję międzyczasy z poprzednimi startami. W głowie układam plan, według mnie idealny :) wszystko teraz zależy od dyspozycji dnia i… pogody .
Start zaplanowany jest na 7.30 z polany Jakuszyckiej. Do punktu docelowego dowożeni jesteśmy autobusami z Karpacza. Uwielbiam ten moment kiedy siadam w autokarze i zmierzam w kierunku startu. W pojeździe panuje absolutna cisza, widać poruszenie wśród zawodników, czasami komuś wyrwie się jakiś mało śmieszny żart związany z biegiem i to tyle. Na twarzach biegaczy widnieje skupienie, podniecenie, stres, zapewne każdy chciałby już biec do góry.
Dojeżdżamy na miejsce. Widzę rozpalone ogniska, wolontariusze częstują nas herbatą, szybka rozgrzewka nagle dowiadujemy się, że start przesunięty jest o 15 minut- bywa.
Równo o godzinie 7.45 ruszamy w kierunku Karpacza.
Początek jest mocny, płaskie 2,5 km, które decyduje o tym czy utkniemy w korku na pierwszym podejściu czy będziemy poruszać się płynnie. Plan zrealizowany zgodnie z założeniami, tempo mocne ale zostaje rezerwa. Pierwsze kilometry mijają szybko i przyjemnie, nagle zaczynamy zbiegać w dół, jest grząsko, co rusz zapadamy się po kostki w błocie. Nagle przede mną jeden z biegaczy traci w błocie but, własnym oczom nie wierzę co widzę, ów nieszczęśnik klęcząc na kolanach, po łokcie zanurzony w błocie szuka swojej zguby. Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Uroki Ultra :)
Po godzinie. docieram do Hali Szrenickiej, powoli zbliżam się do Grzbietu, jest mgliście, wietrznie już wiem, że będzie to długi i ciężki dzień. Na punkcie kontrolnym szybko podmieniam rękawiczki na cieplejsze i ruszam dalej. W nogach mam 9km, ruszam w nicość, przede mną wszechobecna biel i dujący w plecy porywisty wiatr. Śnieg pod nogami jest paskudny, biegnę ale coś idzie nie tak, brak mocy, na jednym ze zbiegów delikatnie podkręcam kostkę, robi się coraz chłodniej, widoczność coraz gorsza, powoli zbliżam się do Śnieżnych Kotłów, w głowie kłębi się myśl gdzie jest budynek obserwatorium, wielki gmach, którego nie sposób przeoczyć.
Nagle mijam budynek w odległości paru metrów. Jest taka mgła, że go nie widać, coś niesamowitego. Kilkadziesiąt metrów za budynkiem znajduje się mój ulubiony punkt odżywczy, tak zwany barek, Michał z Poznania co roku raczy tutaj biegaczy różnego rodzaju trunkami, podnosząc na duchu przemarźniętych śmiałków. Zamieniamy kilka zdań, to znaczy ja mówię Michał prowadzi rozmowę telefoniczną z Agnieszką K. Częstuję się Pigwówką i ruszam dalej.
Z każdym kilometrem tracę na czasie, już wiem, że z założeń nici. Nie dam rady zrealizować założonego planu. Zmęczony i przemarznięty po 4 godzinach i 37 minutach docieram do Domu Śląskiego, pokonałem 32,5 km . O tej porze powinienem zbiegać już ze Śnieżki. Wpadam do schroniska. Czuję się jak zwycięzca, tłum wiwatuje na moją cześć, ludzie biją brawo, wszyscy uśmiechnięci, dla takich chwil warto biegać nawet w taką pogodę .Zjadam pyszną zupę pomidorową podaną przez cudownych wolontariuszy.
W Schronisku czekają na mnie Kasia i Paweł wraz z Nangą, naszym ukochanym psiakiem. Zgodnie z obietnicą przy stole czeka na mnie pifko, biorę pierwszy łyk i odpływam, schodzi ze mnie cały stres. Zaczynam opowiadać moim współtowarzyszom dlaczego jestem tak późno, buzia mi się nie zamyka, pifko szybko znika- czas ruszyć dalej.
Teraz czeka mnie najtrudniejszy fragment dzisiejszego biegu, podejście pod Śnieżkę. Temperatura odczuwalna gwałtownie spada, nic nie widać, wieje bardzo mocny wiatr. Czuję jak palce u lewej dłoni kostnieją. Przeszywa mnie ból, mam wrażenie jakby ktoś wbijał mi igły w palce. Staram się jak najszybciej dotrzeć na szczyt. Jest! Osiągam wierzchołek Śnieżki, przybijam piątkę z Tatą Tomka i ruszam w dół. Jest tylko jeden problem nic nie widać. Biegnę kierując się intuicją, całe szczęście pokonywałem tą trasę wielokrotnie, naprawdę jest ekstremalnie ciężko, trasa oblodzona, ale moje Spedcrossy pracują idealnie. Mijam kilkunastu biegaczy, którzy schodzą powoli, ja puszczam się swobodnie i lecę na złamanie karku. Marzę o tym, aby jak najszybciej dobiec do granicy lasu, niech już kurczę przestanie wiać.
Mijam Przełęcz Sowią i kieruję się na Przełęcz Okraj. Po około godzinie jestem na ostatnim punkcie odżywczym, przebyłem ponad 40 km. Tutaj uzupełniam flaska zjadam kawałek czekolady i ruszam w dół. Wkraczam w technicznie najłatwiejszy fragment trasy. Śnieg powoli znika, trasa wiedzie głównie w dół szutrowymi drogami. Czekają mnie jeszcze dwa podejścia i finał. Teoretycznie tak to wygląda , w praktyce mam już wszystkiego dosyć. Dopada mnie zmęczenie, nogi nie niosą, głowa nie chce współpracować. Kolejne kilometry ciągną się w nieskończoność. Mijają mnie kolejni zawodnicy. Nie tak miało to wyglądać. Ostatnie podejście i zbieg w dół. Przede mną majaczą postacie biegaczy, postanawiam po fetować sobie wszelkie niepowodzenia i ruszam w pogoń, w pogoń za czwórką biegaczy i uciekającym czasem, walczę teraz o zmieszczeni się w 8 godzinach. Zbieg, wpadam na deptak wyprzedzam moich współtowarzyszy biegu. Finisz mi wyszedł , że ho , ho, tempo poniżej 3 minut na kilometr robi swoje, na deptaku zagrzewają mnie do walki wiwatujący kibice, czuje się jak zwycięzca, meta Patrzę na zegar , udało się złamać 8h, dokładny czas wbiegnięcia na metę to :7 godzin 59 minut i 51 sekund. Taram.
Miało być poniżej 7 godzin, cel nie został osiągnięty – trudno, czas i walka są ważne, ale tutaj nie najważniejsze. Dla mnie mega istotne jest to , że po raz kolejny mogłem uczestniczyć w wyjątkowym przedsięwzięciu. W czymś wyjątkowym. Czuję się częścią wielkiej rodziny ZUK.
Jedno wiem na pewno , chcę tutaj wracać , jeżeli nie jako zawodnik to w roli kibica.
Dziewczyny dziękuję Wam za stworzenie tak niesamowitej i wyjątkowej imprezy Biegowej.
Do zobaczenia.