Redakcja KR
Beskidzka 160 Piekło Czantorii - Przepieron

Wymarzone Piekło na zakończenie sezonu

Czantoria Wielka, 23.11.2021

Przed startem czuję z jednej strony ekscytację, a z drugiej mega stres. Tysiąc myśli w głowie jak to będzie. Pierwszy raz podjęłam się wyzwania biegania
na pętlach i to jeszcze tak wymagających. Nie wiedziałam jak poradzi głowa sobie z tym, bo fizycznie czułam się bardzo dobrze, ale wiadomo jak głowa nie pracuje to i noga nie poda. Myśli uspokaja mój suport: Werka i Szymek, którzy dzielnie postanawiają towarzyszyć mi na trasie, mimo iż sami mają start o 08.00.

Tekst: Paulina Krawczak

Zdjęcia: Idea Photography

Staje na starcie z lekkim przerażeniem, ale i z uśmiechem na buzi oraz mega chęcią przeżycia Piekielnej Przygody. Odliczenia czas 10,9,8... Start… lecimy… Hej piekielna przygodo! Pierwsze podejście pokonuje bardzo spokojnie szukając swojego komfortu biegowego... I ku mojemu zdziwieniu szybko wpadam w swój rytm i mknę dzielnie do przodu. Biegnie mi się lekko i przyjemnie. Cieszy mnie każde podejście, każdy zbieg - choć warunki pogodowe nie rozpieszczają (uciążliwa mgła i deszczyk). Dobiegam do punktu odżywczego, wymieniam flaski i ruszam dalej bez dłuższej przerwy. Mój support odetchnął z ulgą widząc brak zmęczenia na mojej twarzy. Kolejne kilometry przemierzam w towarzystwie miłego biegacza. Razem pokonujemy trudny zbieg we mgle, rozpoczynający się od wieży widokowej. Cieszę się, że biegniemy ten odcinek razem, bo był to technicznie odcinek, a widoczność na pół metra.

Mogłam skupić się na bezpiecznym „biegusiowaniu”, wyłączając myśli na to, że mogę się gdzieś zgubić, bo trasa czasami nieoczekiwanie zbaczała sobie z głównego szlaku. Po 3h i kilku minutach kończę pierwszą pętle. Ku mojemu zdziwieniu czuję się naprawdę super, żadne podejście nie sprawiło mi problemów, troszkę czułam niedosyt na zbiegach, bo jednak widoczność ewidentnie je spowolniła, ale najważniejsze, że była radość i fajna zabawa. Na drugie kółko ruszam z dobrymi myślami. Wiedząc co mnie czeka układam sobie taktykę w głowie. Tym razem pokonuję okrążenie w samotności, nucąc sobie ulubione nutki, które mnie uskrzydlają. Wyznaczam sobie cel do punktu żywieniowego gdzie czeka mój supporcik, który dba o moje nawodnienie i żywienie, a jednocześnie ładuje moje akumulatory (nieoceniona pomoc). Druga część tego kółka, mimo mgiełek i lekkiego już zmęczenia mija mi w mgnieniu oka. Docieram na kolejny punkt, gryz ulubionej kanapki z serem i ruszam na ostatnią pętle. W głowie jedna myśl: „Teraz to już nawet się doczołgam, a dotrę do mety spełniając swoje marzenie o ukończeniu tego PRZEPIERONA- najtrudniejszego biegu w Polsce". I z tym nastawienie mknę do przodu. Czuję duży zapas sił, tylko powoli zaczynam odczuwać blokadę w kolanie. Odechciewa mi się już zbiegów (uwielbiam je, ale tutaj przez ograniczoną widoczność mocno kolana dostały w kość i nie chcą już więcej). Pokonuję je asekuracyjnie, ale za to na podejściach czuję mega moc, więc idę ile mam sił pod góry. W połowie trasy spotykam znajoma osóbkę, Martuśkę – zielonebieganie.pl, która ruszyła na podbój „PIERUNA”. Wspólnie pokonujemy kawałek trasy, gaworząc sobie i wzajemnie się motywując (dzięki Marta - fajnie było razem pobiegać). Zawsze to miło i szybko czas płynie, kiedy ma się obok sympatycznego znajomego „biegusia”! Razem docieramy do punktu żywieniowego. Ja szybciutko się ogarniam – łyk pomidoróweczki, flaski uzupełnione, żele spakowane, ruszam na ostatnią prostą do mety. Dochodzę do ostatniego punktu pomiarowego i słyszę komentarz: "to już trzecie okrążenie - masz moc, już tylko jedno podejście Ci zostało - na Wielka Czantorię:-)" po tych słowa banan na buzi mi się rysuje, bo powoli uświadamiam sobie, że pokonałam Piełko:-).

Szybko zbiegam na dół i zaczynam ostatnie podejście. Patrzę na zegarek, a tam magiczne 10h z kilkoma minutami. Nie dowierzam w to co widzę... Hm… Myślę sobie chyba jestem w stanie złamać 11h, coś niesamowitego, bo założenie miałam troszkę inne. Uskrzydlona tym faktem, pokonuje te ostatnie magiczne 1,5km 450 up migusiem. Nie zdążyłam się obejrzeć, a już byłam na mecie (tak mi się przynajmniej wydawało, hehe). Widząc kolorowy balon na szczycie Wielkiej Czantorii postanawiam lekkim truchcikiem dobiec do niego fetując swoje zwycięstwo:-), kolejne pokonane granice, spełnione marzenie i to w magicznym czasie 10h 45min:-) pierwsza kobitka na mecie i 5 miejsce open, towarzyszy mi ogromna radość z osiągniętego wyniku. Ponad to jestem bardzo szczęśliwa, że dałam radę pokonać tak trudne trzy pętle bez większego wysiłku. 

Wisienką na torcie jest „podróż za jeden uśmiech” na dół stoku. ORGANIZATORZY zapewniają nam wycieczkę "turbo meleksikiem". Chłopaki na pace opatuleni kocami, ja z przodu jak TOFFIK sobie siedzę (dzięki chłopaki za tą wygodę :-)) i tak z uśmiechami na buzi zjeżdżamy na dół, gdzie dostajemy gromkie brawa od czekających na swój start Bestyjek:-) –hehe musieliśmy komicznie wyglądać.

To była super przygoda na zakończenie sezonu. Dziękuję organizatorom za ten wspaniały bieg, mojemu supportowi za wytrwałość i chęć pomocy (bez Was by się to nie udało), wszystkim którzy trzymali kciuki i mi kibicowali.

Nic nie wspomniałam o trudności trasy, bo biegło mi się rewelacyjnie. Nie miałam kryzysu, nie czułam spadku siły- po prostu to był mój dzien. Tym razem ja pokonałam Przepierona, a nie Przepieron mnie. Polecam każdemu zasmakować tego piekła nawet na tym najkrótszym dystansie, aby się przekonań czy rzeczywiście ta trasa trudna jest.

NAPRAWDĘ WARTO!                                                                              

PAULINA KRAWCZAK

Pozostałe relacje