Jesień w pełni, liście szeleściły pod nogami, a błotniste ścieżki Beskidu Niskiego czekały, by sprawdzić, na co mnie stać. W tej krótkeij relacji opowiem o moim starcie w Gorlickim Biegu Górskim na dystansie półmaratonu – od emocji przed startem, przez mokre i śliskie szlaki, aż po satysfakcję z ukończonego biegu.
Tekst: Krzysztof Olszański, zdjęcie główne: Kamil Paluszek Pełny Kadr / Gorlicki Bieg Górski
Pomysł na start w Gorlickim Biegu Górskim (GBG) na dystansie półmaratonu pojawił się u mnie kilka miesięcy wcześniej, kiedy postanowiłem spróbować sił w prawdziwym trailu. Przeglądając kalendarz biegowych imprez, wpadłem na GBG i szybko uznałem go za główny cel jesiennego sezonu.
Data 9 listopada brzmiała jesiennie, ale jeszcze na kilka dni przed startem pogoda dopisywała. Organizator chwalił się na social mediach, że trasa ładnie przesycha i zapowiada się szybkie bieganie. Sobotnie opady błyskawicznie zweryfikowały te optymistyczne prognozy — zrobiło się mokro i ślisko, ale takie są uroki jesieni.
Przygotowania i zamieszanie na starcie
Start półmaratonu zaplanowano na 10:30. Uznałem, że pojadę godzinę wcześniej, szybko odbiorę pakiet, przebiorę się i zdążę się porozgrzewać. Plan idealny… który miała chyba większość startujących. Po dotarciu na miejsce musiałem najpierw popisać się kreatywnym parkowaniem, a potem ustawić w długim, bardzo powolnym ogonku do biura zawodów.
Na szczęście organizator zachował zimną krew i przesunął starty obu dystansów (7 km i 24 km) o 20 minut. Dzięki temu udało mi się odebrać pakiet, wrócić do auta, wskoczyć w docelowy strój (planowane krótkie spodenki) i zrobić krótką, ale sensowną rozgrzewkę.
START!
…3, 2, 1 — ruszyliśmy!
zdjęcie: Kamil Paluszek/Pełny Kadr
Starałem się trzymać przodu stawki, ale z głową. Zaplanowany cel: około 2 godzin. Pierwsze metry po lekkim zbiegu prowadziły asfaltem, potem skręt na szuter i delikatny podbieg. Standardowo pierwszym kilometrem trochę poniosło — 4:08 min/km. Czułem się jednak bardzo dobrze, temperatura sprzyjała, a ja powtarzałem sobie: biegnij swoje, rób swoje, jedz swoje.
Błotko, czyli prawdziwy trail
Po 3. kilometrze wbiegliśmy na przełęcz i zaczęło się prawdziwe, beskidzkie błoto. Dokładnie takie, jakie tworzy ciężki sprzęt podczas zrywki drewna, z wodą po kostki i gliną przyklejającą się do wszystkiego. Nie było czasu na zastanawianie się — trzeba było napierać.
zdjęcie: Karolina Krawczyk
To moment, w którym muszę oddać honory moim butom: Salomon Speedcross 6 zdały egzamin celująco. Ani przez chwilę nie martwiłem się o przyczepność, a to pozwalało czerpać z tego błotnego chaosu nawet pewną… przyjemność.
Po pierwszym poważniejszym podbiegu pojawił się dłuższy zbieg liściastym podłożem — przyjemnie miękko, choć ślisko. Na 8. kilometrze znajdował się pierwszy bufet, ale go odpuściłem. Miałem ze sobą trzy żele SIS Beta Fuel oraz dwa softflaski po 250 ml (woda + izotonik), co w zupełności wystarczało.
zdjęcie: Beskid Bliski
Kolejne kilometry mijały bez większych kryzysów. Na wszystkich podbiegach biegłem. Wiedziałem, że przejście do marszu rozwali mi rytm i głowę, więc robiłem swoje — i to była świetna decyzja.
zdjęcie: Wiktor Bubniak
Cicha rywalizacja i walka do końca
Od około 15 kilometra trzymałem się blisko zawodnika w białej koszulce. On szybciej zbiegał, ja lepiej podbiegałem — mijaliśmy się kilka razy, aż wreszcie na ostatnim dużym podbiegu (około 21 km) ponownie go wyprzedziłem. Wiedziałem, że do mety zostały trzy kilometry i… głowa zaczęła swoje:
„Nie utrzymasz tego.”
„Chociaż spróbuj.”
Zacząłem czuć pierwsze delikatne skurcze w łydkach — rzadko mi się to zdarza, ale wiedziałem, że gdyby złapało na serio, byłoby po zabawie. Wtedy z tyłu usłyszałem zbliżające się kroki. Spodziewałem się, że to mój biegowy towarzysz, ale minął mnie ktoś zupełnie inny, a dopiero za nim on. Pomyślałem: trudno, walczę dalej.
I wtedy zaczął się ostatni zbieg — najbardziej stromy, najbardziej śliski i… najbardziej dla mnie korzystny.
Pochyliłem się i puściłem nogi. Liście, błoto, adrenalina, a Speedcrossy trzymały jak przyklejone. Garmin pokazał prędkość 3:05 min/km, co jak na mnie jest prędkością „grawitacyjną”. Udało mi się wyprzedzić obu panów, wystrzelić na polankę (ta sama, na której wcześniej był bufet) i wiedziałem, że meta jest już na wyciągnięcie ręki.
Ostatni kilometr pokonałem w 3:49.
Na metę wpadłem z czasem 2:02:59, zajmując 17. miejsce OPEN na 158 zawodników. Byłem z siebie bardzo zadowolony.
zdjęcie: Kamil Paluszek / Pełny Kadr
Po biegu i podsumowanie
Nogi umyłem w pobliskim potoku — alternatywy i tak nie było — przebrałem się i wreszcie zjadłem posiłek regeneracyjny. Cały bieg oceniam bardzo wysoko: świetna organizacja, piękna, szybka i biegowa trasa oraz klimat jesiennego Beskidu Niskiego zrobiły robotę.
To był dokładnie taki trail, jakiego potrzebowałem.
Piękne ujęcia od: Gorlicki Bieg Górski