Krzysztof Mulczyński
Biegacz amator
Baran Trail Race BTR 60

What's happiness to you, David?

Bielsko-Biała, 07.05.2024

Czy mi to przypadkiem nie zaszkodzi?

Tak sobie pomyślałem maczając kolejny kawałek pizzy ze szpinakiem w kubeczku z sosem czosnkowym. Tak, czytało się już nie raz i nie dwa te relacje, w których biegacze pisali, że w połowie dystansu zdali sobie sprawę z tego, że to co czują w żołądku to nie do końca podniecenie biegiem, tylko raczej źle trafiona potrawa z poprzedniego wieczora. Ale co tam, milion różnych rzeczy może mnie powstrzymać przed ukończeniem tego biegu.

Zdjęcie główne: Darek Bytniewski

Na przykład fakt, że to dopiero drugie ultra, a od poprzedniego minęły dwa lata. Że przez rok od tego pierwszego (Chudy 50k) biegałem tak mało i tak nieregularnie, że praktycznie zacząłem bać się dystansu większego niż 10k. Wychodziłem z domu, patrzyłem na górę, na którą wcześniej wybiegałem bez problemów (w te i nazad jakieś 20-24k), czasami nawet nie mając tego w planach, tylko zakładając, że zrobię jakiś lajcik po osiedlu, teraz patrzyłem i myślałem sobie "jasny gwint, ale to jest szmat drogi, nieee, nie dzisiaj". No i takie tam, zniechęcenie czy coś, sam nie wiem. I tak w końcu doszło do tego, że zacząłem zadawać sobie pytanie what’s happines to you, David, chociaż nie mam na imię Dawid. I tak, pytając się, już sam nie pamiętam jak trafiłem na stronę BTR. W międzyczasie zacząłem biegać bardziej regularnie, nic specjalnego, parę razy w tygodniu, z czego raz dłużej. Biegałem i pytałem się zatem. Choć, w zasadzie, nie, właśnie chyba chodzi o to, że jak biegałem, to przestawałem się pytać. I to chyba była odpowiedź na pytanie. THIS is happines to me.

Zdjęcie: Julita Chudko

Let the Sunshine In

Tja, jak to się mówi, historia lubi się powtarzać. Chudy: ulewa, mgła, zero widoków. BTR: ulewa, mgła, zero widoków. No dobra, trochę się przetarło, ale to potem. Najpierw był start. W ulewie. Najwyraźniej miała start wyznaczony też na 4 rano. Chwilę po cywilizowanej ścieżce, potem w końcu las i szlak, to, na co się czeka, kiedy zapisuje się na taki bieg. Jest nas trochę, nie wiem ile, miało być 100 w limicie, pewnie koło tego. Przyjechałem w ostatniej chwili, 10 minut przed startem, woda w bukłak, woda w bidon, plecak na plecy, idę na linię, ustawiam się na końcu, bo wiadomo, lepiej wyprzedzać w razie czego, niż być wyprzedzanym, łapię sygnał, lecimy. W tym lesie, w którym jesteśmy nawet tak mocno nie pada. Chyba drzewa trochę hamują. A my rozciągamy się w długiego węża, którego głowy, ani ogona nawet już nie widzę. Bo okazuje się, że jestem chyba brzuchem gada. Idę i idę, przede mną chłopak, jego się trzymam, zawsze lepiej w takiej ciemności, jak się we dwójkę sprawdza trasę. Za mną w pewnym momencie znikają światła czołówek i jest tylko ciemność. Zatem idziemy we dwójkę, choć każdy osobno. Gdzie płasko – podbiegamy. Ale głównie w górę, w górę, no to marsz. Jakiś czas później, chyba za 8k, las znika, wychodzimy na grzbiet prowadzący przez Magurki (Radziechowską i Wiślaną) na Baranią Górę. To tutaj, mimo słuchania o tym, jak Jack Reacher rozprawia się z niefajnymi gośćmi, w związku z dramatycznymi okolicznościami przyrody wbija mi się w głowę nieznośnie naiwna piosenka z Hair – Let the Sunshine In. Idę/biegnę/słucham/śpiewam w myślach/moknę/marznę. Choć może te dwa ostatnie w pierwszej kolejności. Wieje, leje, nic nie widać, a przecież byłoby co oglądać. Wieczorem poprzedniego dnia kumpel, z którym przyjechałem (ja na bieg, on na grzyby za parę godzin) śmiejąc się mówi: o, w nocy ma być na Baraniej 9 stopni! Myślałem wtedy, że żartuje. Nie żartował. Ale niebo z czarnego przechodzi wolno w szare. Dalej nic nie widać, ale przynajmniej kończy się ulewa. Fajny ten szlak musi być w dzień i przy dobrej widoczności, ładny trawers, potem grzbiet, na pewno piękne widoki. Na razie Barania, łatwo poznać, wieża stoi jak stała, chowam czołówkę, wcinam kawałek jabłka, których mam poupychane pełno wszędzie, z rozpędu skręcam w prawo i słyszę za plecami W LEWO!, za co dziękuję. To ten sam gość, za którym podchodziłem w lesie. Pierwszy to raz i nie ostatni, kiedy przez własną nieuwagę (bo trasa naprawdę dobrze oznakowana) poszedłbym w maliny. Ale o tym później.

Zdjęcie: Julita Chudko

Coś jednak widać

No naprawdę, mgły się podnoszą powoli znad lasów pokrywających okoliczne góry i jest pięknie. To za drugim punktem, jakoś 18-19k. Zrobić fotkę? Eee, nie, idę dalej, żeby mnie nie dogonili ci, których przegoniłem. Idę. Mam kijki, przytroczone do plecaka. Zacząłem jakiś czas temu robić dłuższe biegi bez kijków i mi się spodobało, wolne ręce, można się spokojnie wysmarkać, podrapać po tyłku, zerwać ostrężynę czy co tam jeszcze można dwoma rękami robić. Czekają kijki na cięższy teren. Albo spadek mocy. Zniechęcenie. Na razie idę. Rękami macham jak północnokoreański wojskowy na defiladzie. Albo łapię się nad kolanami i używam nóg jako kijków. Ale dramatu nie ma. Fajne izo, jakieś wiśniowe. I orzeszki, dobra sprawa do tych moich jabłek. Pilnuję cały czas soli. Nic mnie nie łapie. Pusto za plecami. Przecinam jakąś drogę i wchodzę znowu w las, wisi taśma, na drzewie zielony między dwoma białymi, jest dobrze. Idę. Idę. Odnoga w prawo, nie ma taśmy, to idę prosto. Idę. Nie ma taśmy, odwracam się, nie minąłem taśmy od jakiegoś czasu, cholera. Czyli wracam do ostatniej taśmy, żeby się rozejrzeć. Część zbiegam, część zjeżdżam na zadzie. Ale jest, odbicie szlaku przegapiłem, przylepione do jakiegoś płotu, potem w chaszczorach. Idę. Pełno grzybów. Myślę o koledze, czy już wyszedł na „polowanie” i ile ewentualnie nazbierał. Znowu wbijam na asfalt. I trochę nie jestem pewien, więc odpalam traseo, ok, jestem na trasie czyli wszystko w porządku. 

Rundka honorowa

Dalej samotnym będąc biegnę wzdłuż Soły. Szlak czerwony skręca w lewo, omijając bazę zawodów. Ja bardzo nieinteligentnie wybieram ów szlak, zamiast wyboru logicznego, jakim, rzecz jasna, był bieg przez bazę zawodów. No ale co tam, biegnę, biegnę, taśmy nie ma żadnej, z daleka patrzę na bazę, myślę gdzie tu będzie stacja, nie ma i nie ma, ale szlak jest, więc, nie pierwszy to raz w życiu, zaczyna do mnie docierać, że jestem idiotą. Zawijam przy głównej drodze i biegnę na bazę i zarazem stację od drugiej strony, robiąc rundę honorową wokół osiedla. Z naprzeciwka biegnie dziewczyna, którą dużo wcześniej wyprzedziłem, pytam czy do punktu tam? Tak, mówi. Tam już widzę tych dwóch gości, których też wyprzedziłem, trochę jestem zły na siebie, bo wychodzę na idiotę, ludzi pełno, a tu gość przybiega od złej strony. Tzn. od strony finiszu. Ale bez przesady, chyba nie myśleli, że już pierwszy zawodnik kończy. Nawet nie wyglądam na elitę. No dobra, chowam dumę w kieszeni, wcinam parę kawałków pomarańczy, dolewam izo, chowam trochę mieszanki studenckiej do kieszeni i cisnę.


Zdjęcie: Paweł Oleszak

Cholera jasna

Asfalt to nie jest coś, co się lubi, jak się lubi bieganie w terenie. A tu niestety jakieś 2k klepania. Ale nie da się od takich odcinków uciec, nie tutaj. Pocieszam się, że za niedługo w las. W międzyczasie mijam dwójkę biegaczy. Jednego z gości, z którymi się mijałem na Baraniej i dziewczynę, która będzie mi potem deptać po piętach aż do Hali Lipowskiej. Ale najpierw znowu to robię. Koncentruję się na wyciągnięciu kawałka jabłka z kieszeni, tak, żeby reszta nie wypadła, zamiast na taśmach i szlaku i idę prosto. Podnoszę głowę, cholera jasna, znowu nie ma nigdzie taśmy, ale jestem blisko ostatniej, odwracam się, pytam biegaczki To chyba tu w prawo, nie? No i oczywiście, w prawo. Idę. No dobra, przynajmniej udaje mi się odskoczyć. Dalej bez kijków. Wcinam tabletki Izostara, ponoć węgle. Nie wiem, nie znam się, skład niby właśnie na takie dłuższe biegi, to wcinam. Ale możliwe, że działają, bo w sumie jest nieźle. Albo to sole. Albo jabłka. No coś ewidentnie mi robi dobrze. Odcinek do Słowianki to dla mnie terra incognita. Idę i w sumie to nie wiem jak jeszcze daleko mam do Słowianki, kiedy nagle słyszę kumpla-grzybiarza, jak woła na mnie. Niezłe jajo, zważywszy, że nie pobrałem nadajnika GPS, które każdy z dłuższego dystansu mógł wziąć ze sobą na trasę, dzięki czemu rodzina i znajomi mogli śledzić postępy. Mnie się nie dało śledzić, bom głupi i nie pomyślałem o tym. A tu kolega chyba swoim grzybiarskim zmysłem wyczuł, kiedy będę w tym miejscu. Przybijamy piątkę, pokazuje mi grzyby. Jasny gwint. Mówi, żebym sobie dał spokój i szedł z nim zbierać, bo sam nie daje rady. Mówię, że nie, cisnę dalej. Dzwoni do mojej narzeczonej, żeby jej przekazać, że pomimo, że moja kropka stoi na starcie, to ja biegnę. A ja faktycznie, biegnę, bo znowu dochodzi mnie dziewczyna zza pleców.

Zdjęcie: Robert Zabel 

Ale fajny trawers!

No, naprawdę mi się podoba. Trzy lata temu biegłem z Żabnicy przez Słowiankę, Romankę, Rysiankę, Trzy Kopce, Przełęcz Bory Orawskie, Halę Lipowską na Halę Boraczą. Zero widoków, bo mgła była. Teraz też za dużo nie widzę, ale trawers Romanki, czerwonym szlakiem, jest naprawdę fajny, taki wąski szlak, góra-dół-góra, ciekawy, coś się cały czas dzieje, coś się zmienia. A potem mi się znowu nie podoba, bo wskakujemy na znany mi fragment czyli czerwono-żółty szlak na Rysiankę. I tak jak wtedy, tak i teraz nie widać nic za bardzo. Tzn. widać na kilkadziesiąt metrów. Jakoś nie lubię tego odcinka. Pod schroniskiem jakaś ekipa wesoła, już myślę (nie tylko ja, za mną się zebrała grupa pościgowa), że to punkt odżywczy, ale nie, to po prostu wesoła gromada. Punkt jest niecały kilometr dalej, przy schronisku na Lipowskiej. Fajny punkt, takiego punktu mi trzeba było dokładnie w tym miejscu. Za zupę podziękowałem, ale kola, mieszanka studencka, pomarańcze i czekolada to naprawdę dość. Wg trasy powinno tu pokazywać ok 42k. U mnie jest 44. No ale jedna pomyłka plus rundka honorowa wokół osiedla i masz – 2k więcej. Nieważne. Czuję się naprawdę fajnie. Choć znowu nie ma widoków. Ale pogodziłem się już z tym. Zakładam znowu słuchawki i lecę. Harry Hole przystępuje do rozwiązywania następnej zagadki kryminalnej. Wyprzedzam znowu tę samą dziewczynę, potem jakiegoś biegacza, którego wcześniej nie spotkałem i już w samotności (to chyba najpiękniejsza rzecz na tym biegu – samotność) wybiegam na najfajniejszy szlak z dotychczasowych, zielony trawers prowadzący na Halę Boraczą. Naprawdę go lubię. Też jest taki ciekawy, jak tamten, pod Romanką, tylko chyba dłuższy. A może mi się wydaje tylko. Tak czy siak, prima sorte. Czuję się świetnie. Wiem, że już niedaleko meta, jakieś 14-15k, a mi się naprawdę nieźle biegnie. I to biegnie, a nie idzie. Wiadomo, z górki to każdy mądry, ale jednak, ponad 40k w nogach. Kijki na plecach dalej. Tam też bukłak, w który, okazało się na mecie, wlałem za dużo - bez uzupełniania przytargałem ponad pół litra z powrotem. No nieważne. Na razie zaskakuję fotografa, który chyba robił fotkę gór i nie zdążył wycelować we mnie, nieważne. Ważne, że czuję się zacnie. Wiem już co przede mną. Schronisko, zbieg, podejście pod Prusów i zbieg długaśny do mety. Za schroniskiem, na wypłaszczeniu, od miłej pary wolontariuszy dostaję ciasteczko i wodę. Chłopak przy okazji cieszy się, że w końcu ktoś z bidonem, a nie softflaskiem, bo może spokojnie wodę nalać. Też wolę bidony chyba. Dziękuję, życzę miłego dnia i lecę. Tzn. za chwilę już idę, bo to ostatnie podejście. A za nim: koniec. Przed końcem oczywiście jeszcze na przykład takie cuda i dziwy jak: pogoda. Zmienia się. Robi się naprawdę ciepło, słońce się pokazuje. I na szerokiej, szutrowej i dość w sumie stromej drodze prowadzącej w dół, w stronę Żabnicy, mogę nacieszyć się pięknym widokiem na chyba Baranią i chyba Magurki. Jeszcze udaje mi się wyprzedzić biegacza. Potem muszę się zatrzymać i zdjąć wiatrówkę, bo już wiem, że na asfalcie do mety przegrzeję się w niej w trzy i pół sekundy. I faktycznie, na asfalcie prowadzącym do mety jest ciepło. Bardzo. Dzięki temu, że kurtki już na sobie nie mam przegrzanie następuje dopiero po jakichś pięciu sekundach. Niemniej jednak cisnę. Znowu tym samym cholernym asfaltem. Mijam jeszcze jedną dziewczynę, pyta ile do mety, mówię, że chyba z półtora kilometra. Sam mam taką nadzieję. Tego już jej nie mówię, bo chyba ma większe problemy, niż ja.

Zdjęcie: Robert Zabel

Piątka!

Jest i rondo. Samochody bardzo miłe, jak w bajce, ustępują pierwszeństwa. Pod bazą Organizator rozmawia przez telefon, wyciąga rękę, pokazuję mu kciuk w górę i przybijam piątkę. Przez matę i cyk – zegarek stop. 60.06 km, 8:39 h. Najlepszy wbiegał na metę jak ja się pod Słowiankę wdrapywałem. Ale co tam. Wszystkich uprzedziłem, że biorąc pod uwagę dwa lata, jakie minęły od ostatniego startu oraz w sumie liche przygotowania do BTR, to wynik może oscylować wokół 10 h. A tu proszę – niespodzianka. Telefon do narzeczonej, synek był grzeczny, no to dostanie medal piękny. Z baranem. Siedzę, jem makaron z sosem pomidorowym, patrzę jak finiszują biegacze z obu dystansów i myślę sobie, że tak, że zdecydowanie

THIS is happiness to me.

 Zdjęcie: Robert Zabel

Pozostałe relacje