Wojciech Lewandowski
Biegacz amator

Ukąszenie w… Steamboat Springs Kolorado

Żerniki Wrocławskie, 17.10.2016

Ścieżki życiowe prowadzą nas regularnie co trzy–cztery lata do Steamboat Springs w Kolorado – malowniczej, górskiej miejscowości w Górach Skalistych. Całe życie miasteczka toczy się wokół sportu i rekreacji. W górnej stacji głównej kolei gondolowej kompleksu narciarskiego znajduje się galeria olimpijczyków pochodzących ze Steamboat, podobno żadne inne miasto w USA nie wyprodukowało więcej uczestników zimowych olimpiad… W sierpniu jeden weekend zarezerwowany jest dla imprezy organizowanej przez lokalnego producenta suplementów sportowych. Dystans maratonu i połówka. Ja wybrałem ten krótszy.

Zima to czas wszelkiego rodzaju narciarstwa, latem szczyty otaczające miasto opanowane są przez kolarzy MTB, turystów trekkingowych i… biegaczy. W połowie sierpnia lokalna firma produkująca suplementy dla sportowców (najlepsze, jakich próbowałem) organizuje dwudniową imprezę, w której trakcie jednego dnia rozgrywane są zawody MTB, a kolejnego biegowe.

Być tam i nie spróbować?!

Jestem mieszkańcem podwrocławskiej miejscowości, przyzwyczajonym do wysokości ok.  140 m n.p.m., dlatego nagła zmiana na wysokość 2500 m n.p.m. wywołała u mnie szok i niemoc do czasu aklimatyzacji, która mi zajęła ok. siedem–dziesięć dni. Już pierwszego dnia po przylocie, podniecony nowym górskim krajobrazem, o poranku (ok. 24 czasu polskiego) postanowiłem wybrać się na przebieżkę. Po pierwszym kilometrze popatrzyłem na zegarek, tempo jakieś 7 min/km, przyśpieszamy! Ale nie poszło, nic, ściana… Z upływem dni organizm produkował coraz więcej czerwonych krwinek, a po dwóch tygodniach pobytu byłem gotowy do dystansu półmaratonu w ramach lokalnej imprezy Steamboat Stinger (gra słów stinger – ukąsić, firma organizująca bieg, która produkuje naturalne suplementy sportowe, nosi nazwę Honey Stinger).

W sobotę organizowano zawody MTB na dystansie 50 mil (80,5 km) na dwóch pętlach po ok. 40 km każda. W niedzielę duża pętla posłużyła za trasę maratonu, skrócona pętla – uczestnikom półmaratonu. Wpisowe na połówkę jak na polską kieszeń wysokie, 50 dolarów, ale nieczęsto jest taka okazja, trzeba wydać. Całość organizowana była w obrębie przylegającej do miasteczka Szmaragodowej Góry (Emerald Mountain), na której poprowadzono wielokilometrową sieć szlaków MTB i pieszych.

Pakiet startowy można było odebrać jedynie w przeddzień startu w niewielkim sklepiku w centrum Steamboat, gdzie znajduje się siedziba lokalnej firmy BAB produkującej sprzęt trekkingowy i wysokogórski. Niemal każda osoba, którą spotkaliśmy na szlaku czy kempingu w górach, używała tego sprzętu, zagryzając jednocześnie żelki energetyczne drugiego lokalnego producenta. To trochę inaczej niż w standardowym wyobrażeniu o Stanach, gdzie wszystko kontrolowane jest przez wielkie korporacje produkujące w Chinach i Indonezji…

Odprawa techniczna dla uczestników zawodów biegowych była zaplanowana przy lokalnym centrum sportowym (w tym regularnych zawodów rodeo – tak, kowboje w kapeluszach i dżinsach, zespół country, itd.) o godz. 6.45. Start maratonu zaplanowano na godz. 7.00, półmaraton pół godziny później. Choć sierpień to jeszcze zdecydowanie lato w tej części Kolorado, to aura powoli już się zmienia. Przede wszystkim noce stają się chłodne. O poranku temperatura spada do 3–4 stopni Celsjusza, by w południe dogrzać do 27–30 stopni. Mimo chłodu, trzeba ubrać się bardzo lekko, a na rozgrzewkę dresy.

Truchtanie, rozciąganie, zrzucenie ubrań w samochodzie, odliczanie do startu, wystrzał startera i w drogę. Chwilę po starcie rzuciłem okiem na zegarek, tętno 170, mimo że pierwsze kilkaset metrów po płaskim. To chyba ten pierwszy zagraniczny start mnie tak zestresował. Następnie pierwszy podbieg ok. 3 km szutrówką w górę, ale nie za mocno – w biegu. Kolejne 2 km miłym trawersem przez piękny osikowy las do pierwszego punktu kontrolnego. Tam oczywiście pełna paleta lokalnych produktów (batony, żele, żelki, itp.), które – trzeba uczciwie przyznać – są świetne. Żadnych plastikowych kubków, możesz dostać bidon z wodą, który oddajesz na kolejnym punkcie żywieniowym lub na mecie.

Następnie trasa przechodzi w odcinki trasy o miło kojarzących się nazwach…Blair Witch, Stairway to Heaven, czyli pod górkę, ale ogólnie jest dobrze, cały czas w biegu, nachylenia nie są duże. Trasa prowadzi w lesie, lecę w jakiejś 1/3 stawki. Kolejne wypłaszczenie i już dobiegamy do połowy krótszego dystansu zawodów, gdzie zlokalizowany jest główny punkt żywieniowy. What do you want? – krzyczy pani na punkcie. Gel! Wciągnąłem. Myślę sobie, teraz to już prawie z górki! Zaraz na mecie, rodzina czeka ze śniadaniem… pięknie. Po kilkunastu minutach następuje u mnie jednak spadek formy, patrzę na skład żelu (tak, tak, nie wyrzucam..) coffeine…nie jest dobrze. Dystans krótki, czasu szkoda, trzeba biec…ostatnie kilka kilometrów to intensywny zbieg, głównie w obrębie wąskich tras MTB, po których biegnie się trochę jak po torze bobslejowym. Aby utrzymać się „w torze” na zakrętach, trzeba wbiec na niewielki stok, zabawa przednia. Robi się coraz cieplej, docieramy do zagród rodeo, już prawie płasko, meta w tym samym miejscu, co start, można finiszować. Dobiegam z czasem ok. 2 h, w 1/3 stawki, właściwie tak jak zacząłem. Na mecie brak spikera, brak medali, brak posiłków. Właściwie każdy dobiega i zbiera się do swoich zajęć. Gość dobiegający za mną od razu ustawia się na rozlewni izotoniku na mecie. Cały bieg nie miał oprawki, do której jesteśmy trochę przyzwyczajeni w Polsce. Nie było wydarzenia na Facebooku, nie było kanonady 300 zdjęć po zakończeniu. W pewnym sensie można było mieć poczucie, że każdy biegnie bardziej dla siebie, nikt nie będzie się nim specjalnie zajmował po ukończeniu. Co najmniej 1/3 uczestników to lokalsi, bo oni są przyzwyczajeni do tych tras, to "ich" miejsce, więc biegną swoim tempem, powoli, po znanych trasach, ale uczestniczą. Ciekawe, ile uczestników z Karpacza i Szklarskiej mamy na Maratonie Karkonoskim...

Interesującą klasyfikacją był Król i Królowa zawodów Honey Stinger, przeznaczona dla uczestników, którzy w sobotę wystartowali na 80 km trasie maratonu MTB, a w niedzielę w pełnym maratonie. Trochę sam żałuję, że nie wybrałem maratonu. Mógłbym być trochę na trasie dłużej, bo bieganie po Górach Skalistych jest tym lepsze, im dłuższe, tym lepsze, im bardziej oddalasz się od miast, dróg i domów.

Do zobaczenia za parę lat!

Pozostałe relacje