Adam Bartosiewicz
Biegacz amator
Winter Trail Małopolska 2017 - WUTM 48

Trzy orły (Szczecinianin w Beskidzie Wyspowym)

Szczecin, 17.05.2024

Dlaczego Trzy Orły. Ano poczytajcie relację a potem pogooglajcie czemu Szczecin i Trzy Orły ;-)

Kiedy zapisywałem się na Winter Ultra Trail Małopolska latem 2017 r. liczyłem, że w grudniu w Beskidzie Wyspowym będzie można pobiegać po górach w śniegu. Okazało się jednak inaczej.

Wcześniej miałem już zaliczone bieganie po górach i śniegu przy okazji Winter Jested Sky Race (2 grudnia w Libercu). Więc kiedy powoli zaczęło okazywać się, że ze śniegu tym razem raczej nici  -  nie było aż tak żal.

 

Dotarcie do bazy zawodów było jakimś wyzwaniem. Baza została zlokalizowana w Bazie Lubogoszcz – miejscu, do którego nie można dojechać samodzielnie transportem samochodowym. 

Organizatorzy wprawdzie opisali wszystko doskonale i zorganizowali transport zbiorowy, jak najbliżej w miejsce do Bazy, niemniej jednak logistykę trzeba było przemyśleć. Początkowo planowałem dotrzeć do bazy jeszcze wieczorem dnia poprzedniego (zwłaszcza, że miałem noclegi w Bazie Lubogoszcz), ale kiedy piątkowe korki na A4 i Zakopiance spowodowały, że dojechałbym na miejsce „na styk”, postanowiłem jednak szukać noclegu w pobliskiej Mszanie Dolnej i do bazy dotrzeć z rana.

 

Tak też się stało. Jeśli ktoś będzie nocował w okolicy, to polecam nocleg w Mszanie Dolnej – Folwark Stara Winiarnia. Ciekawe miejsce, dobry standard i jak na ten standard – umiarkowana cena.

Na parking organizatorów ostatecznie trafiłem około 6.00 w sobotę, zaś nieco po 6.30 (po przejeździe do granicy lasu transportem organizatora i 15.minutowym spacerze) byłem w Bazie. Kiedy już się tam znalazłem, zacząłem trochę żałować, że jednak nie udało mi się do niej dotrzeć poprzedniego dnia i zanocować. Byłoby "oldskulowo" :-)

 

Szybki i bezroblemowy odbiór pakietu startowego. Dobrym pomysłem było kilka kolejek, w zależności od numeru startowego. To jednak spowodowało również, że została mi ponad godzina do startu. Chętnie podrzemałbym jeszcze, ale nie było za bardzo gdzie... ;-)

Rzeczy do depozytu można było oddać. Depozyty były odrębne do każdego dystansu w ogrzewanych domkach na terenie Bazy. Szkoda tylko – uprzedzając przyszłe zdarzenia – że nie było możliwości przebrania się po biegu właśnie w tych domkach.

 

Przed 8 rano  wyruszyliśmy już do strefy startu. Tam kontrola części sprzętu obowiązkowego (folia, czołówka, komórka) i już w samej strefie startu krótka odprawa.

Start był pod górkę. Pierwszy z czterech większych podbiegów na trasie. Trzeba było wdrapać się na Lubogoszcz (Zachodni). Było trochę ciasno, bo szlak jak to szlak - niezbyt szeroki, a uczestników jeszcze wielu blisko siebie. Jakieś 2 km podejścia i 350 metrów pod górę. Na koniec zaczął pojawiać się śnieg.

Na wierzchołku pierwsze i jedyne na trasie zejście ze (znakowanego) szlaku turystycznego. Zamiast polecieć dalej czerwonym przez grzbiet, polecieliśmy 300 metrów w dół, aby większymi, czy mniejszymi ścieżkami dobiec do zielonego szlaku. Na nim czekało kolejne podejście na Lubogoszcz. Tam już zrobiło się nieco luźniej. Tym razem podejście było nieco krótsze. Na górze znowu śnieg. Zbieg z Lubogoszcza sprawiał już pewne trudności. Szlak nie był taki prosty, a ni to zaśnieżenia, ni to zalodzenia znacznie spowalniały.

Już przed samą Kasiną na szlaku poprzez pola pojawiły się zalodzenia. Tam właśnie wywinąłem pierwszego orła. Nie wiedzieć czemu pomyślałem, że jak przebiegnę na pełnej szybkości przez zamarzniętą kałużę, to nic się nie stanie. Pierwszy krok i..... klasyczny orzełek...

Pozbierałem się szybko i poleciałem na pierwszy punkt odżywczy. Tam szybkie dotankowanie bidonów, trochę coli, banan, barszczyk i można było lecieć dalej.

 

Kolejne 11 km (do następnego punktu odżywczego) to w zasadzie nieustające hopki góra-dół. Bardzo przyjemna część trasy. Jeszcze mała wspinaczka pod Lubomira, gdzie przed samym szczytem (Gościniec pod Lubomirem) był zlokalizowany drugi punkt odżywczy. Tam wegetariańskie leczo, trochę napojów i przegryzek i można było dalej napierać na Lubomir. Tam na szczycie znowu śnieg i lód. Kawałek grzbietem i później skręt na żółty szlak. Ten kawałek wspominam jak najgorzej. Dobre 2-3 kilometry zalodzonego zbiegu. Przy czym lód występował na tyle miejscowo, że nie było sensu ubierać raczków (które miałem w plecaku). Tam oczywiście był orzełek nr 2.

 

Później teren się nieco poprawił. Można było znowu biec równym tempem. Przed samym punktem 3 pojawiło się trochę błota (którego dotąd nie było). W końcu, co by to były za Beskidy bez błota.

Przed samym punktem 3 czekała jednak kolejna niespodzianka. Na końcu szutrowej drogi, gdzie zaczynał się asfalt była jeszcze plama błota. Jak w nią wdepnąłem, to się okazało, że to nie błoto, tylko lód. Był więc orzeł nr 3. A ponieważ było z górki, a ja byłem rozpędzony, to zaraz po orle był kilkumetrowy ślizg w dół.

 

Orzeł nr 3. Szczecin dopełniony ;-)

 

Nie było czasu na płacz, trzeba było napierać do punktu. Głównym celem było zejście ze Szczebla za dnia. Na punkcie Grinch (hello Michael ;-) ), gorące ziemniaczki i inne pyszności.

Wymiana zdań z innymi biegaczami. Jak się okazuje niemal wszyscy zaliczyli orła i poślizg w tym samym miejscu.

Po małym odpoczynku jakieś 2 km lekiego podbiegu i można było wdrapywać się na Szczebel.

Wszyscy straszyli tym podejściem. Podejście jak podejście. Fakt - stromo i dość długo (prawie 3km i prawie 600 m w górę), niemniej jednak zaliczałem już gorsze górki. Na szczycie nieoficjalny punkt z ciepłymi napojami i księgą pamiątkową. Jakoś nie miałem żadnych refleksji. Co innego, gdyby pytali po zejściu... :-)

W związku z tym, że słyszałem, jak mówili, że na szczycie Szczebla oblodzenie, postanowiłem założyć nakładki antypoślizgowe. Po 300-400 metrów jednak śnieg się skończył. Po 500-600 metrów zaczęło się zejście. To zejście. Trzeba było zgubić ponad 380 metrów na 1,3 km.

 

Zejście było strome. Ścieżka wiła się między drzewami. Była miejscami zakamieniona i poprzerastana korzeniami. Zaraz na początku zejścia usłyszałem, jak jeden z zawodników mówi do swojego towarzysza: "Zabawa ze Szczeblem dopiero się rozpoczyna". W istocie prorocze słowa... ;-)

Nie liczę już, ile razy tam "leżałem". Buty na mokrych korzeniach nie chciały trzymać. Kije się całkiem rozleciały (poleciał system rozkładania). Zejście było naprawdę trudne i długie. Spędziłem tam dobre 40 minut... :-(

Tam też (chyba tam) zaliczyłem najdziwniejszą kontuzję biegową w mojej „karierze”. Następnego dnia okazało się bowiem, że mam naderwane wędzidełko… górnej wargi. Jak i kiedy? Nie wiem. Może przywaliłem rękojeścią kijka, kiedy się rozkładałem jak scyzoryk, gdzieś na zejściu ze Szczebla? Nie mam pojęcia…

 

W końcu jednak zejście się skończyło i wbiegliśmy na drogę. Tam po chwili usłyszałem od kogoś biegnącego w drugą stronę, że jeszcze tylko 3800 metrów do mety. Pomyślałem sobie, że chyba jeszcze nie. W końcu na zegarku było dopiero 41,5 km.

Jednak kiedy po niespełna kilometrze wybiegłem na drogę aslatową, pomyślałem, że to może być prawda. Zostało półtora kilometra po afalcie i następne półtora kilometra pod górę. Na samym końcu podbiegu pod bazę lekkie wypłaszczenie. Można było zacząć biec i wbiec na metę... :-D

 

Bieg naprawdę dał mi w kość. Niby tylko nieco ponad 45 km i 2600 metrów przewyższenia. Jednak Beskid Wyspowy, to Beskid Wyspowy. Szczyty jakby nie było – wybitne. Czwórki były bolesne przez kilka dni.

Bieg dobrze zorganizowany. Trasa dobrze oznaczona, chociaż dużym plusem na pewno było to, że trasa przebiegała niemal w całości po znakowanych szlakach turystycznych.

Punkty odżywcze gęsto ustawione. Na punktach odpowiednie zaopatrzenie. Leczo było pyszne. A i ziemniaczki na ostatnim punkcie to dobry pomysł.

 

Pozostałe relacje