Marcin Kuldanek
Biegacz amator
44. Maraton Dębno

Raport z zapętlonego miasta czyli gorzki smak 44 Maratonu Dębno

Grodzisk Maz., 21.04.2021

Na drodze Korony Maratonów Polskich jest najbardziej nielubiany przez większość biegaczy przystanek obowiązkowy - czyli Dębno. Wielu narzeka, że czemu, że to dziura, że drogo, że daleko, że jak to? - pakiety rozeszły się w dobę i w ogóle bessęsu. Ja do narzekaczy nie należę. Rozumiem, że to w Dębnie rozegrano pierwszy w Polsce bieg na królewskim dystansie i z tego względu miejsce w koronie należy się i basta. Rozumiem, że organizatorzy nie chcą iść na komercję i odpowiedzialnie podchodząc do tematu nie zwiększają ilości miejsc. I rozumiem wreszcie, że mała miejscowość zazwyczaj oznacza super atmosferę i zaangażowanie wszystkich mieszkańców w doping i organizację. A i pakiety bogate. Słowem - warto.

 

Przygotowania.

Organizacyjnie wszystko już dawno załatwione. Nocleg ogarnięty jeszcze pod koniec roku. W Gorzowie - bo w samym Dębnie znaleźć nocleg dla ekipy (a jechało nas 8 osób) to niemal niemożliwość. Pakiety kupione (co też jest niełatwe, bo w zasadzie kto przegapi 1 stycznia, ten pakietu nie ma ). Czyli wszystko gra.

Mój trzeci maraton. Zatem doświadczenie jest. A więc tradycyjnie na dwa tygodnie przed imprezą ograniczam kilometraż, żeby organizm łaknął dystansu. Tydzień wcześniej kontrolny Półmaraton Ślężański ( swoją drogą fantastyczna impreza - szczerze polecam ). Bez napinki, dość trudna trasy i bardzo dobry wynik. Oczekiwania na Dębno też raczej rozsądne - po życiówce w debiucie w Warszawie ( ciut poniżej 3:49 ) tu pomysł na złamanie 3:45. Akurat zające są na taki czas, dodatkowo różne internetowe artykuły określają trasę jako sprzyjającą dobrym wynikom. Jedno tylko nieco martwi. Jakoś tak wyszło, że nie zrobiłem żadnego planu treningowego. A najbardziej zaniedbałem interwały. Były długie wybiegania, były podbiegi, były szybsze odcinki na przemian z wolniejszymi, ale tych ostatnich jakby najmniej. No nic, przy takim dystansie to bardziej wytrzymałość się liczy - będzie git.

Sobota

Rano zbiórka na wylocie z Grodziska. Ekipa spod znaku DOGOŃ Grodzisk Mazowiecki skompletowana - ruszamy. Przed nami niemal 600 km jazdy, ale pogoda piękna, humory dopisują, słowem super. Przez całą drogę wygłupy, Lejdis sączą piwko - co powoduje konieczność trochę zbyt częstych pit-stopów, ale śmiechu za to co niemiara

 

W biurze zawodów pakiety odbieramy szybko i sprawnie (tak na marginesie - pakiety naprawdę wypasione, nawet ręczniczki w odcieniach do wyboru/do koloru były), parę fotek dla lansu i na kwaterę. Przy okazji okazuje się, że dla Rafała to będzie 5 bieg do Korony, a żadnej korony nie ma. 100 pomysłów skąd taką zorganizować i oczywiście żaden nie zrealizowany. Ale Rafał to skromniś i jemu klejnoty nie potrzebne.

Hotelik fajny, pokoje extra, a przy naszym wieeeeeelki taras. Aż się prosi, żeby posiedzieć do rana. Wyskok na miasto na ładowanie węgli, potem powrót na hotel, małe rozbieganie z Rafałem i Arkiem w tempie konwersacyjnym, no i pogaduchy na tarasie. Błąd nr 1, 2 i 3 ( czyli właśnie zamówiłem materiały budowlane z dostawą do Dębna - na murowanie ściany będą jak znalazł ). Tak się fajnie gada, że zamiast dwóch piwek wchodzi cztery. No i fajek ciut za dużo (jakby trzeba specjalnie wychodzić na zewnątrz to by się nie chciało, a tak, na tarasie to się sięga po jednego za drugim ). No i tak się fajnie gada, że już po północy. A pobudka przed 7. Oj tam, oj tam, dobrze będzie - przecież nie lecę na 3:30. ( Materiały budowlane dostarczono na miejsce - czekają już na mnie ).

 

Niedziela

Po dosyć niespokojnym śnie, pobudka, prysznic i skompletowanie ekwipunku. Z racji około godzinnej podróży postanowiłem jechać “w cywilu” a przebrać się już w Dębnie. Teraz hotelowe śniadanko. Godzina dopiero 8, start o 11, to w sumie można połknąć coś treściwszego. Jajeczniczka będzie lux. Ale nie ma jajeczniczki. O! Ta kiełbaska smażona tak apetycznie wygląda, chyba jedna nie zaszkodzi? ( Błąd nr 4 ). Włodek z dezaprobatą kiwa głową. Pogadaliśmy, pożartowaliśmy, humory wyborne.

A i pogoda jakby łaskawa, bo słoneczka brak i niewiele ponad 10 st. Walizy do aut i ruszamy. Na wylocie z Gorzowa lekki korek (jakieś lokalne targowisko), ale zapas czasowy jest, więc wszystko pod kontrolą. W Dębnie już gęsto, gdzie nie spojrzeć biegacze. Ulice jeszcze nie zamknięte więc udaje się spokojnie dojechać do planowanego miejsca zaparkowania i nawet jeszcze są wolne miejscówki. Poganiam towarzystwo, ale im się nie spieszy. Podziwiają przedstartowy posiłek Arka z banana maczanego w miodzie. Stresik mnie dopada, bo przecież do biura zawodów mamy kawałek, a tam chciałbym się spokojnie przebrać, siknąć ( a może i nawet przysiąść na tronie ), a i jeszcze foto przedstartowe i rozgrzewka. Szybciej kochani, szybciej. No idą w końcu. Po drodze łapie nas grupka fotografów z fotomaratonu i pozujemy jak gwiazdy, a za nami niczym ścianka, elewacja z dumnym napisem “Stolica polskiego maratonu”.

Wreszcie wpadamy do biura zawodów, szybkie przebranie (za szybko, za szybko, wszystko na ciśnieniu). Przed biurem łapiemy się z dwoma kolegami, którzy dotarli niezależnie prosto na bieg i zaliczamy tradycyjne foto przedstartowe.

Cholera to już za piętnaście. No nic, podobno przed maratonem rozgrzewka nie jest tak istotna. Kop w tyłek od Anuli na szczęście i pędem na start. Po drodze komentarze Lejdis odnośnie moich sexy-spodenek, wzajemne życzenia szczęścia i ostatecznie na siłę próba rozgrzewki. Wreszcie docieram na start i przepycham od czoła między zawodnikami do swojej strefy gdzie staję ostatecznie chyba około 10:55.

Bieg. Start i kilometry 1 - 40.

Stanąłem wg planu za balonami na 3:45. Jeżeli przez start przebiegnę po nich, a przez metę przed nimi to cel będzie osiągnięty. A za miesiąc w Krakowie 3:40. Spiker coś tam gada, atmosfera się podkręca, Lejdis z Włodkiem przechodzą koło mnie i stają kawałeczek z tyłu. Bum! Poszły konie po betonie!

  

No i biegniemy. Jest super. Zaraz za zakrętem wiwatuje Anulka, potem ( z racji pętli, którymi biegnie się po kilka razy ) nagle mijamy oznaczenia 38 km. Oczywiście żarciki - że to już końcówka i można wypruć i takie tam. Rozglądam się i nie widzę “swoich” balonów. To znaczy widzę, ale są daleko z tyłu. Dobra zwolnię, poczekam. Przecież początek najważniejszy. Pierwsza dycha albo pozwoli zrobić dobre podwaliny pod końcówkę, albo się zemści. Wyprzedzają mnie kolejni biegacze. Kolega w niebieskie koszulce przesyła pozdrowienia dla Sylwii - on jest z Motointegratora. Pobiegł. Ja tu drepczę tak wolno a tych balonów ciągle nie ma i nie ma. No trudno, w sumie mogę sam pilnować tempa i też powinno być ok. Pierwsza pętla zakończona, lecimy drugi raz to samo. Znowu widzę Anię i jej doping jest słodki. W ogóle jak na razie to atmosfera genialna. Wszędzie pełno wiwatujących ludzi. Lecą piąteczki, okrzyki, no po prostu fantastycznie. Przy przebieganiu koło fotoradaru słysze z tyłu Yanosika ( z nerki na plecach, w której schowałem telefon) Yanosika. Kurcze, nie wyłączyłem go. Wyciągam z nerki telefon, włączam i nic nie widzę. Pewnie niechcący ściemniłem go na maksa. I jeszcze pewnie teraz niezdarnie w nim grzebiąc nawłączałem jakiś aplikacji. No to lipa. Ciekawe czy baterii starczy do mety. Dobrze, że biegnę na zegarek, a telefon tylko po to żeby się zdzwonić na mecie.

W końcu wybiegamy z Dębna. Balonów w ogóle nie widzę, ale tempo bez przesady 5:15-5:16 - no to chyba nie przesadzam? (A-ha akurat, miłe złego początki ). Zegarek twierdzi, że skończę około 3:42. Super. A może jak sił starczy, to na końcówce przyspieszę i pęknie 3:40. To by było cudnie. Skończyło się miasto, skończyli kibice i słoneczko coraz mocniej daje. Fajny długi zbieg. No, ale jak teraz zbieg, to z powrotem będzie w górę. Jakieś 3 km biegnę sobie z facetem, który debiutuje w maratonie i chce pobiec na złamanie 4 godzin.

Parę razy zgodnie uznajemy, że jest trochę za szybko (właśnie podstawiłem pokaźny wóz z cegłami i powoli zaczynam przygotowywać tzw. zaczyn cementowy). Widać 10 kilometr - zjadamy po żelu ( kolega trochę za wcześnie i teraz biegnie 500 metrów z zasłodzonymi ustami ), przepijam izo i pierwszy raz wylewam na głowę wodę z kubka.

W końcu biegowy kolega postanawia zwolnić a ja sobie biegnę dalej. Wbiegamy do Dargomyśla. Dookoła mniej-więcej ci sami biegacze, kibiców nie za wielu. Tu ktoś sobie grilluje ( “Hej - szykuj karkóweczkę, na drugiej pętli wpadniemy na szamanko” ), tu jakiś dzieciak wali w werbel, tu strażacy zawyją syreną, tu muzyka ludowo-discopolowa. Ale jak dla mnie niedosyt. Za mało kibiców, za mało kapel ( tak na dobrą sprawę, to chyba żadnej na trasie nie było ). Słoneczko przygrzewa coraz mocniej. Ale punkty gęsto (co ok. 2,5 km). Na każdym przepłukuję usta wodą, na co drugim popijam izo. Niestety tak od 10 km zaczyna odbijać mi się jakoś tak tłuszczowo. A no tak, po cholerę tą kiełbaskę rano wciągnąłem - to teraz mam za swoje. Polewanie wodą na każdym punkcie, tempo trzymane między 5:15 a 5:20, żele jedzone co 12 km. Mimo początkowego planu zjedzenia 4, uznałem, że 3 wystarczą (a co mi tam, jak murować to z fasonem). Znowu Dębno, mała pętla (w tym koszmarny kawałek po bruku). Porządkowi każą nam zbiegać do prawej, policjanci unoszą lornetki do oczu - Kenijczycy zbliżają się z tyłu. Na krótkim kawałku gdzie oba kierunki trasy są obok siebie, faktycznie widzę jak zza zakrętu wyłania się pędzący ciemnoskóry zawodnik.  Ha - ma taką stratę, że mnie nie zdubluje. Sukces. Kawałek dalej z tłumu woła do mnie Bożena ( i chyba telefonem robi fotkę ). Chyba już z czwarty raz przebiegam pod bramką na mecie i jazda na drugą dużą pętlę. Dalej w sumie nie bardzo jest o czym pisać. Trasa nudnawa. Samopoczucie wyborne, zmęczenia jeszcze brak. 30 kilometr - jest super, choć sił już nieco mniej. Oddech z “na trzy” przechodzi w tryb “na dwa” ale tempo i tętno pod kontrolą. Łapię się grupki 2 facetów i dziewczyny biegnących razem. Chłopak narzeka, że kręci go w żołądku, dyskretnie przesuwa się na bok i odgazowuje się z fasonem, mówi, że chyba zwolni - ale cały czas biegnie równo z nami. Z ich rozmowy wnioskuję, że też lecą na 3:45. I tak biegniemy i już 35 kilometr.

Na wlocie do Dębna na poboczu fotograf. A ja taki ciągle taki mocarny - no to trzeba się ładnie zaprezentować w obiektywie. Zbiegam do krawężnika i prężę się jak bury kocur. Zostało raptem 7 km, a przewidywany czas wg garminka nadal niewiele ponad 3:42.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, ale zaprawa w ścianie, którą tak konsekwentnie murowałem do tej pory zaczynała już wiązać.

Około 38 km doganiają mnie balony. Biegacz prowadzący wspomnianą grupkę uprzedza dziewczynę, żeby się nie przejmowała, że dalej pobiegną swoim tempem. Szybka kalkulacja. Balony są wyczuwalnie szybsze, do mety jeszcze 4 km. Dam radę podkręcić tempo? Sprawdzę w boju! No i staram się trzymać balonów (właśnie dorzucam kolejne rzędy cegieł do ściany). Zajęcy było dwóch. Ja trzymam się tego pierwszego, choć widzę, że drugi wciąż dość daleko z tyłu. Czyli jeszcze jest zapas. Ale zostawmy ten zapas na ostatnie metry, a na razie ciągniemy. 39 km na 5:26, 40 na 5:26 (dorzucam hojnie cementu do zaprawy). Zaraz ostatni punkt nawadniający, czuję się już naprawdę zmęczony - może zjeść żel? A po co, przecież zaraz meta (murujemy tą ścianę, murujemy - mocną zaprawą i na podwójną grubość).

Ściana.

41 kilometr, mijam fotoradar i nagle umysł traci jasność a siły gdzieś odpływają. Dobra, przejdę się kawałek i może zbiorę się jakoś na końcówkę. 200 m marszu. Ale ludzie dopingują, wołają. Przypomina mi się hasło Mariana, że końcówkę to się leci tak, że kolorów się nie odróżnia. Może dociągnę. Zaczynam znowu nierówną walkę z samym sobą. Szkoda, że nogi zagubiły gdzieś połączenie nerwowe z mózgiem i nie bardzo chcą się poruszać. Paliwa starczyło jeszcze na 500 m truchciku ( w tempie szarpanym, ale coś koło 6:30 ). No i jeb. Na niecały kilometr przed metą rozwalam się na ścianie jak mucha na szybie. Skurcze łydek szarpią tak, że najchętniej to bym się położył. Włącza się widzenie poklatkowe. Dopingu nie słyszę w ogóle. Sam już nie wiem, czy stoję w miejscu jak kołek, czy się czołgam jak glista, czy też człapię niezdarnie jak pijak w stronę mety. I naglę czuję, że ktoś bierze mnie pod ramię. Ktoś mi pomaga. Wieszam się na nim całą masą swojego cielska. Jakoś ciągniemy do przodu.  Ale chyba ktoś cały czas, co chwila, jakimś nożem ( i to chyba z zębami ) bezlitośnie rżnie mi łydki. I nogi się uginają. Głowa sama odchyla się do tyłu. W ogólnym szumię słyszę ( o dziwo ) wyraźne słowa “głowa w dół”. Staram się zastosować do tego polecenia z mieszanym skutkiem. Czuję, że mój wybawca powoli sam traci siły. I woła do innego kolegi “pomóż mi”. Teraz już wiszę symetrycznie na dwóch ramiona dwóch maratończyków - bohaterów.

[ jeden z chłopaków prowadzi na fejsie fanpejdż Biały Kenijczyk. Kliknijcie prosze i zalajkujcie - zasłużył ]

Chłopaki mordowali się przez 42 km, znosili upał, samotność długodystansowca, i teraz kiedy ich nagroda, ich triumf na mecie jest tak blisko, rezygnują z tego, żeby pomóc jakiemuś melepecie.

Umysł chyba nie przepada, za rejestrowaniem takich zdarzeń. Pozostały więc migawki. Ogólny gwar dookoła, bez żadnych konkretnych słów. Piekące łydki, fale ciemności zalewające oczy. I najgorsze ( bo raniące serce i burzące doszczętnie poczucie bycia odpowiedzialnym ) - zrozpaczona Ania, która mając gdzieś “przepisy” leci trasą pod prąd, żeby też jakoś pomóc.

I w końcu, po 500 metrach, których pokonanie zabrało 12 minut (a wydawało się miesiącem ):

Ta cholerna meta.

Jakaś niezwykła myśl, która przebiła się przez to wszystko i kazała sprawdzić czy na zegarku aby na pewno jest 42,2 i zastopować trening. Medal powieszony na szyi przez uśmiechniętą ale niepewną wolontariuszkę. Moi wybawcy gdzieś zniknęli, a ja zostałem już tylko z Anią. Gdzieś w głowie siedziało, że nawet jak chcę skonać, to nie mogę tego zrobić tuż za metą, bo finiszujący biegacze sprofanują i podepczą moje ciało. Tak więc pomimo tego, że ten gnój z nożem cały czas kaleczył mi łydki, przelazłem jeszcze te kilka metrów i zaległem z boczku na chodniku niczym potrącony przez samochód psiak. I było dziwnie. Bo adrenalina już puściła. I z jednej strony fizycznie czułem się (choć to wydaje się niemożliwe) coraz gorzej. Ale psychicznie świadomość wracała i odbierałem już wszystkie bodźce. Zdjąłem pas z nr startowym, odpiąłem nerkę z telefonem ( żeby się doszczętnie nie zniszczył ) i dogorywałem. Nie wiem skąd pojawił się niczym anioł Jurek, który pomagał Ani w reanimacji moich łydek ( a miałem ochotę turlać się w lewo i prawo, żeby zminimalizować cierpienie ). Patrząc na mnie rzucił tylko “oj chyba wczoraj był alkohol”. Ania biegała i szukała pomocy medycznej (w końcu znaleziony Pan ratownik rzucił na mnie okiem, stwierdził “wszystko z nim ok” i poszedł do kogoś w karetce - czyli tak źle ze mną nie było). Z boku przechodzi Edyta, która wygląda na wykończoną swoim biegiem. Ale Ania woła i Edyta też pomaga. Młodziutka wolontariuszka, która koniecznie chciała zadbać o moje wyziębienie i próbowała unieść nieco, żeby ubrać mnie w plastikowy worek (a w jej oczach widziałem autentyczne współczucie i troskę). Kiedy w końcu jej się to udało, zmieniła się w dostawcę wody i wykonała kilka kursów z kubeczkami. No fajnie nie było. Nie takie miały być te wspomnienia. W dodatku żołądek postanowił ukarać mnie to, że trzęsłem nim przez 42 kilometry i najpierw wywalił z siebie całą wypitą wodę, a następnie w tempie ekspresowym kazał szukać toi-toiki. Podniosłem się jakoś z tego betonu i upokorzenia i powoli poczłapałem szukać zbawiennej kabiny. Toiki zajęte, więc trzeba lecieć (o ile z zaciśniętymi nerwowo pośladkami można latać) do szatni - może tam coś będzie wolnego. Cały czas nie odstępowała mnie na krok moja Ania, która mimo, że sama była ledwo żywa ze strachu starała się jakoś dodać mi otuchy. Rozum już wrócił, nogi niestety nie. Mimo rozciągania, te pieprzone łydki co chwila kurczyły się i pulsowały. Ale naj, najgorsze jest uczucie upokorzenia i porażki z samym sobą. Brrrrr.

Dochodzenie do siebie.

Potem powolutku i po kolei: toaleta+skurcze, odpoczynek na ławeczce+skurcze, rozciąganie, prysznic+skurcze, przebranie się+skurcze. Ania biegająca po depozyt, wodę i cokolwiek innego. Tak zwany “ciepły posiłek” na który zbuntowany żołądek nawet nie pozwolił spojrzeć. Spotkania w przelocie z innymi Dogonistami ( kurcze, dlaczego Oni wszyscy w takiej świetnej formie i humorach? To stanowczo niesprawiedliwe - tylko ja się sponiewierałem ), spożywczak (a w nim zakup wysokosłodzonych napojów typu cola) i powolny marsz do samochodu.

Potem fotka grupowa z medalami na szyi, na której trzeba robić dobrą minę do złej gry, wyjazd, ekspresówka i drzemka. No i w końcu po drzemce jako tako się poczułem. Dłuuuuga podróż, ostatnie tankowanie i hot-dog ( w końcu dało się coś przełknąć ). Wreszcie około północy w domu.

Badania

Przejąłem się trochę tym wszystkim. Zrobiłem badania krwi. Jest taki enzym “kinaza”. On sobie siedzi w komórkach mięśniowych ( w tym także w mięśniu sercowym ). I jak trening jest za mocny, to my te komórki uszkadzamy ( mięsień sercowy w czasie zawału też się uszkadza ). Wtedy kinaza dostaje się do krwi (gdzie normalnie jest jej bardzo mało). Mi dzień po biegu wyszła ponad 1100 ( przy normie 200 ) - strasznie dużo, ale np przy zawale jest grubo ponad 2000 ( także zawał to nie był na pewno ). Po tygodniu spadła do 90. Dodatkowo zrobiłem badania serca i wysiłkowe. Na szczęście wszystko jest w normie ( a nawet lepiej ). Z badań wysiłkowych wyszła taka ciekawostka, że moje tętno progu mleczanowego jest na poziomie 156+5%. No i spirometria pokazała, że moje oskrzeliki mogłyby też ciut lepiej pracować ( choć wszystko mieści się w normach ).

“A tak w ogóle, to czy Pan wie, że maraton pozostawia ogromne zniszczenia w organizmie? Czy Pan zdaje sobie sprawę, że nikt nie powinien biegać maratonów? Ale Wy - biegacze i tak to będziecie robić” :D

Pan doktor ładnie mi wytłumaczył, że jak przekraczam tętno 160-165, mięśnie zużywają więcej tlenu niż jestem w stanie im dostarczyć. I na krótkim kawałku 1-2 km to jeszcze przechodzi. Ale jak organizm jest już mocno zmordowany, to ma mniejszą tolerancję na takie zabawy. Mózg nie lubi być niedotleniony, a doskonale wie, że to te biegnące nogi mu ten tlen kradną. No to je wyłącza. I właśnie tak było. Po wyprzedzeniu przez pacemakera przyspieszyłem i tętno wzrosło powyżej 165. Starczyło na dwa kilometry. Pierwszy kryzys - 100 m marszu - tętno spada do 155 i się ogarniam. Następnie znowu bieg - tętno rośnie  do 170 i po pół kilometra potrzebny kolejny marsz. Nie pamiętam już tego, ale widać, że była jeszcze jedna próba biegu ( w okolicach 41,5 km ) ale zakończyła się kompletnym odcięciem.

Teraz to wszystko pięknie złożyło się w jedną całość, którą na wykresie widać jak na dłoni.

 

Ale wróćmy do Warszawy. Badania pomyślne. Czyli to była po prostu ściana, a sam w sobie jestem zdrowy. I mogę dalej biegać. I zrobię tą Koronę. I zrobię ultra. Z tej radości, od razu wykonałem telefony do Anulki i Mamy, zapaliłem sobie papieroska i wyciąłem szpetny kawał zatroskanej Oli.

 

Epilog

Po niemal dwóch tygodniach, na chłodno, jestem głęboko przekonany, że sam sobie zgotowałem ten los. Ostatniego dnia, zamiast odpoczywać, długa podróż, niepotrzebne siedzenie do późna i o dwa piwka za dużo. W dniu zawodów kiełbaska na śniadanie i trochę za bardzo na wariata tuż przed startem (zabrakło chwili skupienia i koncentracji). Za krótka i też za bardzo na wariata rozgrzewka. I najważniejsze - nie dostosowanie tempa do pogody i do swojej wydolności. Przy takiej temperaturze trzeba było pierwszą połowę pobiec wyraźnie wolniej - trzymać się karnie tych zająców. No i wreszcie na samej końcówce zjeść żel i nie podpalić się, nie gonić balonów za wszelką cenę (bo ta cena okazała się nadmiernie wysoka). Gdybym ostatnie 2 kilometry przetruchtał spokojnie pilnując tętna, straciłbym 2 minuty a nie prawie 10.

 

Teraz już wiecie, czego nie robić, żeby przeglądając zdjęcia z maratonu, na tych z mety wyglądać jak bohaterowie “Beverly Hills 90210” a nie “Świtu żywych trupów”.

  

I jeszcze na deser

Udało mi się ( korzystając ze zdjęć i listy uczestników ) namierzyć moich wybawców. Na szczęście obaj mają konto na fejsie. Dzięki pomocy Organizatorów ( Wam też dziękuję Maraton Dębno ) dostałem i spersonalizowałem dwa Dębieńskie medale. Mateusz brał udział w Cracovia Maraton (tak jak ja), więc wiedziałem, że tam się z nim spotkam. W ostatniej chwili okazało się, że Paweł będzie na Nocnej Dyszce z Wawelem (a w tym biegu braliśmy udział z Anią). Spotkałem więc obu, uściskaliśmy się, wręczyłem im medale. Chłopaki dziękowali mi bardzo, tak jakbym to ja, a nie oni zrobił coś wyjątkowego. No i było naprawdę fajnie ( i nieco wzruszająco ). A potem, za każdym razem, kiedy na trasie Cracovia Maratonu mijałem się z Mateuszem, wołał do mnie, że mam uważać co robię. Czułem się wybitnie przypilnowany. No i to 3:45 pękło w Krakowie :D A teraz pewnie we trzech spotkamy się przed Wrocławiem.

Takie historie mogą napisać się tylko podczas Maratonu.

Pozostałe relacje