Mam Wybiegane Ania Szlendak
Biegacz amator
ULTRAJANOSIK 100 - LEGENDA

Randka bez czosnkowej - relacja z UltraJanosika Legendy

Legionowo, 05.08.2022

Zdarł kolana, podrapał plecy, narobił siniaków, wrzucił do kałuży, obiecał zupę czosnkową, której nawet nie zobaczyłam, nie mówiąc o spróbowaniu.
Bywał szarmancki i romantyczny, zabrał do lasu w noc pod gwiazdami, pokazał piękne krajobrazy, zapierające dech w piersiach, które również pocharatał.

Zapewnił mi prawie 23 godziny przebierania nogami w górę i w dół, wspinania się po klamrach i łańcuchach. Upocił ale zbytnio nie wymęczył, jak na dystans i trasę, którą mi zafundował.
Facet, który wie czego chce i czego potrzebuje kobieta. Ten Ultrajanosik zabrał mnie na 110 pięknych, rozkosznych kilometrów po Wysokich Słowackich Tatrach i Spiskiej Krainie, dzięki niemu zostałam Legendą, a dzięki zafundowanym przez niego atrakcjom nie nudziłam się ani przez chwilę. 

I pomyśleć, że przez dłuższą chwilę przed biegową randką ze Zbójem zastanawiałam się, czy w ogóle się z nim tam zapuścić. Miesiąc wcześniej na płaskim UltraPowstańcu odezwało się moje pasmo nieszczęścia, które lekko ograniczyło sprawność nogi i biodra. W między czasie na spokojnie przebiegłam Maraton Wigry, nastawiając się na ewentualne zejście albo przejście – gdyby cos bolało. Nauczona doświadczeniem, mimo wysokiego progu bólu już nie kozakuję i nie protestuję. Miałabym po prostu zejście. Z trasy.
 
 
Im bliżej startu, tym więcej wątpliwości, co do tej górskiej randki. A jak mnie zostawi gdzieś w lesie? A jak nie ochroni przed piorunem, a jak nie da rady jakiemuś niedźwiadkowi, wilkowi albo innemu zwierzakowi? Ostatecznie podejmuje decyzję, że jadę, może się przepiszę na krótszy dystans, może zajmę się tylko pomocą przy biegu. Ostatnie dni urlopu lepiej wykorzystać i naszprycować się górskim powietrzem, niż znosić upał w mieście. Poza tym – namówiłam sporą grupkę osób na ten bieg, więc nie chciałabym ich potem spotkać na ulicy. Wolałam ucieczkę przed niedźwiedziem niż przed nimi.
Zatem jadę, dwa dni wcześniej, co by pomóc jeszcze przy organizacji, popisać i poprzeczepiać karteczki, motywujące biegaczy na trasie. Wysłał mnie Sławomir na Żar w upale i o dziwo wejście na niego nie sprawiło mi problemu. Poleżałam, popodziwiałam spiskie krajobrazy rozważyłam wszystkie za i przeciw z Janosikiem, niczym niepewna panna młoda noc przed zamążpójściem. Przeciw przemawiał brak światełka pulsującego, jakiegoś rashgarda, ogólnej niemocy, strach przed burzą, bolącą nogą i przestrzenią. Dżizas – dlaczego dałeś mi wysoki próg bólu a nie bycie ogarniętą i zdyscyplinowaną. Spakowanie się i skompletowanie wyposażenia obowiązkowego, z którego co nieco zapomniałam powinno być też jakąś konkurencją. Jeśli miarą byłby najdłuższy czas pakowania, to wygrałabym wszystkie zawody. Jeśli ktoś, kto to czyta – miałby ochotę na okiełznanie tego bałaganu, to czekam na propozycje. Nie musi biegać, wystarczy że za mnie będzie myślał o plastrach, bateriach, czołówkach i przepaku, co bym na spokojnie mogła myśleć o niespokojnym biegu.
 
Nieświadomie pierwszy etap przeszli już znajomi z Legionowa, którzy pośpieszyli z zapomnianym ekwipunkiem. Katarzyna, Rybak, Agnieszka – wpiszcie sobie w CV podrubrykę – świetny support. Referencję wystawię. Również za pomoc psychologiczną, którą dostałam od Was po odprawie, na której można było zobaczyć moja zestresowaną spowitą zielonym kolorem facjatę. Jakieś limity, wilki, psy pasterskie, burze – lekko mnie przeraziły. Mój debiut w Tatrach Wysokich, lęk wysokości i przestrzeni mógł spowodować zatrzymanie akcji serca, nóg. Nie pójdę, tak będę stać.
 
Sobota 4 rano trzeba było jednak wstać. Kasza jaglana z masłem orzechowym i bananem, kawa i do autokaru. Tu czuć bengaya, stresik, podekscytowanie. Wiozą nas na Słowację na start przy Strebskim Plesie. Piękne błękitne niebo, ale prezes Sławomir uprzedza, że około 14 i 17 mogą być jakieś pioruny. A niech go piorun – myślę, by po wystartowaniu nie myśleć już o niczym i dać się ponieść Janosikowi. Oczywiście ten nie był aż tak szarmancki, by mnie nieść, więc już od początku musiałam robić to na własnych nogach. Romantyk jednak z niego niezwykły, bo tuż za pięknym mostkiem nad pięknym strumykiem, u podnóża góry, na którą za chwilę musieliśmy się wspiąć czekała na mnie kąpiel błotna. Chlast w kałużę. Co za bezczelny typ. Tak na początku znajomości paść na kolana i na twarz? Brudząc przy tym ręcę, skórę i paznokcie, nie mówiąc już nic o moich blond falach, które jak się potem okazało – stały się jednym wielkim kołtunem.
 
– O już zaliczyłaś glebę?
– O wywrotka była? – słyszę od wymijających, lub wymijanych biegaczy, współtowarzyszy wyprawy.
– Też za chwile będziecie śmierdzieć – odpowiadałam, zapominając powoli o błotnym smrodku.
 
Dziarskim krokiem podchodzę serpentynkami pod górę. Janosik uświadamia mi, że ciężka acz fascynująca przygoda przed nami. A ja zaczynam odczuwać spokój i pustkę. Staję się bezmózgiem, który nie myśli o tym, co było, co będzie, że zaraz urlop się skończy, dziecko znowu będzie pyskować, a do mety daleko. Poddaje się temu zbójowi w stu procentach i czekam na to co mi jeszcze zafunduje. Jesteśmy wysoko, zaczyna się troszkę zbiegów, ruchomych kamieni. Czuję się jak na aerobiku, jakbym ciągle robiła vistep. Prawa, lewa, prawa, lewa, mocniejszy zbieg – lecę. Im niebezpieczniej, tym fajniej, beztrosko i cudownie. Wyprzedzam kilka osób, które potem wyprzedzą mnie na podejściach, mimo, że te już mi idą troszkę lepiej i troszkę je polubiłam. Z góry na dół i pierwszy punkt regeneracyjny. Pomidorki, pomarańcze, napełniam bukłak i lecimy dalej szlakiem. Niebo żyleta, gorąc ogromny, sporo turystów na szlakach, którzy dziwnie reagują na umorusaną biegaczkę. Ba nawet nie wiedzą, że to biegaczka, bo przecież numer startowy od upadku w kałuży dzierżę w dłoni, jak widelec na wigilii firmowej. To nie jest wigilia, to są święta i jakaś inna czasoprzestrzeń. Wodospady, strumyczki, Gerlach spoglądający z boku, Janosik się postarał – pacnął piękną fototapetę na te wspólne hasanki.
 
 
Lubię zbója – myślę, nawet jak każe mi wspinać się wyżej i stromiej. Skały, wąskie ścieżki i jakaś kolejka jak pod Lidlem w dzień promocji. Im bliżej, tym mocniej ukazują się przed moimi oczami łańcuchy i klamry, których tak się bałam oglądając relację z tej Janosikowej przygody. Strach przeleciał, jak woda w zimnym strumieniu. Im bliżej, tym więcej dopaminy, endorfin i andrenaliny. Wyprzedza mnie kolega, pcha się na te klamry, a ja już chcę ich dotknąć, postawić na nich swoją stopę. Jestem, łąpię łańcuch, który po chwili puszczam i stylem najlepszego alpejskiego wspinacza jestem prawie na szczycie. Tam czeka lufa aparatu Jacka Deneki – no to kładę się na półce skalnej, trzymając łańcuchów. Będzie fota roku – myślę. No i jest!
 
Jest też szczyt – Rochatka, są też medycy, ostre kamieniste zejście w dół i mgła. No Pan Janosik znowu się postarał i zadbał o atrakcje. Zbiegać się nie da, schodzić na nogach też nie. Ciało znalazło rozwiązanie – pozycja kraba. Noga, ręka, noga, ręka, czasami ślizg na tyłku. I tak do momentu aż się da stanąć na dwóch łapach, tzn. nogach. Trochę zbiegu i znowu w górę. Nadal słonecznie, patrzę na zegarek, odezwał się głód, zjadłam sezamki i marzę o punkcie i zupie czosnkowej. Zbliżam się do jakiegoś schroniska, czuć cudne zapachy – o w końcu zupka – cudnie. Tuż przed schroniskiem czekają wolontariusze z biegu. Nie mają zupy, mają wodę, mają też czelność powiedzieć, że do następnego punktu kilka kilometrów. No to się obeszłam smakiem i odeszłam, dziękując za uwagę i poświęcony mi czas. Janosik skupił całą swoją atencję na mnie, znowu pokazywał piękne krajobrazy, który inni chwytali w pikselach swoich aparatów telefonicznych. Ja napawałam się widokami i chowałam kadry w głowie, w końcu była pusta i miałam tam sporo przestrzeni na prezentowana przestrzeń. Janosik zadbał o oprawę fotograficzną i jak dobrze się człowiek zgra, to spotka człowieka ze szkiełkiem, który zdąży zrobić zdjęcie i uwieczni szminkę na ustach, której potem już nie było.
 
Punk, punkt – za chwilę punkt. A tam zupa. Gulaszowa. Jem. Piję, wycieram czoło, biegnę dalej. Przedzieram się przez tłum turystów, którzy muszą mieć niezły ubaw z biegających, przepoconych wariatów. Jest już po południu, żar dosłownie leje się z nieba, a przed nami dużo kilometrów. Zapomniałam o tym, że może mnie zaboleć noga lub biodro. Przypomniałam za to, że jestem kobietą i nic co kobiece nie jest mi obce. Bieg i spotkanie z Janosikiem wstrzeliło się w odpowiedni dzień cyklu. Genialnie – dostać okresu na 2000 metrach npm – jak widać zdarzyć się może.
 
 
Biegnę sobie, zbiegam, dżentelmeni puszczają mnie przodem. Znowu po stromym podejściu zaczyna się strome zejście. I stało się. Przestrzeń. Widzę łąki, pola, małe domki, miasta, a moje ciało mocno prze w lewo, by jak najdalej być od tych widoków. Z lekko trzęsącymi się nogami jakoś mknę po szlaku, znowu pod. Za chwilę z górki, znowu krab, dupozjazdy i przestrzeń. Ale na dole będzie zupa. Teraz już na pewno dostane tę czosnkową. Ostrożnie dobijam do wodospadzików z łańcuchami. Styl kraba wypracowany do perfekcji, bez hamulców przeciskam się po stromych skałach. W końcu normalny zbieg – puszczam się i pędzę. Na punkcie Swieta z ukraińskiej ekipy wolontariuszy napełnia mi bukłag i cudnie kibicuję. Pytam gdzie zupa? Zupy nie ma i nie było. No nie koleś. Obiecujesz cudną przeprawę – ok – słowa dotrzymujesz. Ale – mnie – która uwielbia czosnek wprost proporcjonalnie do nienawiści, jakim darzą go wampiry nie zapewniasz czosnkowej nalewki? Foch. Do Zdziaru 8 kilometrów. O rety – wpadam w ekstazę. Czyli zaraz Polska, mieszkam w Polsce, jak śpiewał Kazik w Kulcie. Mijam Śliczną Elkę, która na początku wyrwała jak z procy i z werwą i ciągłe krążąca adrenalina we krwi śmigam ku granicy. A tu w końcu można pobiegać. To chyba już 40 albo 50 kilometr, ale Janosikowi jakoś ciężko mnie zmęczyć, ba jego towarzystwo jeszcze mocniej mnie nakręca. Wbiegam i zbiegam. Doganiam kilku chłopa i rzucam hasło. "Pozbiegałabym". Zazwyczaj ktoś kto biegnie przede mną słysząc mój oddech na plecach na zbiegu, ustępuję mi miejsca. Jednak nie tym razem. Trafiłam na męską odmianę lubiącą się puszczać w dół. Skubany przyspiesza, ja za nim. I tak śmigamy sobie aż do kolejnego podejścia. Zbrataliśmy się, pogadaliśmy. Zbierały się burzowe chmury, więc wolałam trzymać się Mariusza i nie kozakować. Prawie dwie godziny zbiegów, podejść i przeprawy po stromych i śliskich zejściach minęły w jego towarzystwie jak sekundy. Ale żem wierna Janosikowi i oddana w tym dniu tylko jemu, przyspieszyłam przy podejściu pod stok w Zdiarze i pomknęłam ku kolejnemu punktowi. Tam tez nie było zupy. Były ciastka, pomidory i arbuzy. Była też normalna cywilizacyjna toaleta, z której skorzystałam.
 
Odświeżona mknę ku polskiej ziemi, nocy, gwiazdom i 50 kilometrom, które są jeszcze przede mną. Konsumując rzeczy zabrane z punktu, mknę, a raczej maszeruję pod górę, patrząc na zachodzące gdzieś za drzewami słońce. Żegnam Tatry i kieruję się w stronę mety, do której jeszcze ponad 50 km. Ktoś daleko przede mną, ktoś za mną. Przestawiam swoje myślenie o dystansie, jeszcze tylko dyszka, a potem Kaćwin, przepak, dłuższa przerwa, a potem tylko maraton po górkach. Kolega z trasy, którego zostawiłam z Złotym Bażantem , kupionym na stacji benzynowej do Kaćwina ciągnął z powodu orzechówki, którą wsadził w przepak. – Dwa, trzy łyki i nogi same na Zar będą niosły. Mnie niosła po tej nocnej, leśnej trasie atmosfera, o którą zadbał Janosik. Jedni mają taniec z gwiazdami, mnie się przytrafił bieg pod gwiazdami przez kilka nocnych godzin. I nie żeby romantyzm robił na mnie jakiekolwiek wrażenie. Doceniam jednak inwencję i napawam się hasaniem w tak pięknych okolicznościach przyrody. A ta nie napawa mnie strachem. Czuje się bezpieczniej niż gdzieś na dole w cywilizacji. Od czasu do czasu zaświszczą jakieś świerszcze, zarechoczą żaby, czy też odezwie się jakiś ptak, co cierpi na bezsenność. Tak wsłuchując się w odgłosy przyrody docieram do strumyczka, przez który trzeba przebiec. Jest Polska, jest Kaćwin. A tam - przepak, zupa, kremy przeciwzapalne, na wszelki wypadek i kawa z cytryną. W końcu więcej przebiegnięte, niż do przebiegnięcia. Kilka osób rezygnuje. – przyjedź po mnie do Kaćwina, jutro wracam z dzieckiem, schodzę, muszę się wyspać. Mam nadzieję, że to były omamy słuchowe, że się przesłyszałam, albo to sobie wymyśliłam. Zmieniam buciory na asfaltówki, bo takie spakowałam, kończę pomidorówkę, pije kawkę i się zbieram do dalszej drogi. Chłodniej, ciemniej, pod górę i w towarzystwie błota trzymam się przez pewien czas z kolegą biegaczem.
- Widzisz taśmy?
– No nie ma
– Dobrze biegniemy?
– O są – uspokojeni brniemy dalej w błocie po kostki. Ciężko biec, ciężko iść. Spotykamy innych współtowarzyszy podróży i się odłączam. Wolę być z tym Janosikiem sam na sam. Kameralniej, intymniej – po prostu mi lepiej. Następny punkt, napełniam bukłak, coś przegryzam i lecę dalej. Patrzę na telefon. Sporo wiadomości od przyjaciół i dziewczyn z Wybiegaj siebie. Szczęścia, szczęścia, pomyślności itp. Oddzwaniam do przyjaciółek. Przekazuję im swoje zadowolenie. Odezwę się jak dobiegnę. Tak się zagalopowałam, że zbiegam po asfaltowej drodze do wsi. Po lewej domy, po prawej domy, każda brama otwarta, a w każdej bramie pies. Szczekający pies, denerwujący pies. – dajcie mi spokój, nic od was nie chcę – mówię spokojnym głosem, po czym orientuję się, ze chyba zgubiłam drogę. Pierwsza w nocy, na szczęście sobotniej nocy, widzę na balkonie towarzystwo, które pytam – czy byli tu jacyś biegacze? No nie biegli, a ja muszę się zawrócić. Pod górę, przy bramach i przy dźwiękach irytujących psów, które nie wiem czy mają zamiar do mnie wybiec, czy tylko dużo szumu robią. Powracam na trasę, kilka osób mnie wyprzedziło. Zbieram siłe, by ich dogonić. Udaje się, przeganiam, znowu nie skręcam tylko lecę prosto. Znowu zły kierunek, tym razem na szczęście bez szczekających atrakcji. Dogania mnie Jarek i Karolina z Ultra Para - biegamy w górach. Do następnego punktu zbiegamy razem. Tam znowu woda i przed nami tylko półmaraton z wisienką na torcie w postaci Żaru. Zanim do niej dotrę minę jeszcze punkt w Dursztynie, na którym od Anki – bardzo doniośle usłyszę – Gdzie masz szminkę? Zjem pomarańcze, wypiję troszkę coli i polecę dalej – ku Żarowi. Ciemno, stromo i ślisko. Jasna cholera, asfaltówki jednak słabo dadzą radę. Ale od czego się ma jeszcze dwa punkty podparcia. Wchodzę na czworakach, łapiąc się od czasu do czasu ostów rosnących na zboczu ścieżki. Tylu slów na k dawno nie poslałam.
 
 
Janosik, jak Cie uwielbiam za tę przygodę, tak nienawidzę za ten żar w asfaltówkach. W końcu szczytuję, dwa oddechy i już tylko z 12 kilometrów. Po drodze polany pełne gwiazd i rosy, ścieżki usłane błotem i budzący się powoli dzień. Gdy wybiegam z lasu zaczyna się leniwie przejaśniać. Polana, Cisówka, dostaję turbodoładowania i zbiegam, lecę jak na skrzydłach. Zamek, tama, cholera jeszcze kółeczko wokół jeziorka po asfalcie.
 
Nogi jak z betonu. Asfalt działa jak spowalniacz. Zamykam oczy i przyspieszam. Most, schodki, słyszę Sławomira. Zbiegam po schodkach wpadam na polanę i sprintem wpadam na metę. Ze spuchniętymi nogami, kalafiorkami i odciskami na stopach, przepocona, bez szminki na ustach – zostaję Legendą.
 
Najcudowniejsza biegowa randka i zarwana noc. Myślę, że nie ostatnia z tym zbójem. Ja będę miała okazję, by wbiec na metę ze szminką, a on, by zapewnić mi czosnkową na trasie.

Pozostałe relacje