Redakcja KR
ZAMIEĆ 24h na Skrzyczne

Rachunek zysków i strat. Relacja z Zamieci 2022

Skrzyczne, 22.02.2022

Denn wer nicht kämpft, hat schon verloren

Nur wer fällt, steht wieder auf

[D'Artagnan – C'est la vie]

Tekst: Kamil Weinberg

Zdjęcie główne: Michał Buczyński Fotografia

Tytuł tej relacji zmieniłem po napisaniu ostatniego zdania. Najpierw miał brzmieć „Zamieć, Nadia i Paco”. Taka przeróbka z 2019, czyli mimo wszystko z najcięższej Zamieci jaką przeżyłem, choć teraz wiele „łatwiej” nie było. Blizzard, Whiteout and Insanity – to też było pewne nawiązanie, kto chce, to sobie znajdzie. Po naszemu „Zamieć, mleko i szaleństwo”. Mleko w sensie że powietrze zlewa się z podłożem, a wokół wszystko jest jednakowo białe – to właśnie „whiteout” w języku Wyspiarzy. Teraz też tak było. A te imiona? Jedno wyjaśnię zaraz, drugie trochę dalej...

Nadia

Skrzyczne, 300 metrów od schroniska, 29.01, 16:30

Gdzie tu idzie trasa? – pyta mnie współzawodnik, który nagle wyłonił się z kurniawy obok mnie. – Idziesz na górę, czy w dół?Ja w dół, a ty?A ja w górę, gdzie jest schron?

Ledwo widzimy się nawzajem, bo w tej poziomej śnieżycy prawie nie da się otworzyć oczu. Oznaczenia zawiane, ślady zawiewa w ciągu paru sekund. Choć obaj stoimy po kolana w zaspie, ledwo da się ustać na nogach, a wokół totalne mleko. To nie jedyne nasuwające się skojarzenie z nabiałem – bo wieje tak, że urywa jajca. Układ niżowy o wdzięcznym imieniu Nadia szaleje z całą mocą nad środkową Europą.

zdjęcie: Ultra Zajonc

* * * * *

Choć w południe na starcie w Szczyrku pogoda wydawała się całkiem przyjemna, już na pierwszym okrążeniu 14-kilometrowej pętli z sumą przewyższeń 900 m ostro wiało, śnieżyło i zamiatało. Mimo to zrobiłem je w przyzwoitym jak na ten warun, i na moje (nie)wytrenowanie, czasie 2h26. To dzięki w miarę wysokiej temperaturze. Na dole plus, na górze lekki mrozek – choć przez wiatr odczuwalna pewnie minus kilkanaście – i dzięki temu śnieg twardy i zlodzony, a nie sypki i kopny jak w 2017 i 2019. W dobrych raczkach na nogach leci się jak po asfalcie. Znaczy z wyjątkiem miejsc, gdzie wichura nawiewa świeże zaspy, a tych z każdą kolejną pętlą będzie coraz więcej.

Tak, to już moja piąta Zamieć. W 2018 zrobiłem siedem kółek, ale wtedy było prawie wiosennie. W 2015, 2017 i 2019 weszło tylko pięć. Dlaczego ja tu ciągle wracam?

* * * * *

A tymczasem, po otwarciu się chwilowego okna w zamieci, udaje mi się dostrzec innego zbiegającego zawodnika. Przebijam się przez zaspy do w miarę wydeptanej trasy, docieram do schronu i po raz drugi odhaczam się na pomiarze. Z powrotem jakimś cudem się nie gubię. Niżej ślady są do reszty zawiane, a w śnieżycy i zapadającej szarówce tasiemki i migające lampki widać dopiero z najbliższej odległości. Wraz z jeszcze jednym zawodnikiem czujnie poruszamy się od jednego do następnego oznaczenia. Odskakuję mu dopiero na długim ciągu stromych zbiegów.

W dół wyprzedzam grupki współzawodników. Na niecałym kilometrze z lekkim podbiegiem, tak jak na pierwszym kole, jeszcze truchtam – na następnych będę tu już więcej maszerował. Legendarna ścianka w lesie to znów zabawa na zbiegu w coraz głębszych wyżłobionych rynnach.

Co do stopnia wydeptania trasy, to na pierwszej pętli doganiała mnie czołówka Zawieruchy, która zamiast totalnie zapranej śniegiem trasy wokół Szczyrku została puszczona na dwie pętle Zamieci dwie godziny przed nami. Z jednej krótkiej, urywanej rozmowy dowiedziałem się, że prowadzący musieli na większości trasy przebijać się przez zaspy do kolan.

Pod ścianką jeszcze dłużej płasko. Dzięki ubitemu śniegowi, te dwa i pół kilometra teraz też więcej truchtam, niż idę. Stromy końcowy zbieg do Szczyrku pokonuję w zapadających ciemnościach, z noktowizorem w oczach, wyprzedzając biegaczy z już zapalonymi czołówkami.

Po pierwszym kółku zatrzymałem się tylko na parominutową przegryzkę i popitkę na małym bufecie na starcie-mecie. Teraz też nie idę jeszcze na duży bufet w amfiteatrze, ale wpadam na naszą kwaterę przy samym bulwarze przebrać się w suche ciuchy. Około 18:30 zakładam czołówkę i ruszam na pętlę numer trzy. Na dole też już nieźle duje. Chodzą plotki o skróceniu czasu biegu przez wyjątkowo ciężkie warunki na górze...

zdjęcie: Michał Loska

Zamieć

Podchodzę przez smaganą wiatrem i śnieżycą podszczytową polanę. Pizgawica dosłownie chce urwać łeb. Przynajmniej niezgolona broda trochę chroni ryj. W sieni schronu ktoś mi proponuje wspólny zbieg dla bezpieczeństwa. Jak tylko zaczyna się las, wpadamy w zaspę.

Wokół, poza płatkami śniegu latającymi w świetle czołówek, nie widać nic. By cokolwiek zobaczyć, trzeba osłonić ręką oczy od wiatru. W środku żywiołu przypadkowo zbieramy się w kilka osób. Kierunki rozróżniamy tylko orientacyjnie. Trzeba się przebić w dół, do podszczytowego trawersu prowadzącego do rozwidlenia.

Walka ze śniegiem i wiatrem szybko odbiera siły. Między drzewami zapadamy się po klatę. Docieramy do ścieżki. Zupełnie wypruty, rzucam się w dół zadutego śniegiem gwizdopola.

Noc wbrew pozorom ma swoje zalety. Mimo zadymy, w ciemności odblaski i czerwone lampki widać trochę lepiej. Strome zbiegi robię równie szybko jak wcześniej, ale na długich wypłaszczeniach nieuchronnie zwalniam. Mimo to trzecie koło wciąż wychodzi mi lekko poniżej trzech godzin netto. Czas zboczyć do amfiteatru na planowy godzinny postój z ciepłą szamą.

Wypasione na maksa koryto to zamieciowa tradycja. Rosół, ostra pomidorowa, ziemniaczki z sosem czosnkowym, makaron z gulaszem. Na koniec nie umiem się oprzeć naleśnikom, bo następne wielkie żarcie planuję dopiero po biegu. To miejsce wciąga jak czarna dziura i właśnie dlatego w tym roku zmieniłem taktykę. Piję strzemiennego rosołem, herbata w termos i komu w drogę, temu kopa. Przed 22:30 piknięcie pomiaru obwieszcza moje wejście na czwartą rundę. – Plan jest dwa kółka ciurkiem! – rzucam Ojcu Dyrektorowi, który wciąż zagrzewa nas do walki.

Zmęczenie narasta, a pod górę kilka osób mnie wyprzedza. Przy siatce zabezpieczającej narciarski stok i wyżej na odkrytym grzbiecie pizga bardziej niż poprzednio. Podchodzę na szeroko rozstawionych nogach, podpierając się kijami i broniąc się przed obaleniem przez wiatr. Pod szczytem już zapamiętuję szczegóły terenu, by na zbiegu znów nie zboczyć w czarną d...

Na bulwarze tylko krótka przekąska . Temperatura wzrosła, wiatr się wzmaga, ostrymi kroplami w mordę zacina deszcz. Napieranie jak żółw pod górę na zmęczonych nogach wymaga już dużego samozaparcia. Zresztą o tej godzinie mało kto jest na trasie. Plan minimum wejdzie, a czy ruszyć na szóstą pętlę, zdecyduję na dole.

Na podszczytowej polanie jest jednak prawie zupełnie cicho. A może mi się tylko tak wydaje po niedawnych mocnych wrażeniach. Ścianki mimo sklepanych czwórek i łydek znów zbiegam szybko, ale wypłaszczenia przeczłapuję niczym zombiak. Około 5:30 zjazd do bazy na dwójkę i przebranie w suche ciuchy. Grzesiek już w wyrku, skończył pięć pętli, ale zszedł przez odnawiający się ból w nodze. Mi też się już nie chce, ale odpuścić po prostu nie wypada!

zdjęcie: archiwum autora

Paco

Darum haben wir geschworen
Unser Feuer brennt nie aus
C'est la vie
Gib niemals auf!

Po obiecującym grudniu przyszła przeciążeniowa kontuzja i styczeń prawie bez biegania. Dopiero niezawodny fizjo-szaman w ostatniej chwili postawił mnie na nogi. W tej sytuacji nic dziwnego, że pod górę mam wydolność żółwia i poruszam się jak himalaista na ośmiu tysiącach bez tlenu. Od początku czułem, że na sześć kółek – ok. 82 km i 5400 m+ w 24 h w ciężkich zimowych warunkach – nie jestem fizycznie przygotowany. No to jakim cudem mam zrobić szóstkę i wyrwać miejsce w górnej 1/3 stawki? Odpowiedź jest w głowie: nie biwakować w bazie i cisnąć całą noc.

 

No to napieram już głową, i może jeszcze sercem. Kontuzjowaną nogę czułem tylko na początku – teraz zagłusza ją ból wszystkiego innego, nawet włosów. Najwyżej się zajadę jak stara szkapa, nie pierwszy raz w życiu. Niby po to są zawody, ale nie bierzcie ze mnie przykładu.

 

Zaraz po wyjściu ponad Szczyrk rozjaśnia się dzień. Prognoza zapowiadała kolejne uderzenie nawałnicy, ale jest zadziwiająco spokojnie. Cisza przed burzą?

Na początku odsłoniętego trawersu dostaję potężne uderzenie wichury niosącej zmrożoną, śnieżną krupę. Na szczęście wieje w górę stoku, bo inaczej mogłoby mnie zrzucić w dół zbocza. Zwyciężczyni Patrycja mi później opowie, że w tym czasie na szczycie walnął piorun. Później wiatr pomaga, wiejąc w plecy na stromej kiepce. Po niecałej godzinie piździejawica cichnie, odsłaniając nawet na chwilę słońce. Przed agrafką do ścieżki dochodzi z góry przez las kilka przebitych w głębokich zaspach korytarzy. Najwyraźniej nie tylko my straciliśmy orientację w nocnej zamieci.

zdjęcie: Michał Buczyński Fotografia

 

Na szczyt doczłapałem siłą woli, ale w dół mogę galopować niczym inflacja. Na stromym zbiegu z prędkością światła przeskakuję kilku zawodników, którzy mnie wyprzedzili na podejściu. Niezapomniany pies Paco dowiedział się, że umie pływać, kiedy wpadł do wody. Tak samo ja na swoim pierwszym biegu górskim odkryłem, że posiadam wrodzoną umiejętność szybkiego zbiegania. Tak sobie liczę, że samymi zbiegami mogłem zyskiwać po kilkanaście minut na pętlę. A tymczasem myślę o jeszcze innym niezwykłym psie. Może Forek w krainie wiecznych łowów właśnie też szaleje na takich śnieżnych zbiegach, na których czuł się w swoim żywiole.

zdjęcia: archiwum autora

 

Na długim wypłaszczeniu już się z nikim nie ścigam. Sił zresztą zostało tylko na spokojny marszobieg. Tuż przed Siodłem wyprzedza mnie zwycięzca Daniel, kończący dziesiąte okrążenie. Gratuluję mu i umawiamy się na wywiad po dekoracji.

* * * * *

Zamieć przyciąga ciekawą mieszankę zawodników. Czasem – trudno mi znaleźć dobre określenie – najlepszych, a jednak niespodziewanych. W tej edycji należy do nich była rekordzistka i mistrzyni świata w biegu 24h, Patrycja Bereznowska. Co w środku górskiej zamieci robi specjalistka od asfaltu i w jaki sposób zmiażdżyła kobiecy rekord wszechczasów, wykręcając 9 okrążeń?

Rzeczywiście nie był to typowy dla mnie bieg – przyznała Patrycja – ale mimo wszystko pomogło doświadczenie z biegów 24-godzinnych, umiejętność rozłożenia sił w ciągu doby, no i rozgrywanie zawodów na pętli, do czego jestem przyzwyczajona. Warunki okazały się jednak dużym wyzwaniem, bo tytułowa zamieć przewijała się przez cały bieg.

Nasza mistrzyni niespodziewanie stwierdziła, że start w Zamieci to był jej własny pomysł, jednak organizatorzy bardzo się ucieszyli na jej zgłoszenie. Po dekoracji opowiedziała, że „skromnie” mierzyła w osiem pętli, ale jak został czas, to postanowiła nie wchodzić do namiotu, tylko ruszyć na jeszcze jedno koło. A czy ma zamiar tutaj wrócić? – Chyba jednak musi upłynąć trochę czasu, żebym doszła do siebie po trudach Zamieci i zdecydowała, że wchodzę w to jeszcze raz – odpowiedziała na to pytanie w typowy dla prawdziwej ultraski sposób.

 

zdjęcie: archiwum autora

 

A wspomniany wcześniej Daniel Stroiński? Ten wyjątkowo skromny jak na swoje osiągnięcia, unikający gwiazdorzenia facet rzadko pojawia się w najbardziej prestiżowych imprezach, ale jest dobrze znany w niszowym, ekstremalnym światku. Dwukrotnie ukończył pamiętną Selekcję, a później nieraz stawał na pudle wojskowych biegów przeprawowych i Runmageddonu Ultra. Ostatnio wsławił się zwycięstwem w BUT Challenge (330 km) i Biegu Kreta Hardcore (378 km).

W Zamieci startował przedtem w sztafecie, i dwa razy wraz z partnerem zwyciężali. Kwestią czasu było więc, kiedy zjawi się tu w konkurencji indywidualnej. – Pod koniec minionego roku przez kłopoty zdrowotne wypadły mi zaplanowane starty – opowiadał na mecie Daniel – a teraz pojawił się wolny czas do zagospodarowania i chciałem pobiec coś długiego i trudnego.

W 2018 roku, w zdecydowanie łatwiejszych warunkach, trzem zawodnikom udało się pokonać po 10 okrążeń. Teraz, w huraganowym wietrze i śnieżnej zawiei, znów trójka biegaczy wyrównała ten wynik – na czele z Danielem Stroińskim. Jak to możliwe?

Poziom sportowy z roku na rok rośnie – stwierdził tegoroczny zwycięzca – a poza tym jak jeden zawodnik rusza na dziewiątą, czy dziesiątą pętlę, to ciągnie i nakręca innych. Teraz warunki były trudne, ale śnieg chociaż ubity, mogło być jeszcze gorzej. Z dobrym supportem i w przyjaźniejszej pogodzie jakiś harpagan może i kiedyś wykręci 11 albo 12 kółek. Ciężko mi powiedzieć, czy jeszcze podejmę to wyzwanie, bo w głowie siedzą różne pomysły – ale nie mówię nie!

* * * * *

Jak na ostatnim zbiegu nie mam siły na przyciśnięcie, to musi być ze mną źle. Ale to już nieważne. Kiedy po 22 godzinach i 7 minutach napierania Matka Dyrektorka zakłada mi medal na szyję, ledwo trzymam się w pionie.

 

zdjęcie: Katarzyna Gogler Fotografia

 

„Nie opier****j się tylko biegaj tak abyś czuł 3 dni że byłeś na zawodach!” Taką wiadomość dostałem w trakcie biegu (dzięki, M.!). Ale nie będę do siebie dochodził trzy dni. Prędzej trzy tygodnie. Nie byłem przygotowany na taką akcję. Rozsądek nakazywał poprzestanie na pięciu pętlach, co i tak byłoby niezłym wynikiem. Zysk psychiczny przeważy jednak straty fizyczne, choć te będą dotkliwe. Rachunek zysków i strat każdy musi sobie zrobić sam.

Pozostałe relacje