Grzegorz
Biegacz amator
IX. Zielonogórski Ultramaraton Nowe Granice 103km

Pierwszy wiosenny spacer, czyli Ultramaraton Nowe Granice.

Zielona Góra, 17.05.2024

Przybysze dostrzegą Zieloną Górę z daleka. Nazwa jest może i trochę na wyrost, ale rzeczywiście, jest ona usytuowana na solidnym, otoczonym równiną wzniesieniu. Rzecz w tym, że z czasem miejsca na wzgórzach zaczęło brakować, miasto zaczęło rozlewać się po okolicy i dziś jego granice liczą sobie ponad sto kilometrów. A, jako że przebiegają głównie lasami, wiadomo było, że jakiś wariat, zechce zorganizować bieg. W Zielonej Górze takich jest sporo, co więcej, mają swoje stowarzyszenie.

Mógłbym, oczywiście napisać że pogoda w trakcie Nowych Granic była, zgodnie z przysłowiem o marcu, absolutnie każda. Ale nie byłaby to prawda, otóż nie padał śnieg. W zamian, musiałem zadowolić się gradem, przy czym koniecznie muszę wspomnieć, że co do zasady, biegam "pod limitem" - na tyle szybko by zmieścić się w limicie czasu organizatorów, ale raczej wlokę się w ogonie. Zatem załamania pogody na dziewięćdziesiątym kilometrze doświadczyłem wraz z niewielką grupką wciąż obecnych na trasie biegaczy, reszta mogła niestety przegapić opady gradu, uzupełniając w tym czasie kalorie pod dachem szkoły, służącej za kwaterę główną imprezy.

Trasa, poza drobnymi zmianami, pozostaje co roku ta sama od 2015 - sto trzy kilometry po wówczas ustalonych granicach miasta, które wchłonęło okoliczne wsie i osiedla, ostatecznie i oficjalnie schodząc ze wzgórz na niziny. Ma ona swoje dobre i złe strony. Zaletą jest fakt, że mimo swojej długości jest płaska, jedynym wyraźnym wzniesieniem jest Wzgórze Wilkanowskie, poza tym różnice wysokości są naprawdę niewielkie. Wadą, z kolei, jest to, że.... jest płasko. Otóż, biegacze muszą przygotować się na to, że dość wyśrubowane limity czasowe nie pozwolą na dłuższe spacery, jak to ma często miejsce w trakcie biegów górskich. To trzeba przebiec. Tegoroczną "atrakcją" było odwrócenie trasy, więc zawodnicy musieli, inaczej niż dotąd, obiec miasto zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Tuż przed startem okazało się, że rutyna może być wrogiem sukcesu. Mając za sobą udział w tego typu imprezach, wykazałem się nadmierną nonszalancją w przygotowaniach i chwilę przed planowanym początkiem imprezy okazało się, że... nie mam wymaganej kamizelki odblaskowej. Nie planowałem intensywnej rozgrzewki, ale nie było wyjścia, trzeba było przebiec się po okolicy, dopytując innych biegaczy o zapasową kamizelkę, żeby i tak odnaleźć jedną we własnym aucie. W samą porę - konferansjer nagle stał się wyjątkowo podekscytowany, odpalono czerwone race i ruszyliśmy. Jest szósta rano, właściwie zaczyna świtać, ale wszyscy biegacze mają głowach lampki - czołówki, które przydadzą się przez najbliższe pół godziny, oraz na ostatnich odcinkach. Czas przeznaczony na ukończenie biegu upływa o 20.30, kiedy panują zupełne ciemności.

Na początek wbiegamy w osiedle Cegielnia, którego centralnym punktem jest, zaadoptowany na budynek mieszkalny, XIX-wieczny piec do wypalania cegieł, a po pięciu kilometrach dobiegamy do tzw. Kaczmarka. Tutaj, obok zakładów produkujących materiały budowlane, znajdował się wcześniej ostatni punkt kontrolny - ostatni wodopój i nadzieja na bliski koniec udręki. Biegniemy jednak odwróconą wersję trasy, punktu w tym miejscu nie ma. Niemniej firma nadal wspiera ultramaraton finansowo, gdy więc przed bramą zakładu widzę, oprócz fotografa, jakąś postać w eleganckim płaszczu, przychodzi mi na myśl, że może prezes rozdaje uczestnikom pamiątkowe cegły z logo sponsora. Na szczęście nikt (poza mną) nie jest zwolennikiem marketingu męczącego i kolejne 98km przebiegniemy bez dodatkowych obciążeń.

Mija kolejne dziesięć kilometrów, pogoda (na razie) doskonała, docieramy do lotniska sportowego w Przylepie. Jest za wcześnie dla paralotniarzy i pilotów szybowców, za to w kącie lądowiska kręcą się modelarze. O ile nie zrobi się cieplej i nie pojawi się "warun", niebo należy do nich. Mijamy lotnisko i wbiegamy do lasu, licząc na to że dobra pogoda będzie nam towarzyszyć, przez cały bieg. Oczywiście niesłusznie, dwa kilometry przed Wysokim zaczyna padać, więc na pierwszym punkcie kontrolnym wszyscy są przemoczeni. To dopiero 23km trasy, więc nie warto zatrzymywać się na dłużej. Łapię słodki rogalik, kawałek banana i ruszam dalej. Następny punkt jest 18km dalej w Stożnem. Zanim tam dotrzemy, czekają nas jednak spektakularne widoki, bowiem kilka kilometrów dalej zaczyna się Las Odrzański, będący dla przedwojennych mieszkańców miasta jednym z ulubionych miejsc na spacery. O atmosferze tej okolicy i ukrytych wśród drzew jeziorek, stawów i starorzeczy niech świadczy fakt, iż mimo sporej odległości od centrum, teren został przez władze miasta wykupiony i przyłączony do Grunbergu już w XV wieku.

Urok tego miejsca i zamiłowanie do fotografii sprawiają, że tempo mojego biegu spada. Zwłaszcza, że Zielona Góra od dziewięciu lat jest miastem nad rzeką, a część granicy przebiega po nadodrzańskich wałach przeciwpowodziowych, jest więc co fotografować. Gdy w oddali pojawiają się, będące po drugiej stronie rzeki Cigacice, skręcamy w las, znów kluczymy wśród niewielkich oczek wodnych i kiedy wybiegamy na pole... zaczyna padać. Tym razem zacina naprawdę ostro, za to wyłącznie od południa, więc na punkcie kontrolnym w Stożnem jestem zupełnie suchy z lewej strony i kompletnie przemoczony z prawej! Zupełnie jakbym wpadł pijany do płytkiej kałuży.

Stożne oferuje biegaczom, przede wszystkim ciepłą zupę. Oraz wiejską atmosferę. Słup ogłoszeniowy Zielonogórskiego Ośrodka Kultury świadczy wprawdzie o tym, że znajdujemy się w granicach miasta, poza tym jednak panuje tutaj raczej agrokultura - w zasięgu wzroku mamy jedynie łąki, obory, chlewiki, traktory i inne dziwne pojazdy.

Przede mną najłatwiejszy odcinek biegu. Wzmocniony pyszną pomidorową, poprawiam jeszcze nastrój zestawem soli mineralnych i ruszam na trasę 14-kilometrowego odcinka, na końcu którego znajduje się Nowy Kisielin, a tam organizatorzy zaplanowali tzw. przepak. Wprawdzie nie sądzę, żebym musiał zmieniać odzież, ale przygotowałem sobie kilka smakołyków, wraz z pewnym, popularnym napojem. I nie jest to butelka miejscowego rieslinga. Mijam więc Jany, za asfaltówką na Przytok wbiegam ponownie w las i przede mną już Kisielin.

Dawniej pod ówczesnym Grunbergiem istniały dwie podobnie nazywane osady, różniące się jednak demograficznie. Zarówno Polnisch Kessel jak i Deutsch Kessel stanowią do dziś odrębne, choć będące w administracyjnych granicach miasta, sołectwa Nowy i Stary Kisielin, ale nie pytajcie który z nich zwano przed wojną Polskim, a który Niemieckim. Sprawdzałem to sto razy i, nic nie poradzę, Stary i Nowy Kisielin mylą mi się jak Stażewski ze Strzemińskim, a niektórym z was kółeczko i trójkąt na drzwiach toalet.

Wyjątkowo, na punkcie kontrolnym jest doskonała pogoda, dodatkowo widzę wśród organizatorów znajome (i przyjaźnie wyglądające) twarze, zatem nastrój, jak na 55km w nogach, mam niezły. Dla pewności opróżniam jeszcze puszkę z energią w płynie, podjadam kilka rogalików i wmawiam sobie, że wprawdzie kolejny odcinek jest najdłuższy, ale za to nie pada, więc powinno być dobrze. Szczególnie, że udało mi się utrzymać niemal godzinny zapas do limitu, co w przypadku, nieuchronnych w takich imprezach, kryzysów może mieć nieliche znaczenie.

Jak się okazało, organizatorzy i sympatycy biegu zadbali o to, by 24-kilometrowy odcinek do Jarogniewic dłużył się nieco mniej. W Zatoniu, w pałacowym parku (samo przebiegnięcie parku to niemal 2km!) rozstawiły swój kramik przemiłe panie i panowie z miejscowego stowarzyszenia. I tu już nie chodzi o pyszną herbatę i cukiereczki, ale nadzwyczajną umiejętność motywowania do dalszego wysiłku. Zaprawdę powiadam wam, Nasze Zatonie powinno dostać specjalny medal i zniżkę na cegły od Kaczmarka.

Kolejne 10km to już drobiazg. Zwłaszcza, że w lesie przed Jarogniewicami czekała kolejna atrakcja - słynna wśród miejscowych biegaczy, "kałuża". Otóż, płynie niedaleko rzeczka, strumyk właściwie, który ma tę właściwość, że lubi wiosną wystąpić z koryta, rozlewając się po całej okolicy. Zdarzało się, że organizatorzy musieli modyfikować w tym miejscu trasę, żeby dało się w ogóle przebiec, brodzono w wodzie do pół-łydki, ja zaś pamiętam jak siedmiostopniowy mróz zamienił drogę i całe połacie pól w lodowisko. Stali uczestnicy Nowych Granic zastanawiają się, każdego roku, w jakim stanie będzie "kałuża". Szczęśliwie, tym razem była bardziej urokliwa, niż uciążliwa i dało się, przy zachowaniu ostrożności dotrzeć do Jarogniewic suchą stopą. I suchym gardle, bowiem trzy kilometry przed "wodopojem" mój bukłak był pusty.

Do punktu przy remizie docieram z około 20-minutowym zapasem, ale widzę że trasa dała się niektórym we znaki, bowiem spotykam tam kolejną już osobę, która postanawia wycofać się z rywalizacji. Mam nadal niewielki zapas czasu, do ostatniego przystanku, pod Wieżą Wilkanowską zostało około 18km, więc uzupełniam zapasy i spokojnie ruszam w stronę "Bismarcka". Wkrótce udaje nam się sformować trzyosobową grupę wsparcia. Trochę biegnąc, ale też coraz częściej maszerując, mijamy (nie uwierzycie!) tajny punkt zorganizowany przez Browar Lwówek, docieramy na Piastowskie Wzgórza i tu okazuje się, że jestem jedyną osobą z naszej trójki, która z podbiegiem na dawną Wieżę Bismarcka miała do czynienia. Dla nowo poznanych kolegów to (nie jestem pewien, czy miła, chyba nie) niespodzianka. Bismarck to oczywiście nazwa potoczna, słynny kanclerz ma w Polsce raczej kiepską opinię, choć uczniowie akurat powinni być mu wdzięczni za skrócenie lekcji do 45 minut. Niemniej, nazwa oficjalna nawiązuje do wioski nieopodal, a na szczycie widnieje tabliczka z informacją, że Wzgórze Wilkanowskie to najwyższe wzniesienie w powiecie. Piszę o tym, by rozwiać wątpliwości, dlaczego kolegom się nie podobało.

Z ostatniego punktu droga do mety wiedzie niemal cały czas w dół. Z małym podbiegiem na Jagodowe Wzgórze, żeby zaliczyć wszystkie większe wzniesienia w okolicy. Bieg kończę po 14 godzinach i prawie 20 minutach, ale co najważniejsze, w dobrym stanie psychicznym. Fizycznie jest trochę gorzej, ale jak się okazało kolejnego dnia, poza tradycyjnie już, katastrofą wśród paznokci u stóp, obyło się bez większych problemów. Zatem, za rok powtórka.

Nie chcę, oczywiście powiedzieć, że to łatwy bieg, za mną sto trzy kilometry lasów, błota, deszczu i wiatru, ale również pysznej pomidorowej, solidnego wsparcia wszystkich, których spotkałem po drodze i fantastycznych widoków. To fajne miasto, warto jest obiec je dookoła. Może niespecjalnie to Góra, ale Zielona z pewnością. Przybywajcie więc i zapisujcie się.

Na koniec ważna notka techniczna: oprócz głównego dystansu, organizatorzy zadbali też o mniej obłąkanych i Nowe Granice można było też przebiec na trasie 48km, 23km, a także przejechać rowerem, a nawet połączyć obie konkurencje i przebyć trasę jako duathlon - częściowo biegnąc, częściowo jadąc. Każdemu, według jego/jej ulubionej szajby.

jeśli zaciekawiła cię ta relacja zajrzyj na: wloczykijlubuski.wordpress.com - znajdziesz tam coś na temat biegów i nie tylko.

Pozostałe relacje