To miał być przyjemny i lekki bieg...Ale okazało się, że jest znacznie ciężej niż myślałem
Po ciekawej pierwszej połowie
roku 2015 (Zimowy Maraton Bieszczadzki, Zimowy Ultramaraton Karkonoski im.
Tomka Kowalskiego, Bieg Rzeźnika i Złoty Maraton podczas DFBG) przyszła choroba
i konieczność poważnej operacji, którą przebyłem nazajutrz po powrocie z DFBG.
A potem rekonwalescencja, po 2 miesiącach tradycyjny start w Maratonie Warszawskim,
a następnie w Ultramaratonie Bieszczadzkim. Ale czy już można było skończyć ten
sezon? Ciągnęło wilka do lasu i mój wzrok padł na bieg w Beskidach w
listopadzie. Początkowo zapisaliśmy się z moja współbiegaczką z naszego klubiku
Człapacze na trzy rundy czyli ultramaraton > 60 km, ale jak zobaczyłem
przewyższenia ponad 5000 m to doszedłem do wniosku, że to może być za ciężko
jak na przyjemne pożegnanie z górami anno domini 2015. Przepisaliśmy się więc
na maraton – dwa kółka z przewyższeniem 3500 m. Swoją drogą trzeba nieźle
pokombinować, żeby w tak niedużych górach (szczyty do 1000 m) wytyczyć na tak
krótkim dystansie tak wymagającą trasę. No ale dość myślenia, pakowanie i
ruszamy.
Dojazd samochodem z Warszawy
do Ustronia to chyba najlepsza i najszybsza trasa, która doprowadza
mieszczuchów ze stolicy w polskie góry – poniżej 400 km i praktycznie prawie do
końca dwupasmówka. Czas przejazdu bez napinania się w okolicach 4,5 h. W
Ustroniu pogoda jak to na koniec listopada – leje równo, temperatura kilka
stopni, ale prognoza na jutrzejszy bieg nie najlepsza – dalsze ochłodzenie i
opady śniegu. Trudno, wiadomo, że o tej porze roku będzie zimno, mokro i bardzo
błotnisto, ale przynajmniej nie będzie takiej sauny jak w lecie np. podczas
DFBG. Zostawiamy graty „na kwaterze” i idziemy odebrać pakiety do dolnej stacji
kolei linowej na Czantorię. Zastajemy tam organizatorów i tylko kilku biegaczy,
ale liczbowo obsada biegu jest skromna – pewnie mniej niż 300 biegaczy na
wszystkich trzech dystansach (ultra, maraton i półmaraton). Pakiecik startowy
skromniutki, ale nie przyjechaliśmy po gadżety ale żeby pobiegać po naszych
górkach.
Po odebraniu pakietów kolejny
rytuał – spaghetti bolonese w pobliskiej bardzo fajnej pizzeri zlokalizowanej
pod stokiem zjazdowym z Czantorii. Najedzeni i napojeni płynami obojętnymi
wracamy do naszej kwatery, aby przygotować się do jutrzejszego biegu. Te
czynności są właściwie takie same przed każdym biegiem, ale powodują wejście w
atmosferę przedstartową i są niezbędnym elementem „rytuału przedbiegowego”.
Potem już tylko tabletka na sen (bez niej nigdy nie udało mi się pospać dobrze
przed biegiem) i budzik na 4:45, bo odprawa przedstartowa wyznaczona na 6:15.
To i tak oczywiście komfortowe czasy w porównaniu do ultramaratonu startującego
o 4.00 rano.
Po porannej pobudce rutynowe
lekkie śniadanko, zebranie całego sprzętu i podjeżdżamy samochodem pod wyciąg,
bo jednak cały czas pada deszcz, a temperatura oscyluje wokół zera. Z tej okazji zapobiegliwie zakupiliśmy kurtki
przeciwdeszczowe inov-8, które wprawdzie są bardzo drogie (ponad 700 zł) ale
sprawdziły się znakomicie – było w miarę sucho, wygodnie i niepotliwie od
środka. Polecamy te kurtki bez zastrzeżeń (oprócz ceny). Odprawa 6:15 krótka, a
potem już czekamy na start.
Start 7:00. Czeka nas pokonanie
dwukrotne pętli 20 km plus, a na koniec podejście do mety na szczyt Czantorii
pod wyciągiem krzesełkowym o długości 1400 m, przewyższeniu 460 m i kącie
nachylenia 36-38 stopni. To takie drobne danie na deser i już przed startem
zacząłem podejrzewać, że może okazać się mordercze. No ale czas przestać
myśleć, bo już biegniemy. Podbieg/podejście pod kawałek Czantorii, a potem
szybki pierwszy zbieg. Niestety, wcale nie taki szybki, a ja na zbiegach zwykle
nadrabiam to, co tracę pod górę (jak większość niezbyt dobrze wytrenowanych, a
jeszcze nie kontuzjowanych biegaczy górskich). Zbieg nie może być na pełen gaz,
bo oprócz błota, które jest czymś normalnym i nie można się na nie skarżyć
jesienią, pojawia się istotne przeszkoda w postaci luźnych, dość sporych
kamieni, których kompletnie nie widać spod grubej warstwy jesiennych liści. A
więc zbieg jest bardzo kontrolowany, a przez to nieco wolniejszy niż zwykle.
No dobra, biegniemy dalej.
Odcinek w miarę płaski, nawet kawałek asfaltu, ale za chwilę porządne podejście
z powrotem w góry. Tu już nie ma mowy o biegu w moim wykonaniu, tylko żmudne
napieranie pod górę. Aura się zmienia, prószy śnieg, a pod stopami 5 cm warstwa
śniegu. Wszędzie biało – normalna zima. Dobiegam do półmetka pętli na 10 km –
Poniwiec, gdzie znajduje się punkt regeneracyjny i toalety. Herbatka, batonik i
w drogę. Ale w jaką drogę! Do góry stokiem dla narciarzy, a potem dalej w góry
ścieżkami. Chwilami niebo przejaśnia się, robią się niesamowite zimowe widoki,
ale czasu na ich podziwianie nie ma – trzeba patrzeć pod nogi, bo zaliczenie
gleby bardzo prawdopodobne. Dalsze zbiegi i żmudne podejścia, ale powoli
przybliża się koniec pierwszej pętli czyli dla mnie półmetek. Dobiegam tu w 3 h
40 min, co jak dla mnie przy limicie na to kółko 4:30 jest zupełnie dobrym
wynikiem. Poza tym jeśli Marcin Świerc biega to w ponad 2:20, to jak na mnie
nie jest źle – nie jest 2 razy szybszy ode mnie. No ale teraz trzeba przez to
wszystko jeszcze raz przejść czyli po chwili odpoczynku ruszam ponownie w górę
Czantorii. Idzie i biegnie się jakby coraz wolniej, oddech już nie ten, a i
czworogłowe dają znaki, że już trochę przebiegliśmy.
Zbieg z Czantorii do Poniwca z
dwukrotnym zaliczeniem gleby – nogi i koncentracja już nie takie jak na
pierwszym kółku, a pod koniec zbiegu na pełnym gazie po betonowych płytach
łapią mnie potworne skurcze czworogłowych, pierwszy raz w życiu tak silne i oba
na raz. Musze zwolnić i od tego momentu bieg i podchodzenie zaczynają być walką
o przetrwanie i nie zejście z trasy. Docieram ponownie do punktu w Poniwcu w
połowie kółka – przede mną tylko 10+ km, ale złe myśli chodzą po głowie.
Postanawiam odpocząć 10 min i ruszyć dalej, oczywiście pod górę. Po paru
minutach przybiega moja Człapaczka i dalej ruszamy już razem. Powoli robi się
szaro, nachodzą mgły, a ja trzymam się mojej przewodniczki. Przez kilka km
biegniemy lub idziemy we trójkę z dziewczyną, która odniosła kontuzję już na
pierwszym kółku – naciągnęła mięsień pod kolanem i kompletnie nie może zbiegać.
Patrząc na to, jak dzielnie walczy z własną kontuzją, przestaję się litować nad
sobą. Poza tym z wyliczeń wynika, że w limicie się zmieścimy bez problemu więc
nie ma co rozpaczać.
O zmroku dobiegamy do miejsca,
które podczas normalnego biegu byłoby położone 100-200 m od upragnionej mety.
Ale ten bieg, jak już wspomniałem, kończy się dodatkową atrakcją czyli stromym
podejściem pod Czantorię. Robi się już ciemno, ale mamy czołówki, na razie nie
są potrzebne. To wejście to istna mordęga. Zajęło mi to chyba ze 45 minut,
kilkakrotnie zapoznałem się z glebą, a gdyby nie metalowa linka w najbardziej
stromym miejscu, na której można się było wciągnąć, to nie wiem jakbym tam
wszedł. No ale już widać światła górnej stacji kolejki na Czantorię, meta,
medal, radość, uściski i już powoli z czołówkami zejście na dół. Wspaniała
kolacja w pizzerri – tym razem znakomita pizza (polecam!), a potem kąpiel,
regeneracja i przerywany co chwila sen – serca jak zwykle bije szybko i nie daje
spać. Ale radość z pokonania własnych słabości (czego od takiego biegu można
więcej chcieć, biegając tylko po 5 km dziennie rano i 20-30 km w weekendy,
pracując codziennie po 12 godzin i mając 58 lat?) oraz podziw dla tych, którzy
zrobili o jedną rundę więcej, biegnąc ultramaraton.
Podsumowując, bardzo fajny ale
wymagający bieg, skromna ale znakomita organizacja, świetnie oznakowana trasa
(również w nocy) i przesympatyczna atmosfera. Przyjedziemy tu w kwietniu
pomęczyć się na trasie 50plus, bo na 100plus nikt mnie namówi, chyba, że będzie
trochę spokojniejsza jeśli chodzi o przewyższenia.
Piotr Kułakowski