Piotr Kułakowski
Beskidzka 160 Na Raty 50km

Piekło Czantorii po raz drugi

Warszawa, 12.04.2016

Beskidzka 160 na raty – wiosna 2016 czyli piekło Czantorii po raz drugi. Miało być trudno i było trudno.

To jest miejsce magiczne. Im bardziej się człowiek sponiewiera podczas tego beskidzkiego biegu, tym bardziej chce tu wrócić i przeżyć to samo albo jeszcze więcej. Nie inaczej było i tym razem – po morderczej edycji jesiennej 2015 i łagodnym wstępie w 2016 roku w postaci Półmaratonu Gór Stołowych i Trójmiejskiego Ultra Tracku przyjechaliśmy na edycję wiosenną 2016 Beskidzkiej 160 na raty. Ja wybrałem bieg 50 km, bo na 100 km jestem zbyt słabym biegaczem. Oczywiście jak zwykle pogoda dopisała – zimno, deszczowo i baaardzo błotnisto (ale jednak do błota z Łemkowyny jeszcze trochę brakowało). Setka wyruszyła o północy, mój bieg 50 km o 8 rano, a niezwykle rozsądny wybór w tych warunkach – 25 km, o godz. 9.00. 

Do pierwszego punktu kontrolnego na około 15 km trasa była bez większych niespodzianek, z jednym bardzo stromym zbiegiem. Kłopoty nawigacyjne rozpoczęły się w okolicach szczytu Czantorii, gdzie na skutek mgły i padającego deszczu  (patrz zdjęcie) wiele osób, w tym również i ja, pobiegło zgodnie z czerwono-białymi wstążkami nieco w lewo co okazało się dużym błędem, gdyż wbiegliśmy na trasę, którą za parę godzin mieliśmy dopiero wracać. Dzięki temu, że spotkałem pozostałych biegaczy, którzy również pobłądzili, zorientowaliśmy się w sytuacji i po powrocie na szczyt Czantorii ruszyliśmy już właściwym ramieniem pętli. Jednak kosztowało to około 4 dodatkowych km i trochę dodatkowego wysiłku. To jednak był newralgiczny punkt na trasie i powinien był być lepiej oznakowany.

Dalej malownicza trasa w kierunku Wisły, a potem powrót pod Czantorię do Ustronia i punkt na 33 km (dla nas po nadłożeniu drogi na 37 km). Krótki odpoczynek i znów do góry. Kiedy wdrapałem się na Czantorię, jej szczyt potraktowałem jak dobrego znajomego i ruszyłem dalej. Chwilami biegliśmy w kilka osób, ale częściej samotnie. I dalej już głównie długie zbiegi w kierunku mety.

Jeśli ktoś myślał, że bieg będzie kończył się typowo czyli długi zbieg z gór do mety, to znowu się pomylił. Na jesieni trzeba było wejść pod wyciągiem na Czantorię, tu natomiast zaserwowali nam organizatorzy kilka uroczych prawie pionowych błotnistych wąwozików na czele z ostatnim, położonym w kamieniołomach, gdzie lina okazała się bardzo pomocna w dotarciu do celu. Ale potem już rzeczywiście sam zbieg do upragnionej mety.

Czego nowego nauczyłem się w tym biegu? Po raz pierwszy założyłem do moich ulubionych ale przemakalnych butów do biegania w górach (Adidas) nieprzemakalne skarpetki (made in China). I zdały egzamin w 100%. Mimo deszczu, błota i wielkich kałuż stopy pozostały suche! Polecam wszystkim takie skarpety.

Kończąc, polecam Beskidzką 160 na raty wszystkim tym biegaczom, którzy chcą się porządnie skatować, lubią raczej kameralną atmosferę i wreszcie nie dostaną ani koszulki ani buffa ani innego gadżetu. Ale olbrzymia satysfakcja z pokonania trasy gwarantowana i wystarczy za wszystko. O trudności tegorocznej edycji świadczą liczby – wystartowało dużo mniej osób niż było zgłoszonych, a jeszcze dużej mniej dotarło do mety. I tak do niezwykle wymagającej „setki” wystartowało 7 kobiet, a ukończyła jedna, a spośród 47 panów do mety dobiegło tylko 24! W tych warunkach (noc, mgła, zimno, deszcz) czas zwycięzcy - nieco ponad 10 godzin, jest fantastyczny.

Do zobaczenia na trasie.

Piotr Kułakowski

Pozostałe relacje