Marcin Fajks
Biegacz amator
BIEG ultra GRANIĄ TATR

Piekielną Granią czyli bieg, w którym sam Diabeł układał trasę

SZCZECIN, 21.08.2019

Bieg Ultra Granią Tatr to impreza, która już samą nazwą wywołuje poruszenie wsród biegaczy. I mimo że to dopiero czwarta edycja tego biegu, to już sam fakt, że bieg organizowany jest co dwa lata, a sam udział w losowaniu musi poprzedzić zebranie odpowiednich punktów powoduje, że są to jedne z tych zawodów, na które chętnych jest wielu, a szczęsliwców tylko 350. Przy czym 50 miejsc  pozostaje do dyspozycji organizatorów. A jeśli dodać, że Tatrzański Park Narodowy umożliwia rozegranie zawodów po najpiękniejszych zakątkach Tatr, to mamy obraz zawodów, które trzeba koniecznie zaliczyć!

Po udanym losowaniu euforia została zastąpiona mocnym postanowieniem zbudowania szczytu formy na BUGT. I wszystko szło doskonale aż do problemów z lewą nogą. Najpierw mocne dolegliwości w kolanie, a na miesiąc przed biegiem zacząłem odczuwać silne bóle w stopie. Przestałem trenować. Gdy w końcu udało się zrobić USG, wynik badania brzmiał prawie jak wyrok: zapalenie rozcięgna podeszwowego, ostroga i zwapnienie przyczepu. Ponieważ nie należę do osób łatwo się poddających, szybko zacząłem dwutygodniową walkę o przywrócenie jako takiej sprawności stopy umożliwiającej start. Zabiegi, leki przeciwzapalne, wizyty u fizjo, rolowania, kompresy... Bolesne katowanie. 

Nie mając pewności, że to coś dało, pojechałem do Zakopanego.

Na odprawie technicznej, po prezentacji trasy w 3D, dopiero dotarło do mnie, z jak ciężkim zadaniem przyjdzie mi się zmierzyć. Dla amatora, który nie miał do tej pory nawet możliwosci wędrowania po Tatrach, miała to być niezapomniana przygoda, ale i jak się okazało ciężka górska przeprawa. Postanowiłem podejść do biegu z dużą pokorą.

Pierwsze bieganie zaliczyłem tuż po tym, jak uświadomiłem sobie w drodze do busa, który miał mnie zawieźć na start, że zapomniałem z hotelu czołówki. Jak się nie ma w głowie, to trzeba mieć w nogach...


Start z Siwej Polany o 4:00 rano w ciemnościach to coś, co bardzo lubię podczas górskich ultra. Temperatura była niska, więc przydała się obowiązkowa kurtka. Mając na uwadze dolegliwości, postanowiłem zacząć bardzo spokojnie, ale już po 3 km zapomniałem o tym i zacząłem przyspieszać, wyprzedzając kolejnych zawodników. Po 7 km zaczęło się właściwe podejście na wysokośc 2172 m. Na 10 km do zrobienia było ok. 1000 m przewyższenia! To robiło wrażenie, choć jak się okazało pózniej, miało być jeszcze gorzej ;) Na szczęście wschód słońca na szczycie robił piorunujące wrażenie, a widok cudownych Tatr rozkochał bezgranicznie, dzięki czemu, choć było bardzo zimno, biegło się przyjemnie. Rozgrzałem się dopiero na technicznych zbiegach, gdzie nadrabiałem czas z podejść. Adrenalina to coś, bez czego trudno mi żyć. 

Pierwszy punkt na Hali Ornak zaskoczył mnie miło ciepłym kompotem. Co za pomysł organizatorów! W życiu nic mi tak nie smakowało na punkcie! Drugie zaskoczenie to czas 4:15 i miejsce w pierwszej setce. Z jednej strony zadowolenie, z drugiej niepokój czy nie przesadziłem.

Z punktu zaczynało się podejście na Ciemniaka czyli na ośmiu kilometrach kolejne 1000 m w górę. I tu już zaczęło się katowanie mięśni, bo po Ciemniaku zaczęły się kolejne niekończące się podejścia na Kope i Kasprowy Wierch, a stamtąd ostro w dół do Hali Gąsienicowej. Punkt odżywczy przy schronisku przywitał wiwatem całej rzeszy turystów i kibiców. Aż ciarki przechodziły przez ciało. Swoją drogą, turyści bardzo mile zaskoczyli na całej trasie. Sami się usuwali ze szlaku, organizowali możliwość swobodnego biegania, ale także głośno dopingowali. Na punkcie posiedziałem chwilę dłużej. Nadal byłem w pierwszej setce, a to już 42 km trasy. Moje czwórki od mocnych zbiegów zaczęły się palić, stopy odczuwały każde uderzenie o kamienie, pięta w lewej nodze była na skraju użyteczności, a do pokonania zostało jeszcze i aż 29 km. A do tego po chwili moim oczom miało się ukazać podejście pod Krzyżne! Kto to wymyślił? Chyba sam diabeł! Na 3 km do zrobienia było 500 m przewyższenia, gdzie nawet trzeba było wspinać się rękoma, by wejść w górne partie szczytu. Tu zaliczyłem poważny kryzys. Nie wiem ile razy się zatrzymywałem, ile razy przeklinałem górę. Po drodze zaliczyłem jeszcze bardzo mocny skurcz w prawej nodze i tylko szybko przyjęty magnez mnie uratował (a może to tylko psychika?). W końcu, wylewając siódme poty, docieram na szczyt, gdzie ukazuje się całe piękno Tatr. Zachwytom nie było końca, lecz przecież reszta trasy sama się nie zrobi.


No cóż, podejście było bardzo ciężkie, ale zbieg wcale nie lepszy. Ciężki, kamienisty i bardzo techniczny. Pierwsze 2 km i prawie 500 m w dół, a pod nogami ostre krawędzie skał. Od Doliny Pięciu Stawów co prawda szlak stał się trochę łagodniejszy jednak pozostałe 5 km to kolejne 600 m w dół. Nagle budzi się jednak moja głowa, która uwalnia rozsądek, napędzając nogi. Zapominam o bólu, pędząc jak oszalały w dół, wzbudzając przy tym sporego zainteresowania turystów. Tętno skacze do moich górnych granic, zmuszając mnie w końcu do chwilowego zatrzymania i złapania oddechu. W końcu docieram do punktu przy Wodogrzmotach Mickiewicza, zdając sobie sprawę, że chwilowy przypływ adrenaliny połączonej z ułańską fantazją się skończyła, a naturalne środki przeciwbólowe przestały działać. I co tu teraz zrobić? Do mety jeszcze 15 km i kilka niewinnie wyglądających na wykresie Suunto 9 górek, które okazały się równie wyczerpujące i żmudne jak wszystkie poprzednie. Nogi zaczęły odmawiać współpracy, a stopy zdawały się krzyczeć: jak mogłeś nas tak zmasakrować? Jedyne, co mogło mnie uratować, to mocna psychika i silne postanowienie ukończenia biegu. Tu już nie liczył się czas, a samo ukończenie. Kolejni zawodnicy mijali mnie, a ja zastanawiałem się, ile jeszcze czasu będzie trwać ten biegowy czyściec. Te 15 km to trzy godziny niewyobrażalnej męczarni i bólu, ale także trzy godziny, które zaprowadziły mnie na metę. Ostatni kilometr, gdy zaczynam słyszeć kibiców na mecie doprowadza wręcz do łez szczęścia. Serce bije szybciej, a ja odliczam brakujące metry. W końcu z lasu wynurza się obraz mostu nad rzeką z rzeszą kibiców oklaskujących wbiegających zawodników.

Ten widok tak zawładnął moim wzrokiem, że w tym szaleństwie postanowiłem ukoronować metę, a co najważniejsze podziękować za doping kibicom ominięciem mostu i biegem przez potok, zanurzając się w najgłębszym miejscu prawie po pas, czym wzbudziłem euforię kibiców. W końcu mokry i zmęczony ale szczęsliwy docieram na mete. Czas 14:29:16 nie jest wynikiem ani imponującym, ani satysfakcjonującym, choć zdając sobie sprawę, ile mnie on kosztował z dumą będę nosił bluzę finiszera.

Ten bieg to pierwsze zawody, które bardzo chciałbym jeszcze powtórzyć. Perfekcyjna organizacja, świetne oznaczenie trasy, przesympatyczni wolontariusze i sędziowie, niezapomniane widoki, bogate punkty odżywcze, ekomedal, wspomniana bluza, a co najważniejsze - wyczerpująca trasa czyli to, co ultrasi lubią najbardziej ;) Nie ma żadnego punktu, w którym mogło by być coś do poprawy. Ogromny szacunek za trud włożony w organizację tego biegu. 

BUGT z pewnością skradł moje serce, a i mięśnie długo o nim nie zapomną.

 

Sprzęt:

buty: New Balance Summit K.O.M.

odzież: Kalenji

plecak: Kalenji 10l

kije: LEKI (skorzystałem z możliwosci wypożyczenia)

 

Pozostałe relacje