Paweł Gąsiorek
Biegacz amator
Bojko Trail 80+

My tego (nie)Bojko-tujemy!

Jabłonna, 03.05.2024

Jestem nudnym żonatym urzędnikiem z dwójką dzieci. Po czterdziestce postanowiłem ruszyć tyłek i za nomową starych kumpli spróbowałem potruchtać... i tak się zaczęło. Potem półmaraton, maraton, ultramaraton... wspinaczka na Kazbek, narty, snowboard, kajaki, wreszcie triathlon... Jakby tego było mało jeszcze psa adoptowałem i teraz także jego zamęczam wspólnym bieganiem...

Oto moja relacja z ostatniej przygody na ukraińskiej ziemi. Mam nadzieję, że nie ostatnia ;)

Do bazy zawodów dotarliśmy w sposób niemalże komfortowy. Najpierw 50 minutowy przelot do Lwowa, a potem podróż klimatyzowanym busem, która zajęła nam jakieś cztery godziny. Po drodze niezła ulewa. Trochę mamy stracha o pogodę na jutro. Całą siódemką docieramy do Żdieniewa około 19:00 w piątek. Dzięki uprzejmości kierowcy, a jednocześnie właścicielowi „daczy”, którą wynajęliśmy na czas biegu, odbieramy po drodze pakiety i robimy zakupy w lokalnym sklepiku, który specjalnie dla nas otwarto.
Nocleg w całkiem przyjemnym domku letniskowym… mały, ciasny, ale własny. Jest kuchnia, jest łazienka. Jemy kolację, pijemy małe piwko i każdy przygotowuje strój i wyposażenie. To mój pierwszy start na takim dystansie. Dotychczas biegałem najwyżej 60 km. Czterech z nas biegnie dystans 80+ (ten „plus” to taki pokaźny się okaże), a trzech 120+ (jeszcze większy „plus”). Czekamy jeszcze na naszego lidera, który też będzie leciał 120, ale on wybrał dojazd autobusem i już prawie dobę podróżuje z Warszawy. Ostatecznie dociera koło 23:00… zatem na sen nie pozostaje za wiele. Umawiamy się, że pobudka o 2:00. Mamy na szczęście załatwiony transport na start. Znów dzięki naszemu gospodarzowi, który jednak mieszka ponad 100 km dalej, ale transport zorganizował. Rano wszyscy dziarsko się zrywają i po małym śniadaniu stoją w pełnym rynsztunku. Jeszcze tylko tradycyjnie kibelek i będzie super… i tu problem. Nie ma wody… a miało być tak pięknie. Każdy biegacz wie, że brak porannego wypróżnienia to źle wróży na dalszy dzień. No trudno, może uda się w bazie zawodów przed startem. Pakujemy się do busa punkt 2:30… tylko nasz lider coś się ociąga. Po 15 minutach jesteśmy na starcie. Idealnie… tylko co z tą toaletą? No trudno. Bieg jest długi, a poza Piotrem, nikt z nas nie liczy na pudło, więc postój w chaszczach nie zmieni radyklanie naszej pozycji. Jest ciepło, około 15 st. I dość parno.
Ruszamy asfaltem żeby bo chwili skręcić w lewo, w lekko błotnistą drogę i zaczynamy podbieg. Jeszcze tylko drewniana kładka i do niej kolejka, a potem już pod górkę… Najpierw spokojnie lekko truchtając biegniemy, potem robi się bardziej mokro, błotniście i wąsko. Zaczynamy podejście. Zaczyna się robić stromo. Już widzimy w górze wężyk światełek mozolnie pnących się zygzakiem pod szczyt… Pikuj. Po wyjściu z lasu silny wiatr i mgła, a może to chmury… Ostatni fragment trasy przed szczytem jest dwukierunkowy. Widzimy jak szybsi już zbiegają z góry. My pod szczytem znajdujemy osłonięte miejsce i zakładamy lekkie wiatrówki. Na szczycie nic nie widać. Mijamy figurkę Jezusa i zaczynamy zbieg do przełączy. Dalej napieramy szeroka drogą po połoninie, ale jakoś z widocznością słabo. Kolega w okularach narzeka, że mu parują, ale ja też jakoś niewyraźnie widzę. Okazuje się, że to światło czołówek rozprasza się we mgle. Gasimy czołówki i robi się o wiele lepiej. Zaczyna już świtać. Dotarcie na Pikuj zajęło nam dwie godziny.
Biegniemy sobie spokojnie szeroką drogą, która mogą jechać samochody, ale nagle Garmin daje znać, że powinniśmy skręcić. Całe szczęście wgrałem track’a. Duża część zawodników jednak poleciała już prosto. Część z nich zawraca, ale z innymi spotkamy się dopiero po kilku kilometrach… Ciekawe która droga była krótsza? Teraz biegniemy gęsiego drobiąc jak gejsze (a może modelki na wybiegu) po wąskiej ścieżynce pomiędzy krzakami borówek. Nie da się wyprzedzać, a cześć załogi, która biegnie na dystansie 120+ ma wydłużone limity na punktach kontrolnych, więc nie spieszy się za bardzo. Na pierwszy punkt docieramy prawie po czterech godzinach, a więc w ostatniej chwili. Posilamy się delikatnie i uzupełniamy płyny, ale jest nadal zimno i na razie nie chce się za bardzo pić. Ruszamy w dalszą drogę. Droga wznosi się i opada. Widoki coraz piękniejsze. Zbiegamy do dolinki, przecinamy rzekę i zaczynamy delikatne podejście szeroką żwirową drogą. Track prowadzi nieco inaczej, ale trasa jest tutaj dobrze oznakowana, więc nie mamy wątpliwości jak biec. Następny punkt kontrolny i żywieniowy jest 4 km dalej niż pokazywała mapa. Docieram tam na godzinę przed limitem, ale kolega mi gdzieś się zapodział… wreszcie dociera. Jak się okazało dopadł go spadek poziomu „cukru” i musiał ratować się batonem. Teraz pożywia się solidnie, a jest czym. Nie chce żebym na niego czekał. Ja piję ciepłą herbatę, zajadam pomidorka z solą, wciskam w siebie żelik naturalny, który polecił mi nasz lider i zaczynam podejście pod Ostrą Horę. Czuję się całkiem dobrze. Przy podejściu bardzo przydają się kijki. Jestem szczęśliwy, ze je zabrałem (i że koledzy łaskawie zgodzili się zabrać je do bagażu rejestrowanego). Docieram na szczyt, gdzie dostaje piękną fotkę od jednej ze wspaniałych fotografek i fotografów, których nie brakuje na tym biegu. Zaczynam zbiegać do Przełęczy Perełuka i tylko się zastanawiam czyje to odchody na tych górkach… czyżby misie, ale nie możliwe żeby było ich tutaj aż tak dużo.
Kolejny punkt kontrolny i jednocześnie żywieniowy na Przełęczy Perełuka. Pełen wypas: ciepłe jedzenie prosto z ogniska (barszcz, risotto, solanka) cola, izo, woda z cytrynką, pomidorki, pomarańcze, banany, ciastka, kabanosy… Jak po tym wszystkim znów zmusić się do biegu? Tutaj jest też przepak. Pogoda się poprawiła. Słoneczko przyświeca zza chmurek. Nie przebieram się. Zmieniam tylko skarpetki (dobry pomysł… i do zapamiętania na przyszłość). Przed wyjściem spotykam jeszcze naszego lidera, który zaliczył już pętlę ponad 20 km i wrócił do Perełuki. Teraz on leci na kolejną pętlę ponad 40 km i znów tu wróci przed ostatnim zbiegiem do mety. Ja za to dopiero teraz zaczynam pętlę 20 km i jeszcze tu wrócę („I’ll be back!”). Tym razem napełniam softflaski na maksa. Nie ma żadnego punktu żywieniowego na pętli. Na przełęczy jest też gospodarstwo agroturystyczne. Mijam właśnie ludzi, którzy gotują coś na ogniu, inni myją naczynia w potoku. Jest też ruska bania. Oj jakby się już tu zostało… a ja dopiero na 50 kilometrze.
Pierwszy odcinek to łagodny zbieg. Nie cieszy mnie to za bardzo, bo wiem że na tej pętli czeka mnie 920 m w pionie. Kiedyś będzie trzeba to podejść… Doganiam jakąś dziewczynę, która miała zamiar lecieć nadal w dół, a właśnie mijamy strzałkę ewidentnie wskazującą, że czas zacząć męczyć „czwórki”. Koleżanka na to nie narzeka, bo jak mówi palce jej dokuczają przy zbiegach. Ja chyba jednak wolę zbiegać… byle nie było za stromo Ciekawe, że nigdy dotąd nie miałem problemów z paznokciami. Wielu biegaczy na to narzeka. Ja biegam w prawdzie dopiero niecałe 4 lata, ale kilka biegów górskich zaliczyłem, do tego kilka maratonów i półmaratonów po płaskim… i nic. Może to kwestia indywidualna i wrodzona, a może dobór butów. Teraz jednak zaczyna się podbieg. Na razie lekko truchtam pod górkę i doganiam jakąś większą grupkę biegaczy chłodzących się w strumieniu. Teraz ja prowadzę tę wesołą „kompaniję”… Tylko że gdzieś droga się nagle rozmywa w rumowisku skał i powalonych drzew. Taśmy wyraźnie oznaczają kierunek, ale track w zegarku krzyczy że to nie tu… Bieg zaczyna przypominać bardziej runmagedon… Gdyby nie to że czas nieubłaganie ucieka to nawet mogłoby być zabawne, a okoliczności przyrody są fantastyczne. Rumowisko się kończy, ale za to przed nami wyrasta… prawie pionowa ściana. Zostawiam brutalnie i egoistycznie moją „kompaniję”, bo marudzą… i klnąc cicho pod nosem zaczynam mozolną wspinaczkę na Runa Plaj. Gdzieś te metry przewyższenia trzeba zrobić. Jest ciężko. „Czwórki” rozpalone do czerwoności krzyczą z bólu. Stopy proszą o chociażby kawałek poziomego terenu. Doczołguję się na wierzchołek… a tym wesoły organizator zostawił karteczkę, na której można wyrazić swoje fantastyczne wrażenia po odbytej wspinaczce. Ile tam było przekleństw…
Reszta drogi to już przyjemność. Pojawia się Połonina Równa. Słoneczko świeci i jest pięknie. Nawet ten odcinek drogi po betonowych płytach nie jest w stanie zepsuć mi humoru, bo wiem że za chwilę będzie już w dół do jadłodajni w Perełuce, a potem do mety na zimne piwko. Mijam paskudne bunkry na szczycie połoniny. Znów dostaje piękną fotkę pod krzyżem prawosławnym i lecę na dół. No może „lecę” to za duże słowo, ale tak mi się wtedy wydawało. Na przełęczy znów czekają na mnie wspaniałe wolontariuszki. Ta, która zapisuje numerki przybiegających informuje mnie że widzimy się po raz ostatni… i jakoś wcale nie jest mi tego żal. Już myślami jestem na mecie. Większość grupy z jaką biegnę czeka jeszcze kolejna pętla i do dwa razy dłuższa niż ta którą właśnie kończymy. Oni jeszcze większą część nocy spędzą na szlakach Ukraińskich Bieszczad.
Przede mną już tylko jakieś 10 km. Chociaż wszystkie odległości są raczej umowne. Posilam się barszczem ukraińskim, biorę trochę wody, zjadam ostatni żel i w drogę… Nogi jednak jakoś nie chcą już nieść. Wyprzedzają mnie biegacze z dystansu 40+. Oni startowali 7 godzin po nas. Wypoczęci cwaniacy. Droga robi się coraz bardziej błotnista. Ogromne kałuże, które pochłonęłyby za pewne cały samochód, trzeba omijać bokami. Przed dotarciem do asfaltu mijam dwóch zawodników i zaczynam „bieg żywych trupów”. Jestem niewiele szybszy od piechurów. Mijam kolejne dziury w drodze i wiem, że jeszcze spory kawałek, a 10 km od Perełuki już dawno minęło. To ta sama droga, którą rano jechaliśmy na start. Samochodem to jest tak blisko… Nie daję za wygraną i cały czas biegnę… a raczej truchtam. Zegarek odmawia dalszej współpracy, ale jeszcze tylko zakręt, mała górka i ostatnia prosta do mety. Już widzę flagi i słyszę doping. Na mecie jestem po 16 godzinach i 12 minutach. Organizator Sławomir pyta o wrażenia… hmmm… może jak wypiję piwko.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że impreza udana (chyba jak wszystkie organizowane przez Sławka). Dobrze zorganizowana pomimo drobnych wpadek, ale które są nieuniknione przy takiej imprezie i to organizowanej po raz pierwszy. Wolontariusze świetni. Brawo Wy! Co do wyniku to powiem tak: albo nie doceniłem trasy albo przeceniłem swoje możliwości, a może jedno i drugie. Liczyłem na lepszy rezultat, ale cieszę się że ukończyłem i mogłem wziąć udział w takiej fajnej przygodzie w świetnym towarzystwie. Żeby mieć lepsze wyniki trzeba po prostu więcej trenować. To takie proste i jednocześnie takie trudne. Doświadczenia zdobyte jednak są bezcenne, a to też ważne. Tym bardziej jak chce się zmierzyć z dystansem trzycyfrowym.
P.S.
Piotrek przybiega niecałą godzinę po mnie i na dystansie 120+ zajmuje na pudle najniższy stopień. Szacun! Pomyśleć, że to mój kolega z ławy szkolnej Po biegu prysznic, jak ktoś chce to sauna i bania z zimną wodą, kraftowe piwko… i spacer 4,5 km na nocleg, bo rano w drogę powrotną… do szarości dnia codziennego ;)

Pozostałe relacje