Jakub Szczepański
Biegacz amator

Lavaredo Ultra Trail 2016 (i piętnaście)

Kraków, 17.05.2024

Trudno wyrazić słowami, co czuję się po takim biegu jak Lavaredo Ultra Trail. Startowałem dwa razy (2015 i 2016). Za pierwszym razem nie wyszło, zbyt dużo błędów, musiałem złożyć broń, co naprawde nie jest łatwe. Nie udało się z wielu powodów i za drugim razem wyciągnąłem wnioski, poprawiłem się i przeżyłem największą i najważniejszą jak dotąd przygodę w mojej karierze ultrasa

Dochodzi 11 wieczorem,  Cortina d'Ampezzo, pada deszcz, na starcie ponad 1500 biegaczy z całego świata, dźwięki “Ecstasy of Gold” Ennio Morricone, brawa i startujemy.

Pierwszy odcinek do punktu w Ospitale jest stosunkowo prosty. Oczywiście biegniemy w wysokich górach a tutaj nic nie jest tak naprawdę do końca łatwe, ale biegnie się w nocy, stawka nie jest jeszcze rozciągnięta. Gdy droga jest szersza można wyprzedzać, zwykle jednak biegnie się single trackiem i po prostu podąża za innymi biegaczami. Nawierzchnia jest przeważnie szutrowa z wyjątkiem leśnych ścieżek, ale w jednym i w drugim przypadku nie sprawia większych problemów. Bieganie w nocy może być oczywiście dla kogoś problematyczne, ale mnie zawsze przychodziło bardzo lekko. Zapadam wtedy w rodzaj letargu, prawie jakbym spał, nogi same poruszają się do przodu, niespecjalnie myślę o czymkolwiek, czas mija bardzo szybko, nawet nie zauważam ubywających kilometrów. No więc biegnę w tą czerwcową noc, niespecjalnie coś się dzieje, jedyną “atrakcją” jest zwichnięta kostka jakieś japonki i zastęp ratowników górskich mijanych na ścieżce. Pierwszy punkt w Ospitale: szybki postój, coś do zjedzenia, uzupełnienie wody. Punkt oczywiście świetnie zaopatrzony i zorganizowany, jak zresztą wszystkie na trasie. Są napoje, ciastka, owoce, orzeszki, woda, cola, no wszystko co trzeba. Ruszam w kierunku przełęczy Son Forca. Stawka powoli się rozciąga, nie biegnie się “wężem”, tworzą się grupki, można poczuć namiastkę samotności ultrasa, chociaż na tym biegu z liczną międzynarodową obsadą gdzie startuje ponad 1500 biegaczy, trudno tak naprawdę o samotność. Zawsze się kogoś mija, zawsze ktoś jest w zasięgu wzroku, właściwie nigdy nie jest się całkowicie samotnym. Ostre podejście do przełęczy i pierwszy ryzykowny punkt na trasie. Zejście z przełęczy jest dosyć niebezpieczne tym bardziej, że pokonuje się  je w nocy. Trzeba tu naprawdę uważać, ścieżka jest kręta i naprawdę stroma, mija się różne mostki nad dosyć głębokimi przepaściami, często niezabezpieczone. Punkt Federavecchia to ponad 30 km trasy i nogi powoli zaczynają odczuwać przebiegnięty dystans. Duży punkt, pomiar czasu, jak zwykle można się napić i coś zjeść. Kończy się tak naprawdę pierwsza część trasy. To tutaj zakończyłem pierwszy raz moją przygodę z Lavaredo. Dlaczego? Wyliczę to skrupulatnie ku przestrodze. Przede wszystkim przyjechaliśmy za późno do Cortiny. Właściwie to przyjechaliśmy skandalicznie późno, 2-3 w nocy przed biegiem. Zero aklimatyzacji, zero czasu na odpoczynek, na skupienie się na tym co mnie czeka. Poważny błąd. Miałem wtedy po biegu możliwość rozmawiać ze Scotty Hawkerem, który zajął wtedy 3 miejsce (akurat spaliśmy w tym samym hotelu), bardzo się dziwił mojemu pomysłowi przyjazdu w ostatniej chwili i cierpliwie mi tłumaczył, że trzeba mieć czas, żeby trochę pobiegać po tych górach, oderwać się od codziennych obowiązków, skupić na biegu. I tak też zrobiłem, ale dopiero za drugim razem. O tym myślałem wybiegając w niezłej formie z Federavecchia.

Po wyjściu z punktu zaczyna robić się jasno, zmienia się w otoczenie zamiast szutrowych dróżek zaczyna się z odcinek, które w myślach nazywam “krowie ścieżki”. Trasa prowadzi przez pastwiska dla krów. Droga jest wąska i błotnista, a momentami trafiają się całkiem pokaźne krowie placki. Biegnie się mało komfortowo, trzeba uważać na błoto. Chwila nieuwagi i pierwsze zamoczenie buta. “Trochę za wcześnie”, myślę sobie. Odcinek kończy się w rejonie jeziora Misurina. Znam już tą okolicę, byłem tutaj w ramach rekonesansu przed biegiem. Cały odcinek, aż do schroniska Auronzo przeszliśmy całą rodziną. Fakt, że wiem gdzie biegnę bardzo dobrze działa na moją psychikę, mimo że organizm zaczyna już trochę odczuwać trudy trasy, jestem w dobrej formie psychicznej i myślę już o ciepłym posiłku w schronisku, o legendarnym rosole z parmezanem. Po minięciu jeziora Antorno zaczyna się podejście do schroniska i w rejon Tre Cime. Mimo, że ścieżka prowadzi przez las jest momentami dosyć stroma i skalista. Na koniec asfalt i zaskoczenie. Kolejka do schroniska. Nie, nie chodzi o kolej czy cokolwiek, co mogłoby ulżyć moim nogom. Organizatorzy wymyślili, że kontynuując wyścig trzeba przejść przez schronisko, dosłownie. Wejść z jednej strony, wyjść z drugiej. Oprócz perspektywy posiłku, jest jeszcze drugi powód żeby tak zrobić. W środku jest pomiar czasu. Wracają do kolejki, to stoi ona przy wejściu do schroniska. Myślę sobie stojąc w ogonku, że jeśli ktoś biegł na czas, to musi być nieźle wkurzony stojąc i czekając na swoją kolej. W środku posiłek: rosół, ser, jakieś bułeczki i dalej w drogę. Efektowne okrążenie Tre Cime, słynnych szczytów i ostre podejście na przełęcz o tej samej nazwie. Najwyższy punkt trasy, śnieg na przełęczy, a potem w dół, długim, długim zbiegiem który wydaje się nie mieć końca, aż do wypłaszczenia, które zyskało sobie swojską nazwę “fucking flat”. Kilka kilometrów po płaskim w kierunku przepaku w Cimabanche. Słońce jest już wysoko na niebie, robi się naprawde ciepło. Na przepaku przebieram koszulkę, szybko, coś zjadam i dalej w drogę, w kierunku przełęczy Lerosa. Mocne podejście, mało techniczne ale ma prawie 500 metrów do góry. Piękne widoki i zaczynam myśleć o zbliżających się nieuchronnie przeprawach wpław przez strumienie, znajdujące się w dolinie Travenances. Na razie punkt w Malgo Ra Stua i niespodzianka, polka w ekipie wolontariuszy. Dostaje bezcenną radę - do wody w bidonach dobrze jest wcisnąć trochę cytryny! Dzięki, rzeczywiście pomaga! Wchodzimy w dolinę Travenances. Najdłuższy i najbardziej dziki odcinek trasy. Przez 20 km nie ma żadnego punktu, tylko droga pnąca się dnem doliny, coraz wyżej i wyżej. Piękne widoki, wodospady, coraz wyższe szczyty i w końcu szeroki górski strumień bez żadnego mostu. Ten punkt znałem z relacji ale jakoś nie mogłem uwierzyć, że nie da się tego ominąć, jakoś przeskoczyć czy coś. Otóż byłem, sprawdziłem, nie da się. Możliwości są dwie: można ściągać buty i skarpety albo ładować się we wszystkim do wody. Wybrałem ten drugi wariant i chyba dobrze, bo woda sięgała mi mocno powyżej kolan. Na bosaka mogłoby być słabo. Pierwsza ewentualność miała jeszcze jeden minus, przeprawy były dwie, więc jeśli ktoś zadowolony, że uniknął zamoczenia poszedł dalej to spotkała go niemiła niespodzianka bo musiał decydować po raz drugi. Po kąpielowych atrakcjach wspinam się na przełęcz Col dei Bos, a potem szeroką szutrową drogą zbiegam do schroniska Col Gallina. Generalnie przyjąłem strategię luźnego biegu i oszczędzania sił więc jem rosół, chwilę odpoczywam tym bardziej, że wiem co mnie czeka dalej. To drugi znany mi z rekonesansu odcinek trasy. Podejście na przełęcz Averau. Znowu prawie pięćset metrów różnicy poziomów. Parę technicznych miejsc, trochę śniegu i magiczna granica prawie 100 km na górze. Poniewaz wcześniej dosyć dobrze przeanalizowałem całą trasę więc wiem, że nie ma się jeszcze z czego cieszyć, bo do mety niby jest już blisko, ale końcowy odcinek oferuje sporo atrakcji. Przede wszystkim wspomniane podejście na przełęcz, dosyć ostre. Później niemniej ostry zbieg. W ten sposób dociera się do Passo Giau i kolejnego punktu odżywczego. Zaczyna się psuć pogoda. Już na przełęczy Avarau robi się trochę zimno zaczyna wiać i padać. Góry pokazują na co je stać. Potem jest tylko gorzej. Po Passo Giau daje się jednak ponieść iluzji, że to już prawie koniec więc kiedy wolontariusz pokazuje mi przełęcz Giau, na którą prowadzi dalej trasa myślę że żartuje. Takie podejście? To niemożliwe. A jednak! Ponownie wychodzimy wysoko w góry i zaczyna się robić naprawdę zimno. W którymś momencie zauważam, że prawie nie czuje dłoni i dziękuje w myślach organizatorom, że w wyposażeniu obowiązkowym znalazły się rękawiczki. Droga do ostatniego punktu przy schronisku Croda da Lago to prawdziwy horror. Wiatr jest tak mocny, że rzuca mna raz w jedną raz w drugą stronę, pada deszcz, ale na szczęście meta jest coraz bliżej. Ostatni odcinek to długi zbieg przez las i w końcu tabliczka z napisem “ultimo kilometro”. Na mecie prawdziwa euforia. Po zeszłorocznej porażce triumf jest podwójny. W końcu się udało! Nawet niespecjalnie czuję zmęczenie, wreszcie kamizelka finishera jest moja!

Co mogę na koniec poradzić startującym w tym biegu? Nie lekceważcie tej trasy! Mimo, że nie jest trudna technicznie, potrafi dać naprawdę w kość. Jest długa i wyczerpująca, a ponadto prowadzi przez naprawdę wysokie góry. Kilka wejść na 2500 metrów jest odczuwalne, a jak kapryśna potrafi być pogoda, przekonałem się na ostatnich kilometrach trasy. Wielkim plusem w moim przypadku okazała się aklimatyzacja i możliwość rekonesansu kilku odcinków trasy. To naprawdę pomaga! Chodzi o to, żeby znać przynajmniej jakąś część trasy biegu, chodzi też o zaznajomienie się ze specyfiką terenu, o “przyzwyczajenie” do warunków jakie panują na trasie. A potem już tylko trzeba biec!

Pozostałe relacje