Pawel
Biegacz amator
Garmin Ultra Race - 81 km

Jesteś królem, królem, królem GUR!!!

Poznań, 19.09.2019

Ale żeby nie było, że to tak łatwo było zdobyć to potrójne miano, zapraszam do relacji.

Geneza: Zaczęło się w zeszłym roku jak po dystansie 81km w Radkowie, które popełniłem w 11:03 (relacja tutaj) godziny zacząłem myśleć o zrobieniu Challenge 158 gdzie wszyscy co ukończą dostaną swoje miejsce na Radkowskiej skale – postawić sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu? Czemu nie :)

Przygotowania:

W marcu jak ruszyły zapisy zapisałem się od razu na wszystkie trzy dystanse wymagane do Challenge’a, tj. 81km, 53km i 24km. W międzyczasie okazało się, że powinienem ściągnąć z opłaty po 20zł za każdy bieg(w pakiecie taniej), na szczęście Organizator był na tyle wyrozumiały (DZIĘKUJĘ!!!!), że w ramach tego dostałem koszulkę techniczną i komin.
Co do samych planów, to nigdy w życiu czegoś takiego nie robiłem, ale przecież kiedyś musi być ten pierwszy raz. Plan treningowy sobie rozpisałem, wieczorny trening we wtorek, poranny w środę i wieczorny w czwartek oraz wybieganie w niedzielę, wszystko aby przystosować organizm do planowanej wyrypy a i przy okazji do Rzeźnika którego mieliśmy biec z Kubą w czerwcu (ale o tym już było ;) ) – wytrwałem w swoim planie jakiś tydzień, może półtora, ponieważ prywatne ultra (Żona i trzech synów), które mam na co dzień zajmowało dużą część czasu a nie chcę stawiać biegania ponad rodzinę, nie i jeszcze raz nie.

Tutaj będzie tablica z tegorocznymi finisherami.

Tak więc czas upływał beztrosko na dojeżdżaniu do pracy rowerem lub hulajnogą, wchodzeniu po schodach na 11 piętro dźwigając swój środek lokomocji, co jakiś czas biegałem (ale nie tak regularnie jakbym chciał). Przyszedł czas na Rzeźnika, ukończyliśmy go w limicie, zupełnie nie było zakwasów (o Rzeźniku było tutaj: https://www.kingrunner.com/relacja/blotna-rzeznia/216 ), postanowiłem, że żeby jednak przyłożyć się do Garmina to muszę coś pobiegać, a lipiec to ostatni gwizdek już, załozyłem więc, że dzień w dzień, będę biegał przez tydzień po 15km żeby zrobić ponad 100 w ciągu tygodnia (też tego nigdy nie zrobiłem). W planie wytrwałem do piątku, zauważyłem u siebie postęp, że czwarty i piąty dzień był o wiele lepszy niż pierwszy i znów coś wypadło i plan poszedł się kopać. W międzyczasie zaczęła boleć kostka, doszło kolano czego rezultatem przez całe wakacje, zrobiłem może 100km biegiem plus codzienne dojazdy rowerem do pracy. We wrześniu dopiero udało mi się najpierw przebiec dyszkę w cudownej burzy (jak ja kocham taki warun) a potem był Bussiness Run gdzie zrobiłem całą trasę ze średnią 4:04/km co jak na mnie jest wynikiem rewelacyjnym. Po biegu trochę zakwasów wyleczyłem rowerem a Garmin już miał być za tydzień…

Sprzęt biegowy na prawie każdą pogodę

Runda 1 - piekło

Razem z Jarkiem (moja Żona ze względu na swoją pracę nie mogła ze mną jechać), moim kolegą z dawnej pracy którego namówiłem na pierwszy górski bieg na dystansie 24km do Radkowa pojechaliśmy w czwartek zahaczając po drodze Ulicznego Burgera w Kudowie Zdrój (polecam tego Burgerowicza :)), gdzieś trzeba było przyjąć trochę wartości odżywczych przed biegiem. Po jedzonku pojechaliśmy do Radkowa i do naszego przyczepy w Agrozajeździe, którą mieliśmy dzielić z moimi znajomymi z nowej pracy (przyjechać mieli w piątek). Poszliśmy po odbiór pakietu, w pakiecie dostałem trzy koszulki bawełniane (idealne na koszulkę do pidżamy :)), numer (tym razem w kolorze czarnym, trochę szkoda, że nie z żółtym jak zeszłym roku :P), chip, koszulkę techniczną i komin, do tego worek na przepak i parę ulotek w eleganckiej czarnej torbie Garmina. Przy odbiorze pakietu niespodzianka, spotkałem Rysia i Wiktora z załogi LaboSport (organizatora) z, którymi byłem na punktach w zeszłym roku. Bardzo było mi miło, że mnie jeszcze pamiętali (jak się miało okazać, nie tylko oni), chwilę porozmawialiśmy, pożyczyliśmy sobie jak najlepiej na kolejne dni i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Po powrocie do domku, zacząłem przygotowywać sprzęt, plecak, buty, chip, pas z numerem, flaski, bukłak… SZLAG!!!!!!! Z domu nie zabrałem zapięcia do bukłaka, no to w te pędy na Expo, niestety, Expo było do 20-ej, ale jeden z Panów Organizatorów był na tyle uprzejmy że zadzwonił do ludzi z jednego stoiska którzy mieli bukłaki i po 45 minutach miałem nowiutki dwu-litrowy bukłak Hydrapaka z rurką izolowaną (normalnie w życiu bym nie kupił takiego, ale no cóż, za gapowe się płaci. Uradowany wróciłem już spokojniejszy, dokończyłem pakowanie (kijków nie biorę, po co, skoro w zeszłym roku ich niepotrzebowałem?), przygotowałem buły na rano i poszedłem spać... Tak… Bardzo chciałem spać, ale mój organizm chyba coś przeczuwał i za bardzo nie pozwolił mi się wyspać :/ Wstałem o 3:30, zjadłem bułki, ubrałem się i po 4-ej wyszedłem na start. Parę razy zaliczyłem królestwo niebieskie (Toi-Toia) i ustawiłem się na starcie. Tym razem nie pamiętałem jaki kawałek grali na starcie, ale pamiętam piękne racowisko na samym starcie, super efekt :)
Pierwsze dwa kilometry minęły w tempie około 5:10 minuty na kilometr, potem rozpoczęło się podejście na wodospad Pośny, lekkie wypłaszczenie, potem znów do góry i zbieg u podnóża Szczelińca

Zbieg w stronę Karłowa

przez Karłów, póki co, lepiej niż w zeszłym roku, biegło się lekko, przyjemnie, asfaltówką do podejścia na Błędne Skały (81km skręcało w drugą stronę), potem podejście, zbieg laskiem, pierwszy punkt na 12,6km i byłem w lepszym stanie niż rok wcześniej, CZAD!!! Ale zaraz się zaczęło, okazało się, że źle zamocowałem chip i przez to miałem luźną piętę i buty lekko mi obcierały czasem skórę, co chwila przystawałem i poprawiałem buty, w końcu je ogarnąłem (tak wtedy myślałem) i poleciałem dalej. Do Złotna trasa znana, każdy moment odtwarzałem w pamięci z zeszłego roku, leciałem tak samo, tym razem kryzysu przed drugim punktem nie było. Na drugim punkcie fotki, pomarańcze, cola, izo i marsz na podejście w stronę Dusznik.

Trasa zaraz za punktem w Złotnie

Niestety dopiero w tym momencie, zacząłem sobie zdawać sprawę ze słoneczka która całkiem ładnie grzało, a ja nie lubię słoneczka, lubię mgłę, deszcz, noc, zimno. Pogoda miała jednak inne plany i słoneczko ładnie sobie świeciło. Poza krótkim odcinkiem z podejściem na 32km oraz na 3km przed Darnkowem, cała trasa, między 2 a 3 punktem przebiegała w słońcu, mordowało mnie, ja wtedy musiałem iść, trudno. Było ciężko, ale najgorsze miało dopiero nadejść. W Darnkowie stał Rysiu który uraczył mnie pomarańczą z prywatnych zapasów (bo wszystkie Ryśki to fajne chłopaki :)) Za Darnkowem zaczęła się masakra…

Podejście w Kudowie Zdrój

Do następnego punktu przy parkingu na Błędnych Skałach miałem około 12,6km i tam dopadł mnie kryzys, byłem gotów rzucać już chipem na punkcie, przez chwilę dopuściłem do siebie myśl, że jeszcze do końca Challenge’a około 110km, że co ja sobie wyobrażam!!! Że bez treningów do takiego wyzwania podchodzę? Odwieszam buty na kołki na parę lat, nie będę teraz biegał, że mam nauczkę. I tutaj na scenę wkracza moja Muza, moja Nadzieja w osobie mojej Żony, że we mnie wierzy, i kto ma sobie poradzić z tym jak nie ja… I złe myśli zaczęły odpuszczać…
Skończyło się podejście na Błędne Skały, zaczęło się wypłaszczenie, biały, przyjemny piasek, zacząłem żwawiej się poruszać, zacząłem biec ostrożnie, potem zejście obok szkoły piechoty górskiej, podejście przed Pasterką, zbieg...

Zbieg do Pasterki

... a w samej Pasterce czekali na mnie Kasia (biegła na następny dzień 53km) z Szymonem oraz Jarkiem. Parę fotek, parę słów, parę pomarańczy i uzupełnienie płynów w bukłaku i odprowadzili mnie na zbieg w ostatnią dzisiaj część trasy (16km było z Pasterki do mety). Na płaskim i pod górkę maszerowałem, oszczędzałem siły na kolejne dni, z górki zbiegałem, tu ktoś mnie wyprzedził, potem ja kogoś i tak dolecieliśmy do Bożanova na ostatnią prostą przed Radkowem. Tam stwierdziłem ze zdumieniem, że mam jeszcze siły i zacząłem biec, jak zacząłem, to wyprzedziłem tych, którzy mnie wyprzedzili gdy szedłem i dobiegłem do mety!!!
Czas: 12:17:10, dostałem pierwszy medal, 

Meta trasy 81km

zjadłem pomarańcze, zapiłem piwkiem 0%, zjadłem makaron z opcją wege (pierwszy raz w życiu dokonałem takiego wyboru po biegu i byłem bardzo zadowolony, był smaczny :)) popiłem herbatką i poszliśmy do domku. Tam prysznic z na przemian lodowatą i gorącą wodą, makaron z sosem z wołowinki, który został przywieziony przez Kasię i Szymona w ramach ładowania węgli przed biegiem i przyszedł czas na operację, czyli samodzielne przecinanie skalpelem pęcherzy, po tym chwilę jeszcze posiedzieliśmy i położyliśmy się spać do swoich łóżek (ja z nogami w górze). Ja cały czas byłem pilnowany i omartwiony przez moją Żonę żebym tylko poszedł na czas spać i miał siły na kolejne dni (ta wiara dała mi niesamowicie dużo sił, dziękuję Tobie Kochanie :*)

Runda 2 - czyściec

Dzień drugi zacząłem od przecięcia jeszcze jednego pęcherza na pięcie, przygotowaniu ciuchów, zmianie butów, przygotowaniu własnego izo, bułki z dżemem i wzięciu kijków w dłoń. Napisałem mojej Kochanej Żonie, że czuję się dobrze, mogę nawet chodzić i że zamierzam wystartować. Razem z Kasią i Szymonem (Jarek garował w najlepsze ;)) poszliśmy na start, parę rozmów, spotkanie z Moną, która też robiła Challenge i start. I wiecie co? Zacząłem normalnie biec, pod górkę nawet biegłem. Nie było to to samo tempo co dzień wcześnie ale było świetnie. Na tyle świetnie, że na pierwszy punkt przybiegłem z prawie 40minutowym zapasem. Fakt, że cały czas miałem kijki w dłoniach i pomagałem sobie podczas truchtu na płaskim i na zbiegach (dlaczego inni tego nie robią? Przecież to jest mega ułatwienie?) Za pierwszym punkcie na Kręgielnym Trakcie spotkałem nawet swoich dawnych sąsiadów z ul. Milczańskiej, człowiek się normalnie spotkać nie może na osiedlu, a w środku lasu na końcu Polski jak najbardziej :) Nie powiem, podbudowało mnie to.
Odcinek między pierwszym a trzecim punktem (na każdym punkcie szybki sms do Żony gdzie i z jakim czasem się melduję, chciałem jej zaoszczędzić nerwów) był baaaardzo zbliżony do poprzedniego, dokładnie wiedziałem czego się spodziewać, ale teraz miałem już kijki. Na podejściach nie było opcji, żeby ktoś mnie wyprzedził, to co traciłem na płaskim i zbiegu, zyskiwałem na podejściach. Normalnie mnie niosło jak na skrzydłach, przepraszam, kijkach. W Kudowie zamieniłem parę słów z fotografem, którego poznałem w zeszłym roku na punkcie w Pasterce i jak się okazało wtedy, mieszkamy na tym samym osiedlu w Poznaniu, powiedział że czekał specjalnie na mnie i że leci na Pasterkę polować na mnie dalej. Jejku, jakie to było motywujące. Podejście na Błędne Skały, tym razem prowadziło dosyć fajną, kamienistą ścieżką ostro w górę, ale szło się bardzo lekko, mimo, że jak zobaczyłem to wejście to wyrwało mi się imię pewnej choroby na „ch”… Ale w sumie najgorsze było wczoraj :)
Z takim nastawieniem poszedłem do góry, potem asfaltem i betonem między ludźmi dookoła Błędnych Skał i zejście w kierunku Pasterki takie samo jak wczoraj. Jako że miałem już trochę poobijane stopy (chyba jednak moje TrailTalony nie nadają się na podłoże Gór Stołowych) zajęło mi to dłużej niż poprzedniego dnia. Za podejściem przed Pasterką spotkałem Szymona, który przekazał mi że Kasia zajęła 10-te miejsce wśród kobiet i miała do tego jeszcze wywrotkę na drodze :(

Jako że w Pasterce miałem 2,5 godzinny zapas do limitu na mecie, stwierdziłem, że potowarzyszę Szymonowi w drodze powrotnej. Chciałem też oszczędzić stopy przed ostatnim dniem. Może i straciłem trochę czasu, ale wszystko mi się bardzo poukładało w głowie i zyskałem taki dziwny, wewnętrzny spokój :)
W drodze do mety, zwróciliśmy uwagę na zachowanie części biegaczy/biegaczek, którzy/które mając przed sobą oznaczenia trasy (trasa była rewelacyjnie oznakowana, nie sposób było się zgubić według mnie) pytali się nas, w którą stronę mają lecieć bo im zegarki z trackami wpadły… Aż żal o tym pisać… Ciężko wypatrywać pomarańczowych taśm i kolorowych kart ze strzałkami :/
Na samym zbiegu przed Radkowem zacząłem już biec i na metę (08:44:09) wbiegłem szczęśliwym, że jutro już tylko 24km zostały :)
Pozostało zjeść pomarańcze, wypić piwko i zjeść makaron.

Ahhh te pomarańcze :)

Po biegu standard: prysznic, skalpel i odciski oraz wyjazd do Kudowy na burgera i kawę oraz powrót na spanie do Radkowa :)
Pozostał ten ostatni dzień…

Opatrywanie Kasi na mecie

Runda 3 – niebo

Spałem fatalnie, co chwila się budziłem, śniło mi się że gdzieś biegam (ciekawe dlaczego?) a start dopiero o 10-ej… Obudziłem się przed 6-tą rano, poczytałem książkę, o 7-ej zasnąłem jeszcze na godzinę na szczęście. O 8-ej wszyscy wstaliśmy, część rzeczy już spakowaliśmy do toreb żeby nie nadużywać gościnności Agrozajazdu (dzięki temu, mogliśmy przedłużyć bezpłatnie dobę hotelową :)) i poszliśmy na start 24km (kto na tak krótki dystans zabiera kijki? JA!!!). Już podczas dojścia na start zorientowałem się że od środka mnie rozsadza energia, czułem się o wiele lepiej niż wieczorem. Ustawiliśmy się jeszcze z Jarkiem do wspólngo zdjęcia

Przed ostatnimi 24km

Przywitaliśmy się jeszcze z Marcinem, naszym kolegą z również mojej poprzedniej pracy, Marcin jak się okazało biegł ze swoim tatą – super sprawa...
Odliczanie, taśma w górę, poszli!!!
Tempo niesamowite, na początku biegłem 5:10, potem las i podejście gdzie Jarek pognał do przodu a ja poszedłem walczyć ze swoim dzisiejszym przeznaczeniem. Musiałem używać kijków żeby nie wytracić tempa, niestety, ktoś utknął na podejściu przy wodospadzie Pośny i wszystko się zatkało, w rezultacie, ten kilometr zrobiłem w prawie 19minut, to był najwolniejszy kilometr z całych moich GURowych zmagań. Lekkie wypłaszczenie, podejście pod Szczeliniec jak na trasie 81km i zbieg do Karłowa między ludźmi, cały płaski asfalt przebiegłem, dopiero pod koniec przed samym punktem przeszedłem do marszu. Na punkcie łyk coli i rura dalej w górę. Na podejściu przy Błędnych Skałach gdzie trasa biegu na 24km łączyła się z trasą 81km zacząłem się śmiać w głos na wspomnienie piątkowego kryzysu. Jednocześnie, bałem się że zapeszę, że krzywo stanę, zrobię sobie kuku i po sprawie. Zejście z Błędnych było zdecydowanie bardziej biegowe niż poprzedniego dnia (w moim przynajmniej wykonaniu), podejście pod Pasterkę upłynęło błyskawicznie. Nie przeszkadzało mi słońce nawet na zbiegu w kierunku pasterkowego punktu. Tam wszamałem pomarańcze, dopiłem izo i coli i poleciałem dalej. Tym razem truchtałem w dół, stopy mnie dosyć mocno bolały i nie chciałem ich jeszcze bardziej odbić. Skrzyżowanie w Bożanovie minąłem z uśmiechem na ustach.
Napisałem Żonie, że jeszcze prawie 3km i meta, że już łącznie 155kilometrów za mną. Pozostało dotrzeć do mety, jednak stopy nie za bardzo chciały mi pozwolić na trucht po asfalcie, więc musiałem się przerzucić na marsz, w międzyczasie minęła mnie jak dzień wcześniej Mona z informacją, że Marcin (to jej prawie zięć) czeka na tatę przy Bożanovie i też zaraz będą na mecie. Od granicy już polsko-czeskiej już biegłem do mety, minąłem zakręt z Toi-Toiami, okrążyłem zalew, przebiegłem ostatni mostek, z daleka widzę, że Jarek już przebrany (ukończył bieg z rewelacyjnym jak na debiut czasem 02:38:04) filmuje mój finisz (03:45:22), przebiegam przez metę i słyszę:
Pawle, jesteś królem, królem, królem GUR!!!!!”

Mission Acomplished

UDAŁO SIĘ!!!!!!

Udało mi się też dodzwonić do Żony, że już po, że jeszcze prysznic, i wsiadamy do samochodu i wracamy do domu :)

Pozostanie tylko jeszcze odwiedzić Radków jak tablica będzie już osadzona w skale

Radkowska Skała

Zmagania na trasach Challenge’a ukończyły 53 osoby, w tym 9 kobiet (w zeszłym roku, nie udało się to ani jednej kobiecie).  Mój łączny czas do 24:46:41, czas zwycięzcy to 16:20:50 – poprawił czas zeszłoroczny o prawie 2 godziny – szok…

Żywienie

Na każdym biegu co godzinę przyjmowałem DextroEnergy, oraz brałem SaltSticka, co dwie godziny brałem żel Squeezy. Do tego w bukłaku miałem swój izotonik Nutrend różowy Grejpfrut oraz we flaskach colę/izo w zależności od tego co tankowałem na punktach.

Sprzęt:
Ten co zawsze, czyli Trailtalony 290, spodenki Kiprun z Decathlonu, plecak Grivel 20l. flaski Aonije, bukłak 2l Hydrapak (niestety, pękł mi w nim uchwyt przez który przekłada się rzep do przyczepienia w plecaku, przez to mocno się skulił i w konsekwencji zdarł mi sporo skóry z pleców ☹, stało się to na trasie 53km w mniej więcej jej połowie. Do ubioru gatki Brubeck, opaski Compressport oraz skarpetki wysokie ze stajni Inov-8.

Wrażenia:
Niezapomniane uczucie ukończenia całego wyzwania, tego, że moje nazwisko będzie wyryte w tabliczce w skale. I mam jeszcze jedno wrażenie, że jeżeli do czegoś na tym biegu byłem przygotowany to do podejść, jedyna rzecz która nie sprawiała mi większych trudności podczas całego wyzwania.
Bieg organizacyjnie według mnie był bardzo dobrze przygotowany, nawet mimo tego, że w sobotę odbywał się jeszcze Tryminator (triathlon na dystansie 1/2, 1/4 oraz 1/8 IronMana. Trasa była oznakowana rewelacyjnie, na punktach niczego nie brakowało ani do picia, ani do jedzenia, ani uśmiechniętej obsługi. Nie wiem tylko czy ja wrócę w przyszłym roku na trasę Garmin Ultra Race, ale wydaje mi się, że przyjedziemy na cały festiwal biegowy w piątek wieczorem i w niedzielę pobiegną dzieci w swoich kategoriach? A przy okazji zjemy tego rewelacyjnego pstrąga w AgroZajeździe.

Podziękowania:
Dla Kasi, Szymona i Jarka – bez Was tam na miejscu nie chciałoby mi się nawet wstać z wyra, na szczęście biegliście swoje dystanse w sobotę i niedzielę i daliście mi siły na starcie. Atmosfera była czaderska, a może to te Radosne Grzybki?
Dla Andrzeja (fotografa), Rysia i Wiktora z LaboSportu – rozmowy z Wami na trasie przy punktach i fotkach to było coś co mnie odciągało od wszystkich negatywnych myśli i dawało pozytywne emocje na kolejne kilometry…
Dla mojej Kochanej Żony – Kochanie – bez Ciebie, nie byłoby mnie na mecie nawet pierwszego dnia, nie mówiąc nic o drugim i trzecim dniu… Dziękuję Tobie raz jeszcze :*

P.S.

Radosne Grzybki to coś takiego: 

P.S.2
Część osób wie, że miałem zgolić brodę po ukończeniu Challenge 158k - jednak ukończenie tego wyzwania zawdzięczam mojej Żonie, a ona baaaaaardzo nie chce żebym teraz golił brodę ;)
Muszę znaleźć jakiś inny biegowy powód - ktoś ma jakies sugestie?

Pozostałe relacje