Redakcja KR
Chudy Wawrzyniec 80+

Jak być smokiem i wielbłądem w jednym

Rajcza, 27.09.2019

Na Chudego zapisałam się w dużej mierze z ciekawości jak będzie wyglądała jego  organizacja po pierwszym w Polsce transferze biegu. I zaczęło się dobrze – dla pierwszych 50 osób nocujących w szkole czekały łóżka z pościelą. Łóżka miały dizajn szpitalny z pocz. XX w. – białe, metalowe i ze szczebelkami, dla postronnego obserwatora nasz pokój wyglądał trochę jak sala w szpitalu psychiatrycznym, co biorąc pod uwagę cel naszego przybycia do Rajczy, nie odbiegało wiele od prawdy…

Tekst: Tamara Mieloch

Zdjęcia: Piotr Dymus, Piotr Oleszak

Odbiór pakietów, gadanie ze znajomymi, znajome tereny – Chudy to jeden z pierwszych moich biegów górskich, potem ta sama lokalizacja na zimowych Wilczych Groniach i przyjazdy na Chudego ze sklepem przy okazji pracy w napieraj.pl – sprawiły, że poczułam się jak w domu.

Start przy płonących racach o 4-ej rano, a właściwie 4.04 by przepuścić pociąg już chyba wszedł na stałe do lokalnego zwyczaju związanego z obchodzonymi w tym czasie Hudami Wawrzyńcowymi – paleniem ognisk , których początków nie pamięta nikt choć przypisuje się je uczczeniu męczeńskiej śmierci św. Wawrzyńca, nomen omen, upieczonemu na kracie bądź odstraszeniu złych mocy "kie jesce pajscyzna jistniała, a po beskidzkik lasak zbójnickowie chodzowali, panom za krziwde chłopskom skóre garbowali, bogocom zabiyrali ji bidnym dawali" gdy okolice nękała śmiertelna zaraza.

7 kilometrów po asfalcie przez uśpione wsie by świt powitać na podejściu pod Rachowiec. Pierwszy wodopój na 38 km, jest duszno, stan przedburzowy. Piję jak smok a czuję się jak wielbłąd z dwoma litrami wody w plecaku. Za chwilę czeka nas pierwsza pionowa ściana wzdłuż granicy państwa, zastanawiam się wtedy jak wtargano tu te betonowe biało-czerwone słupki.

Na Przegibek dobiegam jakaś zmęczona i z już wysuszonymi flaskami, Tomek z napieraja pomaga mi je napełnić, z rozkoszą zjadam kubek jagód ze śmietaną i ruszam dalej a w głowie kiełkuje zdradziecka myśl, żeby jednak zamiast 80 km wybrać 50 km, wtedy byle do Wielkiej Rycerzowej, punktu wyboru trasy i stamtąd już tylko 10 km do mety. Na długiej jeszcze wiatrołomy czekają a ja już ledwo zipię.. Ale nabieram wody po korek, jak na 80tkę – „najwyżej będę wylewać”, myślę sobie. Ale też myślę, że nie po to tu jednak przyjechałam, nie żeby skrócić,  jednak wybór krótszego wariantu to jakby zejście z trasy… Nic mnie nie boli przecież, tylko słabo się czuję – dzielę się swoimi rozterkami z Magdą, którą dogoniłam, o której wiedziałam, że  deklarowała wybór 50 km dystansu.

Jeszcze mam kawałek, jeszcze podejmę decyzję. I w takich dywagacjach trafiam na wolontariuszy na szczycie, którzy pytają mnie jaki dystans – zwykle na rozejściu tras były strzałki, więc nie jestem pewna gdzie jestem i myśląc, że to jakaś forpoczta właściwego rozejścia  mówię, że „80, chyba..” Wolo mówi, że jestem 4ta a trzecia dziewczyna  tuż przede mną i idzie, ale ja widzę tylko plecy Magdy, która przecież biegnie 50, pewnie to potem będzie właściwe rozejście, myślę sobie i widać, że moja głowa nie pracowała normalnie w tym upale. I tak sobie biegnę i biegnę wzdłuż granicy i biało-czerwonych słupków i zaczyna do mnie dochodzić rzeczywistość, że jestem już po wyborze a Magda przede mną wybrała jednak dłuższą trasę. Zęby mi zgrzytnęły – znowu będę  4-ta? Jakieś przekleństwo w tym roku?

Zaczynają się wiatrołomy, mniejsze i większe, wydeptana ścieżka się wije raz górą, raz z boku, raz pod spodem, czasem nie ma jej w ogóle a gdzie niegdzie wiszą słabo widoczne, półprzezroczyste taśmy o kolorze uschniętych liści. I to nas gubi. Dosłownie. Zbiegamy w pewnym momencie z trasy szeroką ścieżką a trzeba było wąską, w oddali widzę wracających biegaczy przede mną, którzy kombinują by pójść na azymut przez wysokie do pasa jeżyny. Trochę się miotam podobnie ale wracam do ostatniej taśmy i ruszam już właściwą dróżką. Kolejne wiatrołomy i kolejne jeżyny ciągnące się przez 4 km aż do samego Oszusta – okazało się, że dodało to ok. 2 km do długości trasy. Wreszcie jest i on – Oszust – słynna ściana bólu i rozpaczy, choć w tym roku całkiem przyzwoicie nie śliska, w warunkach mokrych robisz tu 1 krok do góry na 4 w dół. Znajduję dwa porządne kije z tegorocznego modelu Beskid 2.0 i wdrapuję się nie patrząc zbyt dużo w górę. Ale nikogo za mną, nikogo przede mną. Zbieg, który na profilu wygląda bardzo ostro, lekko mnie rozczarowuje, już nie pamiętam tak dokładnie trasy z poprzedniego razu, choć przypomina mi się solidny kryzys przed Trzema Kopcami gdy naprawdę musiałam stanąć na wyżyny swojej motywacji by się dalej poruszać. Teraz mam siłę i biegnę wąską ścieżką wśród paproci, w pewnym momencie dobiegam do źródełka umieszczonego w kawałku drewnianego pnia – dodam, że każda woda po drodze była na wagę złota a nie było jej dużo. Nie piję, bo stojąca woda nie wygląda zachęcająco ale wyciągam z niej małą żabkę, dla której brzegi były zbyt wysokie by się mogła sama wydostać. No i wkładam głowę. Byle do kolejnego wodopoju na przełęczy Glinka, tu było nawet piwo bezalkoholowe poprzednim razem!

Z zaskoczeniem dla mnie zza kolejnego zakrętu wyłaniają się plecy idącej dziewczyny – jestem zatem już druga, byle to teraz utrzymać a Ewa Majer pewnie już dobiega do mety. Biorę 1,5 litra picia na punkcie, łyk piwa i nie mitrężąc czasu ruszam żwawo w górę. Jeszcze tylko Trzy Kopce, Hala Lipowska i w dół 10 km do mety! I tu wychodzi jak dobrze jest na końcówce znać trasę. Nie pamiętałam jej już z poprzedniego razu, a że od Hali Lipowskiej były zerwane taśmy prawie wszystkie, leżały co jakiś czas na drodze,  a niżej na rozejściu szlaków nie było ich w ogóle, więc w pewnym momencie wpadłam w zwątpienie czy dobrze biegnę, zaczęłam wracać trochę w górę dopóki nie zobaczyłam w oddali kolejnego biegacza i grzebać w plecaku by przestudiować mapkę kiedy ma być skręt. I trochę czasu na to straciłam. Wbrew słowom na mapce, że ostatnie 10 km to najprzyjemniejszy zbieg ja wszystkie jego kamienie miałam odciśnięte w mózgu, cienka podeszwa x-talon 212 pomagająca zdobyć szczyt Oszusta tu już była kompletnie nieprzydatna a wręcz szkodliwa.

Doszedł mnie biegacz, którego widziałam w oddali i dalej już biegliśmy razem a raczej ja za nim próbowałam nadążyć pojękując, klnąc i posykując na przemian. Najwyraźniej miał tracka w zegarku bo leciał bez pudła a nawet mnie kierował okrzykami. Wreszcie zbieg przez łąkę, nagrzane powietrze uderzyło w twarz, ale to już meta, widzę mostek w oddali, a przed mostkiem  - ów kolega czeka na mnie przepuszczając w kolejce do mety.

To jest właśnie nasza ULTRA brać!

Pozostałe relacje