Marcin Suski
Biegacz amator
III. Ultra Maraton Bieszczadzki

III ULTRAMARATON BIESZCZADZKI – RELACJA

Kraków, 12.10.2015

Z nosa mi cieknie, a podmuchy wiatru co chwila wytrącają z równowagi. W biegu próbuję odgryźć kęs zamarzniętego batona energetycznego, który przepijam zmrożoną wodą…  Polska złota jesień w Bieszczadach… nie ma co!

ALE OD POCZĄTKU…

Maraton Bieszczadzki był moim ostatnim celem do osiągnięcia w tym roku. W sierpniu (08.08.2015) przebiegłem Chudego Wawrzyńca na podobnym dystansie (53 km) – to był mój debiut w ultra i był to podobno najgorętszy dzień roku. Cóż, nie będę się kłócił – miałem podobne odczucia…

Prognozy pogody na październik wskazywały, że w Bieszczadach zmierzę się z całkowicie odwrotnymi warunkami. Codziennie śledziłem prognozy, które niezmiennie pokazywały opady śniegu… no pięknie! Przynajmniej ziemia będzie zmarznięta i nie będzie błota, jeśli to jakaś pociecha. Nie zrażony jednak, spakowałem się na wyjazd – nie było mowy o kapitulacji. To było wyzwanie! A wyzwania są po to, żeby stawiać im czoła!

W Cisnej było zimno, ale w sobotę świeciło słońce. W biurze zawodów odebrałem pakiet startowy, w którym z bananem na ustach zobaczyłem pamiątkowy Buff logo maratonu, w jesiennych kolorach. Oprócz tego koszulka, numer startowy i cała reszta zbędnych i niezbędnych rzeczy. Dodatkowo można było kupić rękawki biegowe z profilem trasy i pamiątkowy softshell. Ceny były dobre, więc skorzystałem.

pakiet startowy

 W GÓRY!

O 07:00 rano w niedzielę ruszyliśmy. Było zimno, wszyscy w rękawiczkach, bluzach, wiatrówkach itp. Przed nami nawet do dziewięciu godzin biegu. Z początku czekała nas delikatna rozgrzewka w postaci 12 kilometrów lekko pod górę, po asfalcie i szutrze. Na 12-tym kilometrze pierwszy punkt odżywczy z wodą i izotonikami, potem jeszcze kilometr asfaltem, szybki skręt w lewo na szlak… i od razu ostre podejście. Zaczęła się zabawa. Długie i dość strome podejście fajnie rozgrzało mięśnie.

Po 1,5 godziny wdrapałem się na Rypi Wierch, gdzie wiało bardzo nieprzyjemnie. Byłem dobrze ubrany, ale podmuchy wiatru i tak wciskały się między warstwy ubrań. Ruszyłem szybciej żeby się rozgrzać i wyjąłem z kieszonki plecaka baton energetyczny… był jak kamień – po prostu zamarzł. Popijanie go nie pomagało wiele, bo zmrożona woda też drapała gardło – ale trzeba dbać o paliwo.

Kilometry uciekały szybko i ani się obejrzałem a już dobiegłem do drugiego punktu odżywczego na 25-tym kilometrze. Wsunąłem batona squeezy ze stoiska (nie zamarznięty!), kilka precli, przepiłem izotonikiem i w drogę. Nie ma na co czekać.

Punkt Odywczy


PRAWDZIWA ZABAWA!

Na 30-tym kilometrze zaczęło się prawdziwa zabawa. Najostrzejsze podejście, na Berdo, wymagało wdrapania się 435 metrów w górę na dystansie ok. 2 kilometrów. Było ciężko i czułem, że to zajmuje wieczność. Wdrapujesz się na szczyt, jesteś mokry od potu, mięśnie parują… a tam wiatr chce urwać Ci głowę. To już 33-ci kilometr. Zastanawiam się czy nie cisnę za ostro, bo powiększam rezerwę czasową. Boję się, że trzecie podejście mnie rozłoży, podobnie jak na „Chudym”.

Ruszam z Berdo na Hyrlatą, potem szybko Rosocha i zbieg… podobne ostry jak wcześniej podejście. Normalnie na zbiegach dużo nadrabiam (to moja mocna strona), ale tu trzeba było się łapać drzew i hamować. W połowie już wiedziałem, że stopy będę miał pozdzierane i poodbijane. Cóż, taki mamy klimat!

OSTATNI WYSIŁEK

Pierwszy punkt odżywczy był równocześnie trzecim – zatoczyliśmy pętlę i dobiegliśmy do niego na 38-mym kilometrze. Tym razem jednak było wszystko – herbata, cola, energetyki, czekolada, paluszki i najlepsze – bułki z serem żółtym, na które wszyscy się rzucili i jeszcze długo wspominali na trasie. Były genialne (ciekawe czy dlatego, że po prostu takie były, czy na 38-mym kilometrze wszystko smakuje jak ambrozja). Najadłem się i w drogę. Przede mną ostatnie ciężkie podejście.

Na Okrąglik nie było aż tak stromego podejścia, ale nogi już swoje dzisiaj zrobiły. Kilometry odczuwałem coraz dotkliwiej. O stopach nawet nie chciałem myśleć – czułem pęcherze i zdartą skórą na każdym kroku. Wchłonąłem ból i sunąłem dalej jak czołg – równo i po wszystkich przeszkodach. Byłem w szoku, że ciągle mam rezerwy siłowe.

Na Okrągliku przywitało mnie słońce. Nie żeby to coś pomogło – dalej było przenikliwie zimno, a wiatr na szczycie targał mną i wytrącał z równowagi, ale słońce wlało trochę nadziei w serce. Teraz przez piękne połoniny i szybko na Jasło, potem Małe Jasło i w dół. Ostatnie 6 kilometrów to ciągły zbieg. Zacząłem wyprzedzać kolejnych biegaczy – ostrożnie, ale czułem moc w nogach. Kilometr za kilometrem uciekały jak na początku. Zbiegłem na sam dół praktycznie pędem, przeskoczyłem strumyk w jednym miejscu, potem w drugim… i nagle znalazłem się na torach. Zorientowałem się, że jestem praktycznie na mecie. Adrenalina uderzyła do głowy i ostatnie kilkaset metrów pokonałem sprintem. Na metę wbiegłem jakbym kończył bieg na 10 km a nie ultramaraton. Ukończyłem bieg w 06:20:34, czyli blisko godzinę szybciej niż Chudego Wawrzyńca. Duma!

endomondo - trasa

ORGANIZACJA I PODSUMOWANIE

Wyniki najlepszych przedstawiają się następująco:
Mężczyźni:
1. Bartosz Gorczyca – 04:08:49
2. Jan Wąsowicz – 04:29:07
3. Robert Faron – 04:34:09
Kobiety:
1. Dominika Stelmach- 05:03:20
2. Natalia Tomasiak  – 05:12:11
3. Wioletta Dessauer  – 05:25:55

Pełne wyniki dostępne tutaj.

Bieg będę wspominał bardzo długo i bardzo pozytywnie. Chudy Wawrzyniec mnie przeżuł i wypluł. Tutaj, wbrew pozorom, zimno bardzo pomogło. Ja też wyciągnąłem kilka wniosków z poprzedniego doświadczenia – wziąłem mniej rzeczy do plecaka, piłem dużo więcej i polegałem na punktach odżywczych. Ten ultra pokonałem z podniesioną głową, a organizacja biegu pomogła niesamowicie.

Apropos organizatorów. Odwalili kawał dobrej roboty. Każdy(!) kilometr był oznaczony. Nie wiem jak oni wytaszczyli te wielkie płyty na poszczególne szczyty na całej trasie, ale dzięki za to! Taśmy oznaczające trasę i strzałki wymalowane na drzewach i kamieniach były tak, że nawet półprzytomny człowiek nie miał szansy pomylić drogi. Punkty odżywcze były po prostu genialnie zaopatrzone. Było dokładnie to co trzeba, tam gdzie trzeba. No i doping. Trasa była tak skonstruowana, że kilkakrotnie wbiegaliśmy lub przebiegaliśmy przez odcinki, gdzie organizatorzy i okoliczni mieszkańcy dopingowali każdego. Na mecie zupa grzybowa ucieszyła moje wegetariańskie podniebienie. Oprócz tego był makaron (również bez mięsa, ale „bogaty”), a dla mięsożerców żurek i grillowana karkówka.

Bieszczady są niezwykle piękne, nawet w niezbyt sprzyjającej aurze, a mieszkańcy serdeczni i gościnni. Powtórka za rok gwarantowana!

http://lepiejbiegac.pl


Pozostałe relacje