Ola Belowska
Biegacz amator
UTMB® - CCC®

CCC metodą ZMCS, czyli pierwszy raz w Chamonix

W tegorocznym sierpniowym biegu CCC, czyli Courmayeur Champex Chamonix, na festiwalu UTMB zadebiutował ultras z Poznania, Bartek Mikołajczak. Zapraszamy na pełną emocji, ale przy tym lekką i zdystansowaną do ostrego napierania relację z jego startu.

Zamiast wstępu

Pisanie, czym jest Festiwal/Igrzyska/Sommet Mondial du Trail zwany UTMB czytelnikom Kingrunnera to jak wyjaśniać prenumeratorowi Młodego Technika czym jest guma arabska albo suwmiarka. To po prostu ON, największy, wymarzony, wyczekany, idealny KRÓL BIEGÓW GÓRSKICH.

Nie ma szans, byś wystartował w nim przez przypadek, bo kolekcjonujesz przez kilka sezonów punkty kwalifikacyjne. Nie ma szans, byś go sobie po prostu przeszedł, bo wywalą cię na punkcie kontrolnym za przekroczenie limitu czasu. Zapomniałeś ciepłej czapki z zestawu obowiązkowego ekwipunku? Przykro nam, narażasz się na karę czasową. To tyle o dworskiej etykiecie, która panuje w tym salonie.

Przypomnę tylko gwoli ścisłości, że UTMB to wydarzenie składające się z pięciu biegów głównych: PTL, UTMB, TDS, CCC, OCC (w kolejności od najdłuższego), biegów młodzieżowych i dziecięcych, którym towarzyszą sympozja naukowe i targi sprzętu sportowego.

Sam podszedłem do tematu rozsądnie i postanowiłem wystartować w CCC na trasie liczącej 101 km i 6000 m przewyższenia z Courmayeur we Włoszech przez Champex-Lac w Szwajcarii do Chamonix Mont Blanc we Francji. „Postanowiłem” to chyba złe słowo, jeśli czekasz na start od 2014 r., odpadasz w losowaniu, zdobywasz punkty i cierpliwie czekasz przez kolejne edycje. To już taki bardziej ‒ używając korporacyjnej nowomowy ‒ projekt. Zatem jeśli nie jesteś znajomym królika, przygotuj się na oczekiwanie na samą zgodę na start.

 

 

 

Piątek, 26 sierpnia, godz. 7.
Chamonix

Doświadczam perfekcji na każdym kroku. Odbierając pakiet, czuję się jak na lotnisku, przechodząc błyskawicznie kolejne etapy kontroli, broszury informacyjne przypominają przewodniki Lonely Planet, a targi to przegląd wszystkich firm i biegów, które tworzą elitę świata biegania trailowego.

Podobnie jest z dojazdem na start. Po prostu wybierasz trzy miesiące wcześniej miasto, godzinę odjazdu, stawiasz się na przystanku i już za chwilę nikniesz w czeluściach 12-kilometrowego tunelu pod Mont Blanc, który prowadzi cię prosto na włoską linię startu.

 

Piątek, 26 sierpnia, godz. 8:30.
Courmayeur

Trzy kraje, trzy hymny, trzy fale startowe. Wszystko jest dla mnie nowe, a szczególnie nieprzyjemne oczekiwanie dodatkowych 15 minut na start mojej, drugiej fali. Wiem z obserwacji, że do tej pierwszej nie dostały się tylko charty z czołówki, ale też sporo maruderów ‒ problem z wyprzedzaniem naprawdę będzie nam doskwierać. Czekam i czekam, macham do znajomych, grzebię w zegarku, poprawiam kije. Wreszcie nadchodzi czas startu, choć jestem dobrze przygotowany, ruszam w nieznane. Dzielę jak zawsze dystans na 10 równych odcinków (zaliczam je potem w myślach, zaciskając kolejne palce symbolizujące kolejną 1/10 część biegu). Bieg dla mnie to też cztery strefy: Zdrowie, Mądrość, Cierpliwość, Szczęście ‒ wymyśliłem to kilka lat temu, a działa tak:

 

ZDROWIE

Pierwsza ćwiartka (tym razem to 25 km) to kontrola układu ‒ sprawdzam na pierwszych kilometrach, czy nic mnie nie boli, czy wszystkie ruchy wykonuję swobodnie. Na CCC pierwsza ćwiartka jest bardzo wymagająca ‒ prawie 2000 m przewyższenia, mnóstwo kurzu wzbijanego przez biegaczy i ciepło, które już koło godz. 11 jest odczuwalne. Układ działa tak sobie: ból achillesów, który zwykle znika po jednym, dwóch kaemach, trwa bardzo długo i przechodzi po 10 km (don’t try this at home ‒ to był mój ostatni bieg w sezonie, wiedziałem, że zaraz rozpocznę regenerację tych nieszczęsnych ścięgien. Ból powinien zawsze skłaniać nas do przerwania biegu). Napieram coraz mocniej, po 30 min łykam pierwszego saltsticka. Gdy kończy się asfalt, wpadamy na bardzo wąską ścieżkę pionowo w górę. I wtedy pojawiają się one, panie z pierwszej fali startowej. Najpierw dwie Japoneczki, potem trzy Włoszki, wszystkie mówiące „sorry” z akcentem zgodnym z ich ojczystym językiem. Rozlokowane tak, że potrafią za sobą utworzyć korek na 30 biegaczy. (Tutaj ważna kwestia, by nie drażnić zbyt mocno czytających pań, muszę dodać, że Helmut i James również bardzo spowalniali!). Strasznie mnie to wkurza. Robię więc zdjęcia i czekam, patrząc na zegarek. Taktyka na ten bieg to osiągnąć średnie tempo z całego dystansu nie większe niż 10 min/km. Tylko na tyle mnie stać. Potomkinie Samurajów i Sabriny, wymienieni wyżej, znakomicie mi to utrudniają.

Po 10 km jestem na Tete de la Tronche i wiem, że odcinek ku chwale zdrowia na pewno ukończę. Noga podaje, ale zaliczone 1500 m przewyższenia robi wrażenie. Wszędzie kurz, przyspieszam, jeszcze tylko 5 km do Refuge Bertone i moja Olka otrzyma esemesowe sprawozdanie z moich poczynań (doskonale to działa, SMS-y docierają po kilku sekundach i są nieocenione dla mojego najdroższego supportu). Na Tete jestem 536.

Bertone to mały punkt po 5 km od szczytu, zanurzam czapkę w lodowatej wodzie, uzupełniam bukłak, słucham wolontariusza, który niczym wenecki gondolier zachwalający swe usługi wykrzykuje raz po raz śpiewnie: „Sali minerali, sali mineeerali”, licząc na szybkie rozlanie 50 litrów izotoniku. Świetne te Włochy, lecimy dalej. Pamiętam cały czas o jedzeniu: o każdej pełnej godzinie żel, po 30 min saltstick.

Wokół robi się przepięknie. Alpy może nie są tak smukłe i strzeliste jak Dolomity, ale powalają swą masywną potęgą i głębią dolin, w których od wieków trwają mniejsze i większe miasta. Pod stopami jednak ciągle „czorny pioch”. Cel jest jeden: dostać się do Refuge Bonatti, gdzie liczę znów na lodowatą wodę. Punkt niewielki, czapka do wody, bukłaki do pełna i raport z pola bitwy: jestem 510. Minęły cztery godziny, cholera, powinienem być 2 km dalej.

Arnuva kończy moją pierwszą ćwiartkę. Wpadam tam jako 461. biegacz, 4 h 45 min. Tu już wiem, że ciężko będzie zachować zakładaną prędkość. To pierwszy punkt na trasie z jedzeniem. Wcinam, ile się da: pomarańcze ‒ sześć ćwiartek, pół batona, dwa kubki coli. Wiem, że czeka mnie teraz podejście najwyższy Grand Col Ferret ‒ 2537 m n.p.m.

 

MĄDROŚĆ

Stwierdzenie, że starasz się biegać mądrze w ustach gościa, który biega ultra trzeci sezon, jest zapewne sporym nadużyciem. Na pewno jednak nie ponosi mnie już na drugim odcinku trasy, staram się rozsądnie gospodarzyć siłami, gdy do mety 75 km, a pierwsza euforia związana z początkiem biegu dawno się ulotniła. Kończą się zacienione lasy, w kark uderza słoneczny żar. Jem zgodnie ze strategią (tuba żelu zaczyna przyprawiać mnie o lekkie mdłości) i pije co 10 min. Krok za krokiem, byle do przodu. Na szczycie czeka na nas polowy szpital na dwa łóżka i wielki namiot wyprawowy. Pewnie przydadzą się dziś nie raz. Nic to, jak mawiał Tomek Kowalski, „Jesteśmy na szczycie i kochamy życie”. Pojawia się mała euforia, zmącona myślą „uciekaj z tego piekła jak najszybciej”. Jestem 435.

Czeka mnie 20 km zbiegu. Nie mogę jednak przegiąć, by nie zajechać czwórek. Biegnę miarowo i spokojnie. Nawierzchnia sprzyja ‒ mało skał i korzeni. Klasyczny maraton zaliczam już na terytorium Szwajcarii w La Fouly. Miejsce 382! Na punkcie festyn, muzyka, słońce, jedzenie. Aż nie chce się wychodzić. Powoli kończą mi się saltsticki. Jest co prawda chłodniej, ale postanawiam nalać do softflaska izotoniku. I wtedy robię błąd: zapominam o regulaminowym litrze wody w bukłaku. Pech chce, że akurat na kolejnym odcinku trasy nie będzie żadnego strumienia. Próbuję izotoniku ‒ smakuje jak mydło w płynie. Ohyda.

Szwajcaria zaczyna rozpieszczać. Zbiegamy wśród zielonych hal prosto do Praz de Fort. Wokół ludzie zaczynają weekend, jedni otwierają okiennice swych weekendowych domów, inni rozpalają grilla. Zaczynam tęsknić za Olką i Brygadą LL [Leonem i Leną – dziećmi Oli i Bartka – przyp. red.]. Po chwili pomaga nam lokalna dzieciarnia wyposażona w butelki z wodą, a nawet fantę. Popijamy. Droga wiedzie dosłownie przez środek miasteczka, między domami, uliczkami szerokości metra. Po chwili zaczynam podbieg do Champex-Lac, dzień się kończy, ale ja uśmiecham się w myślach. Niedługo spotkam mój niezawodny support. Już dwa kilometry przed miastem słyszę okrzyki kibiców, tablica z nazwą miejscowości i są najpierw Leon z transparentem #ozd, potem Lenka i Olka. Alle, Allee, krzyczą kibice. A miejsce w klasyfikacji zaczyna mi się podobać ‒ 308. Dzieje się tak nie dlatego, że znakomicie przyspieszam. Ludzie padają na trasie. Na mecie sprawdzę, że zrezygnowało 30% uczestników! Dyrektorka UTMB stwierdzi, że tegoroczna edycja była najgorętsza w historii.

Ja mam teraz jednak spotkanie z żoną, która przyniosła dla mnie cały dom na plecach. Jem sobie więc clifbara, trochę przesmradzam, proszę o rosołek, a na koniec myję twarz i wycieram prawdziwym ręcznikiem. Normalnie frotte! Alpy, tu się oddycha, jak mawiał Gustaw Kramer. Buziaki, buziaki! Kopniaki, kopniaki!

Czas ruszać dalej, przypominam sobie, że przy wyjściu znajduje się punkt kontroli pakietów. To zawsze zajmuje trochę czasu, więc, choć zestaw elementów obowiązkowych w komplecie, postanawiam trochę pośpiewać z kibicami. Panowie z punktu nie chcą być w centrum uwagi i puszczają mnie wolno. Tak kończy się ćwiartka dedykowana mądrości. Czas na:

 

CIERPLIWOŚĆ

No dobrze, Champex zostaje w oddali, okrzyki turystów milkną po minięciu jeziora. Wchodzę w decydującą fazę biegu. W tym miejscu trasy planowałem średnią 9 min/km, by spokojnie tracić przewagę na trudniejszym wieczornym i nocnym etapie. Niestety średnia wynosi 9:47 i nie chce dalej spadać, mimo że biegnę tak szybko jak się da na płaskim. Zatem czas na scenariusz B: łamiemy przynajmniej 20 godzin. Szybka kalkulacja – w Chamonix będę przed 5 rano. Hmm, mało zachęcające, ale co zrobić. Przecież nie zostanę w Szwajcarii z 10 CHF w kieszeni. Powoli robi się rześko. Słońce już dawno zaszło. Biegacze jakimś dziwnym trafem formują się w pięcio‒siedmioosobowe grupki jakby szykowali się na nadchodzącą noc. Trafiam do jednej z nich. Podchodzimy gęsiego i biegniemy równiuteńko razem. Zaczyna robić się ciemno, nikt nie zwalnia. Wpadamy do lasu. Tylko odblaskowe tyczki są widoczne. Mija kilometr, dwa. Nikt nie odpuszcza. W końcu ja nie wytrzymuję: „Hey guys, robi się ciemno. Czy nie fajnie byłoby stanąć i przywdziać czołówki?”. Uff, ciśnienie schodzi ze wszystkich, błyskawicznie wygrzebujemy latarki z czeluści plecaka i za chwilę ciśniemy dalej. Światło daje bezpieczeństwo, więc po chwili każdy zaczyna poruszać się swoim tempem. Tak dobiegam do La Giete. Na szczycie mały namiot, ognisko i chłopiec, który skanuje nasze numery. Jestem 282! 67 km.

Teraz tylko cały czas w dół do Trientu. Czuję, cholera, ten bieg. Chce mi się spać, 4000 m w nogach też robi swoje. Zostaje jeszcze 1/3 drogi. Żele smakują ohydnie, a zawarte w nich BCAA trochę mniej skutecznie ryje w mózgownicy, oszukując ośrodek zmęczenia. Pojawia się jakiś kryzys mentalny, w stylu „kurna, nie chce mi się”. Zbiegam trzy metry od tarasu, na którym czwórka kumpli gra w karty przy grillu, nie zwracają na mnie uwagi. Na szczęście słychać po chwili kibiców. To Trient, zaraz zrobi mi się fajnie, będzie Brygada LL i Olka. Dzieciaki dzielnie dają radę, choć zbliża się godz. 22. Miejsce 270. 72 km. Wbiegam na punkt, moja najdroższa ładuje we mnie batona, pomarańcze i gorzką herbatę, a potem aplikuje końską dawkę nowości na rynku psychotropów, specyfiku „niepierdol”. Trzęsę się po nim, wstaję z ławki i nie daję poznać po sobie dzieciakom, że chętnie wskoczyłbym z nimi do autobusu, który zabierze ich za minutę do łóżek w Chamonix.

Lecimy, musimy! Krok za krokiem. W nocy śpiewam najwięcej głupich. Pierwszy wybór jest oczywisty: Step by step nieodżałowanych NKOTB. Skąd w mojej głowie jednak Kelly Family i to skatalogowane zaraz obok Andrzeja Zauchy? To chyba jakaś forma kryzysu niewpływającego na tempo biegu. Tempo? Biegu? Pełznę w tempie 20 min/km. To tu pojawia się taka średnia po raz pierwszy. Do Catogne jeszcze 4 km. Cierpliwości! Po raz czwarty i przedostatni na tej trasie przekraczam 2000 m n.p.m. Jestem tam wreszcie. 77 km. Miejsce 272. Pamiętam tę dwójkę, która mnie wyprzedziła. Zobaczymy się dopiero na mecie.

SZCZĘŚCIE

„No, panie Bartku, teraz to już z palcem w du.ie pan to skończy”, wita mnie idealną polszczyzną wolontariusz na punkcie w Vallorcine (82. km). Okazuje się, że to pan Romuald z Poznania, prawie sąsiad, który via Pireneje, gdzie aktualnie mieszka, przybył tu, by pomagać, jak co roku. Śmiejemy się trochę. Piję herbatę z dzbanka na krawędzi, którego wisi chyba z 10 torebek. Strzał jest potężny. Oczy otwarte szeroko. Lecimy po szczęście, to będzie to. Przecież pachnie już metą!

Pierwsze 3 km to cudo. Pas idealnie wygryzionej przez owce i krowy trawy ciągnie się niczym bieżnia w amerykańskim ośrodku przygotowań olimpijskich. „Lecę, bo chcę”. Czy ja słyszałem Wilki? I nagle koniec. Olbrzymi lampion Columbii kończy sielankę. Dwie wolontariuszki przeprowadzają mnie przez drogę i pokazują ciąg dalszy. A wygląda to tak. Przede mną majaczy góra, nad nią świeci sobie księżyc. Do tego miejsca wszystko w porządku. No dobra, a dlaczego te gwiazdy świecą takim idealnym zygzakiem i sięgają prawie połówki księżyca? Ha, to nie gwiazdy. To kumple biegacze! Masz przed sobą ścianę, która liczy 4 km i daje 600 m przewyższenia. To jest szczęście? Ja, drogi losie, na odcinku poświęconemu szczęściu w trakcie Lavaredo Ultra Trail dowiedziałem się, że wygraliśmy w karnych ze Szwajcarią! I zagryzłem to wtedy parmezanem! A tu, co to jest?

Dobra, stary, żona czeka, ruszamy. Wyobraź sobie, że wychodzisz o północy z Pięciu Stawów i masz wejść na Krzyżne. Tak to wygląda. Jedyne, co nam sprzyja, to chłód. Nie wyobrażam sobie zaliczenia tej góry w dzień. To trwa, w nieskończoność. Kiedy chce przyspieszyć, robi się pionowo lub walę o korzeń lub kamień. Niby jesteś na szczycie, ale za chwilę pojawia się kolejny i kolejny wierzchołek. Wreszcie jest: Tete aux Vents, ostatni szczyt w trakcie tej zabawy. Czeka na nas punkt La Flegere. Klnę i śmieję się na zmianę, gdy widzę, że do chaty muszę najpierw zbiec z 50 m, by powspinać się do niego odrobinę. Siadam i chcę jeść. Są pomarańcze? Nie ma. A banany? Nie ma! A co jest? Ja jestem oraz kawa i ten izotonik o smaku mydełka Fa, reklamuje punkt pani wolontariuszka. A to ja jednak polecę. Zezowate to szczęście.

No i leżę za chwilę. Wybrałeś sobie porównanie z Krzyżnem? No to bądź konsekwentny i pamiętaj, że zbiega się po piargach i w Tatrach, i tu! Wyginam się do tyłu jakoś nienaturalnie jak paragraf, ale zbiegam, bo słyszę już Arve (lokalna rwąca rzeka) i widzę Chamonix. Ale, ale! Czy pan myślał, że to koniec? Teraz zacznie się jeszcze z 5 km kamlotów i korzeni. Co przyspieszam, to albo walę w korzeń, albo łapie mnie za but drzewo przydrożne. Mija mnie chyba z 15 osób. Jest też Kuba [Krauze – przyp. red.], który prosił, by zostawić go w stanie wskazującym na… megakryzys w Champeksie. Zaczynam patrzeć na zegarek, ten plan B mówił o złamaniu 20 czy 21 godzin? Do 20 godzin zostało 40 minut. Należy napierać z całych sił. Gdzie jest asfalt? (Już zawsze będę o to pytał na ostatnich kilometrach). Z bezsilności postanawiam połamać kije, chociaż jeden. Na szczęście przechodzi mi po chwili. W końcu jest. Wbiegam z jakieś niespodziewanej strony. Zaliczam całą strefę targów, biegnę wzdłuż rzeki. Matulu, zaczyna się bulwar, a ona tam jest i …czeka na mnie. Wzruszenie przerywa groźba zderzenia ze śmieciarką, która zbliża się deptakiem w naszą stronę. Olka przystaje na 100 m przed metą taktownie i zostawia ten moment tylko dla mnie. Tu jest inaczej niż w Cortinie. Brama pojawia się w ostatniej chwili, a kibiców, mimo późnej pory, jest całkiem sporo. 50 m totalnej euforii. Nie wiadomo, ryczeć, krzyczeć czy śpiewać. Porzucam kije, skaczę ze dwa razy, krzyczę raz i już łapią mnie na mecie. Po 19 godzinach i 38 minutach jestem na mecie! Starcza na 282. miejsce. Bieg ukończyło 1386 osób z 2000 startujących.

 

Ten start traktowałem zupełnie inaczej niż LUT. Nie było presji, były piękne wakacje, rodzina czekająca na punktach, wspaniałe góry i świadomość, że uczestniczysz w legendarnym wydarzeniu, które przerasta cię emocjami. O UTMB dowiesz się wszystkiego z filmów i licznych materiałów. Ta wiedza jednak nie przygotuje cię na potężną dawkę emocji. Będziesz miał łzy w oczach wiele razy i będziesz chciał tam wracać wiele razy. Chamonix to idealne miejsce na stolicę biegów górskich na wszelkich dystansach.

 

 Pierwsze foto Bartka: ©Piotr Oleszak

           

Pozostałe relacje