Grzegorz Baran
Biegacz amator
WARNELAND Ultramaraton Warmiński W50+

Biegnąc przez Warmię - Warneland - I Ultramaraton Warmiński

OLSZTYN, 29.04.2024

Dzień startu zaskoczył nas bardzo chłodnym porankiem (czyli idealnym do bieganiaJ). Jeszcze tydzień wcześniej podczas Maratonu Juranda w Szczytnie lecieliśmy w warunkach tropikalnych i w pełnym słońcu, które wielu biegaczy nieźle wymęczyły. A tutaj lekkie zaskoczenie - tylko tydzień później 10-15 stopni i wiatr. Dystans 50km+ wystartował o 5:00 rano z Centrum Rekreacyjno Sportowego Ukiel w Olsztynie.

Z przebiegu tego ultra jestem szczególnie zadowolony ponieważ udało mi się zrealizować zakładany plan (obiecywany sobie wielokrotnie wcześniej) i wziąć na smycz komórkę NJBNBJ w moim mózgu, odpowiedzialną za Napieranie Jak By Nie Było Jutra od samego początku bieguJ. Ok, pozwoliłem się jej lekko wyszaleć przez pierwsze 6-7km biegu lecąc zaraz za pierwszymi  czterema zawodnikami, ale było to tym razem zagranie taktycznie – chciałem uniknąć zakorkowania się podczas biegu wąską ścieżką wokół jeziora Ukiel. Jak tylko minęliśmy ten odcinek wrzuciłem hamulec, przepuściłem z 5 zawodników i zacząłem lecieć swoim zaplanowanym tempem w okolicach 10-12 pozycji. Dzięki temu pierwszy raz od bardzo dawna i w niestandardowy dla siebie sposób nie zajechałem się w trupa w okolicach 40-tego kilometra (z reguły w tym miejscu zaczyna już być ciężko), ale zachowałem siły do walki, aż do samego końca.


Dzień sprzyjał dobremu bieganiu, a malownicza trasa pozwalała nacieszyć oczy pięknymi widokami. Jeziora, lasy, miejscami tereny podmokłe i bagna, a wszystko to skąpane w wiosennym słońcu. Część szlaku znałem z wcześniejszych wycieczek biegowych, ale część była dla mnie odkryciem. Bardzo fajne tereny i typowo crossowe bieganie po falujących wzniesieniach i pagórkach Warmii. Trasa prowadziła na zmianę single trackami położonymi nad brzegami licznych jezior i rzeki Łyny, oraz szutrowymi drogami i duktami leśnymi. Jeżeli chodzi o trudność, to nie jest to trasa bardzo wymagająca pod względem technicznym, natomiast jak większość biegów rozgrywanych na północy kraju jej specyficzna trudność polega na tym, że jest szybka i bardzo biegowa. Nie da się tutaj oszukać mózgu mówiąc mu – „spoko, byle do podejścia i potem sobie pomaszerujemy”. Tutaj było tylko kilka takich miejsc gdzie „na legalu” dało się przejść do marszu zachowując twarz przed samym sobąJ. Na pozostałym dystansie trzeba po prostu biec  i nie ma, że boliJ. Tak więc nie dajcie się zwieść temu, że nie ma tutaj gór. Bez tego też można sobie spuścić całkiem przyzwoity łomot, co niniejszym ochoczo uczyniłem:-).

Ciekawym i bardzo przeze mnie docenionym „utrudnieniem” było zorganizowanie tylko jednego punktu żywieniowego na całym dystansie biegu. Uważam, że to fajny pomysł oddający ducha ultra i ideę samowystarczalności, o którym ostatnio coraz częściej się zapomina organizując punkty co 10km. Nie żebym miał coś wielkiego przeciwko częstym punktom, ale jednak to była miła odmiana i unikatowe rozwiązanie, które zaplanowali organizatorzy. Wymagało to lepszego rozplanowania zużycia płynów (czytaj – nie można było sobie pozwolić na beztroskie żłopanie coli i wodyJ), ale z drugiej strony sprawiło również, że bieg był szybszy – nie był przeplatany zbyt częstymi wizytami na popasach, które jak wiadomo, mogą kosztować mniej doświadczonego lub mniej zdyscyplinowanego biegacza wiele straconych minut.

Do punktu na 25km biegło się bardzo lekko, w większości samotnie, ponieważ stawka rozciągnęła się dość szybko, ale były też częste momenty, gdzie miałem innych zawodników w zasięgu wzroku. Znakowanie trasy było bardzo dobre i z wyjątkiem jednego lub dwóch miejsc nie trzeba się było zbytnio zastanawiać, w którą stronę skręcić. Biegam bez wgranego tracka, więc możecie mi wierzyć na słowo.  W kluczowych punktach, w których przekraczaliśmy szosy i drogi bezpieczeństwa pilnowały patrole policji i wolontariusze, tak więc przechodzenie przez jezdnię w tych miejscach szło sprawnie i bezproblemowo.

Punkt żywieniowy w Ziołowej Dolinie wypasiony. Było wszystko, co potrzeba, nawet wielkie buły z seremJ.  Szkoda, że nie było czasu tam dłużej posiedzieć. Wpadłem, zgłosiłem swoje przybycie sędziemu, łyk  wody, kawałek pomarańczy, 3 rogaliki z dżemem i ogień. Bardzo pomocne wolontariuszki pomogły zatankować softflaski paliwem lotniczym ultrasów (czyli coląJ) i poleciałem dalej. Nie spędziłem na punkcie więcej niż 3 minuty, pomimo próśb Dyrektora Biegu Krzyśka Mańkowskiego zgłaszanych podczas odprawy, żeby zjeść wszystko do czysta, co by nie trzeba było tego zwozićJ. Sory KrzychuJ.

Druga połowa trasy była nieco szybsza niż pierwsza, ponieważ w większej części prowadziła drogami leśnymi i podolsztyńskimi szutrówkami. Zdarzył się nawet kawałek asfaltu. Wysiłek był wciąż kontrolowany i nie pozwalałem sobie na zbyt mocne przyspieszanie w momentach euforii, przypominając sobie głośno i w żołnierskich słowach, czym taka niefrasobliwość się kończyJ. I wszystko szło jak w dobrze rozpisanym scenariuszu, aż do momentu, w którym natura biegów ultra (czyli nieprzewidywalność) postanowiła objawić się w bardzo niecodzienny sposób. Otóż na 44km lecąc sobie spokojnie na luźnej łydce przez środek lasu, wypadłem zza zakrętu wprost na około 200-osobową grupę pielgrzymów pod wodzą księdza niosącego krzyż na przedzie pochodu. Sobotni poranek, środek lasu, a tutaj taka niespodzianka.  Wpadłem w ten tłum i zacząłem się przeciskać poboczem krzycząc „uwaga”i przepraszając potrącane przypadkiem starsze Panie z różańcami. Halucynacje nie zdarzają mi się z reguły podczas krótkich ultra biegów, tym bardziej w środku dnia. A tutaj proszę - halun rokuJ. Za rok podczas odprawy technicznej pewnie będzie komunikat – drodzy biegacze zachowajcie ostrożność i zwracajcie szczególną uwagę na tłumy pielgrzymów, które mogą się pojawiać w najmniej oczekiwanych momentach trasyJ.

Ostatni odcinek biegło mi się już trochę ciężej – dystans dawał o sobie znać. Ale od czegóż jest rywalizacjaJ. Kiedy zaczynało mi się już nie chcieć i pojawiały się myśli w stylu „aaa, może sobie trochę pomaszeruję..” czyli na jakieś 3km przed metą, za moimi plecami pojawił się zawodnik, który postanowił zaatakować.  Nie miałem zamiaru oddać swojej pozycji na tym etapie, więc przyspieszyłem dość konkretnie i w ten oto sposób, pomimo pilnowania się przez 50km, elegancko zajechałem się do granicy odcięcia na samiutkim końcu biegu:-).

Na metę wpadłem na 12-tej pozycji (na 98 osób, które ukończyły) z czasem 5:01:37. Niewiele zabrakło do złamania 5 godzin, ale i tak jestem z tego rezultatu bardzo zadowolony.

A na mecie jak zwykle czekały moje Dziewczyny alias Baran Support Team, a do tego Krzysiek Mańkowski (Organizator i Dyrektor Biegu), Piotrek Ferszt (Kierownik Trasy W50+), Tomek Domżalski (Główny prowadzący i zagrzewający do boju), Łukasz Łaniewski z zimnym piwem, Wolontariusze  i cała rzesza znajomych ultrasów, biegaczy, triatlonistów i innych miłośników sportów wytrzymałościowych, ich rodzin i znajomych. Innymi słowy ultra piknik pełną gębąJ. Właśnie dla takiego klimatu i atmosfery  biegamy.

Za rok Warneland będzie obowiązkowym punktem programu w moim kalendarzu biegów! W końcu trzeba te 5 godzin złamać – granie na własnym boisku zobowiązujeJ.

 

Fot: Anna Baran, Daniel Mitkowski, Grzegorz Czykwin GCFoto, Kasia Zylfiu Photography, Piotr Ferszt


 
 

 

Pozostałe relacje