Tomasz
Biegacz amator
Bieg 7 Szczytów 240km

Bieg 7 Szczytów z mojej perspektywy

Wrocław, 08.05.2024

Emocje już trochę opadły po starcie. Czas, więc napisać parę słów jak Bieg 7 Szczytów w ramach Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich 2021 wyglądał z mojej perspektywy.

W zeszłym roku startowałem w KBL-u. W tym roku miał być Super Trail z Lądka do Kudowy, a dopiero w przyszłym pełna pętla. Ale w czasie zapisów stwierdziłem, że planem jest Kudowa a potem się zobaczy. I zapisałem się na 240km. W listopadzie pomysł wydawał się rewelacyjny. Im bliżej startu tym bardziej pojawiały się wątpliwości.
Przygotowania ruszyły od grudnia. Miałem rozpisany plan treningów, który w większości udało się zrealizować. 3xkopa , Ultra-Trail Małopolska i Maraton Gór Stołowych to starty kontrolne, które pomimo pandemii odbyły się. Poza Kudowskim Festiwalem Biegowym, który został przesunięty i pobiegłem w pierwotnym terminie bez imprezy.
Trasę znałem zarówno z rekonesansów, jak i z zeszłorocznego KBL-a. No i miałem biec po „swoich” terenach. W końcu 20 lat mieszkałem w Dusznikach, a był to mój pierwszy bieg w rodzinnym mieście.
Do Lądka przyjechałem dzień przed startem. I w czwartek, chwilę po południu odebrałem pakiet startowy. W momencie, jak dostałem numer startowy dotarło do mnie, na co się porwałem. Narastał stres, który puścił dopiero w momencie startu. To był moment, gdzie klamka zapadła i nie było odwrotu. Przestało liczyć się wszystko, co było. Trzeba pokonać 240km po górach poniżej 52 godzin. Mottem było stwierdzenie: „Celem jest Kudowa, marzeniem dotarcie do Lądka”.
Start odbywał się od godziny 17 i wtedy ruszyła największa grupa zawodników. Ja postanowiłem trochę odczekać i wystartowałem dwadzieścia kilka minut później. Raz, że trasa do Śnieżnika w większości biegła ścieżką po granicy, gdzie często tworzą się zatory, dwa, wolę spokojnie doganiać innych, a trzy, że taka ilość ludzi spowalnia, a nie chciałem zacząć za szybko. A zawodników było bardzo dużo, bo razem startowały dystanse na 130 i 240km. W sumie 526 osób.
Początkowe kilometry to mozolne podchodzenie. Zachód słońca udało się zobaczyć w okolicach jednego z najwyższych punktów na drugim odcinku, na szczycie Brusek. Miejsce, które pojawia się w filmikach z poprzednich edycji. Widok magiczny. Nie było osoby, która by się nie zatrzymała żeby chwilę popatrzeć. Panorama zarówno na masyw Śnieżnika, jak i na Jeseniki. A później zaczęły się zbiegi. Była już noc. Włączone czołówki. I zaczęła się zabawa. Biegliśmy w dół większą grupą, wąską ścieżką w bardzo niewielkich odległościach od siebie. Jak ktokolwiek by się potkną i wywalił, to leżałaby cała grupa. Widok musiał być ciekawy. Stado napaleńców z uśmiechami na twarzy zapierdziela po nocy, gęsiego, stromym zboczem. A potem, szeroką drogą na drugi punkt żywieniowy na Przełęczy Płoszczyna.
Ktoś, kto pierwszy raz startował i nie miał do czynienia z punktami, które „ogarniała” ekipa z Biegu Opolskiego, musiał być mocno zdziwiony. Nie jest to zwykły punkt. Jest to regularna impreza z muzyką, śpiewami i kolorowymi światłami migającymi we wszystkich kolorach. Jest to coś tak niesamowitego, że ciężko to opisać. Bardzo ciężko ruszyć do dalszego biegu z takiego punktu. Ta sama ekipa była też w Ścinawce.
Następnym punktem biegu był szczyt Śnieżnika. Najwyższe miejsce na całej trasie. Pod koniec podejścia pojawiło się błoto, w którym trochę osób się podtopiło. Co chwilę było słychać niezadowolonych, których złapała „maź”. Kolejna magiczna chwila nastąpiła na szczycie. Po zgaszeniu czołówki widok pełnego gwiazd nieba był po prostu niesamowity. Nie było ani jednej chmury. Nic nie przeszkadzało w jego podziwianiu. A z drugiej strony sznur czołówek widoczny na podejściu. Obraz, który jest niedostępny dla większości ludzi. I tylko na takich imprezach da się to zobaczyć.
Dalsza droga przez Międzygórze, Długopole do Spalonej bez większych problemów. Wszystko zgodnie z planem. Odcinek pomiędzy Masywem Śnieżnika a Górami Bystrzyckimi był dość monotonny. Skończyła się noc i zaczął się drugi dzień rywalizacji. Problemy pojawiły się na drodze pomiędzy Spaloną a Zieleńcem. Dość dużo asfaltu spowodowało pojawienie się odcisków, co wpłynęło na dalszą drogę. Zmęczenie coraz bardziej narastało. Tempo trochę spadło i zmiana sposobu stawiania kroków spowodowała obciążenie kolan, których ból coraz bardziej doskwierał.
Kolejne zaskoczenie pojawiło się przed Orlicą. Następny bardzo błotnisty, po Śnieżniku, kawałek trasy. Nie było mowy ani o bieganiu, ani nawet o szybkim marszu. Po minięciu wieży widokowej zbiegliśmy na punkt zorganizowany na Jamrozowa Polana Autoryzowany Serwis na Tauron Arenie. Mocno sentymentalne miejsce dla mnie. Przez wiele lat współorganizowałem i sędziowałem tutaj zawody biathlonowe. Kawał spędzonego czasu i masa wspomnień.
Po przebiegnięciu przez „moje” Duszniki skierowaliśmy się do Kudowy Zdroju, gdzie była meta dystansu 130km. Pomimo, że to nie był to koniec moich zawodów, finiszowanie po parku wśród bijących brawo kibiców robi mega wrażenie. A też „kolor” numeru startowego powodował, że masa ludzi życzyła powodzenia w dalszej drodze do Lądka. Z Kudowy starłem się „uciekać” jak najszybciej, bo widok zawodników, którzy kończyli rywalizację i dostawali medal działał demobilizująco i bałem się żeby nie wpaść na pomysł i nie zakończyć biegu w tym miejscu. Całe szczęście, nie pozwolili na to znajomi i mój support. Od tego miejsca tak naprawdę rozpoczęły się „prawdziwe” zawody na moim dystansie.
Po wyjściu z Kudowy trzeba było pokonać monotonne podejście na Błędne Skały. Po ich minięciu na zbiegu zaczęli mnie mijać pierwsi zawodnicy z KBL-u. Elita tego biegu. Tempo mieli obłędne. Co im jednak nie przeszkadzało, jak widzieli, z jakiego dystansu jestem, rzucić parę słów wsparcia. Było to bardzo pomocne. Bo zmęczenie było coraz większe.
Cieszyłem się z dobiegnięcia do punktu w Pasterce, bo tam miałem zaplanowany dłuższy odpoczynek z przerwą na spanie. Po obudzeniu chłopaki z supportu przygotowali prysznic polowy. Nie sądziłem, że kilkadziesiąt minut snu potrafi tyle zadziałać. Tak odświeżony, przebrany w czyste ubrania, ruszyłem w świetle czołówki na Szczeliniec Wielki.
Tam czekał kolejny magiczny moment trasy. Przejście przez skalny labirynt. W zeszłym roku na KBL-u byłem tu w dużej grupie zawodników. Wszędzie było widać błyskające światła czołówek. Tym razem byłem sam. Nie będę ukrywał, że z duszą na ramieniu wszedłem do labiryntu. Jest to jedyny kawałek trasy bez oznaczeń. Po zejściu ze Szczelińca kolejnym punktem na trasie były Skalne Grzyby, które w nocy też wyglądają niesamowicie.
Odcinek z Pasterki do Ścinawki niestety kosztował mnie już bardzo dużo wysiłku. Planowałem go na niecałe 5 godzin. Zeszło ponad 6 i pół. Nakładało się zmęczenie (minęła 30 godzina biegu), ból kolan, który uniemożliwiał jakiekolwiek sensowne poruszanie. Teren też był taki, po którym nie dało się szybko przemieszczać. Schodząc do punktu byłem nastawiony, że dalej już nie będę w stanie kontynuować zawodów. Tym bardziej, że nie byłem w stanie nic zjeść. Po każdym łyku zupy żołądek odmawiał posłuszeństwa. Powiedziałem o tym mojemu supportowi i położyłem się czekając, co dalej. Chłopaki po konsultacji na boku stwierdzili, że nie ma takiej możliwości żebym się wycofał. Że mam próbować dotrzeć do Słupca. Jak tam nie dam rady dalej biec, to kończymy. Nie byłem delikatnie mówiąc przekonany do pomysłu. Miałem dość. Jak się później okazało, też nie byli pewni czy to się uda. Ale nie dali znać po sobie. Dalsza część wisiała na włosku.
Całe szczęście to był najgorszy moment całej trasy. Umysł ludzki jest jednak niesamowity. Głowa wygrała z ciałem. Pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem. Pomimo kryzysu dotarłem do Przełęczy Wilczej a później do Barda.
Od tego momentu doszedł wyścig z czasem. Tempo spadło na tyle, że trzeba było zacząć się mocniej zbierać. A nie było to proste. Skróciliśmy przerwy do minimum. Udało się poruszać szybciej niż zakładaliśmy przed startem.
Podejście Drogą Krzyżową na Kalwarię nad Bardem dało nieźle w kość. Cała droga do Przełęczy Kłodzkiej była chyba najtrudniejszą częścią całej trasy. Zwłaszcza ostatnie prawie pionowe zejście. Myślałem, że się nigdy nie skończy.
Na następnym odcinku nieco niespodziewanie pojawili się znajomi z Wrocławia, którzy przyjechali pokibicować na ostatnich kilometrach. O tym, że uda się osiągnąć metę realnie pomyślałem dopiero po wyjściu z ostatniego punktu żywieniowego w Orłowcu. Czasu było dość i wiedziałem, że już nie powinno się nic złego wydarzyć.
Moment wbiegnięcia na metę jest niesamowitym uczuciem. Na bok odeszło zmęczenie, ból i wszystko inne. Została niesamowita radość i satysfakcja z tego, co udało się osiągnąć. Trzy dni i dwie nocy prawie cały czas na nogach. Potężny wysiłek i zmęczenie, które odchodzi na bok w momencie poczucia medalu na szyi.
Bardzo chciałem podziękować raz jeszcze Grzegorz Mielniczuk i Łukasz Łukasz bez których pomocy nie dałbym rady tego dokonać. Spędzili ten czas w samochodzie, byli na każdym punkcie. Nie musiałem się niczym przejmować. Takiego supportu inni mogą zazdrościć.
Zdobyłem 103 miejsce na 354 startujących. Nie ukończyło biegu 229 zawodników. Czas 51 godzin 32 minuty. To tak statystycznie patrząc.
W moim czwartym starcie na festiwalu udało mi się ukończyć koronny dystans. Ukończyć Bieg 7 Szczytów. Przez lata startów patrzyłem na ludzi, którzy startowali na tym dystansie z podziwem i niedowierzaniem, że to jest możliwe. Teraz ja jestem po drugiej stronie. Spełniło się marzenie. Masa przygotowań, treningów i zwątpień nie poszło na marne. To pokazuje, że jak się bardzo chce, to każdy cel jest osiągalny. A najfajniejsze jest to, że już na mecie wiedziałem, że będę chciał ten bieg powtórzyć w przyszłym roku.

 

Pozostałe relacje