Maciej Daukszo
Biegacz amator
Bieg 7 Dolin 64 km - 9. Festiwal Biegowy

Bieg 7 Dolin 64 km - Road to One Hundred

Warszawa, 29.03.2024

Co lepiej może przygotować nas do setki jak nie trening na trasie upatrzonego biegu? Trening może mieć 5, 10, 20 kilometrów. W moim przypadku miał 64 km i nie był treningiem tylko biegiem w pełnym tego słowa znaczeniu. No, niech będzie, nie biegłem cały czas, przyjmijmy, że zdecydowaną większość. Najważniejszy punkt programu został osiągnięty, poznałem trasę, którą będę obserwował za kilka miesięcy 36 km dłużej...

Godzina 3.30, z płytkiego snu wyrywa mnie przenikliwy modulowany dźwięk alarmu. Tej nocy długo nie pospałem, ze wzgledu na emocje i stres związane z biegiem, nie mogłem zasnąć, potem budzili mnie zawodnicy przygotowujący się na setkę.
Rozpocząłem przedstartowy rytuał, w którym pomogła mi niezastąpiona dziewczyna. Mycie zębów, sprawdzenie sprzętu, spakowanie śniadania, ostatni buziak i w drogę. Marsz w stronę autobusu na start rozpocząłem sam deptakiem przez pogrążoną już we śnie Krynicę, jednak w miarę zbliżania się do Pijalni Głównej pojawiało się ze mną coraz więcej biegaczy zmierzających w tę samą stronę, do autobusów odwożących nas do Rytra. Po zapakowaniu się do lśniącej rakiety cała kolorowa, wesoła kompania pogrążyła się w płytkim śnie i tylko kilka ściszonych szeptów grało na napiętych strunach czujnej ciszy.

 



W Rytrze po oddaniu wolontariuszom w  ciężarówkach przepaków oraz depozytów na metę udałem się do hotelu, żeby znaleźć swój cichy kącik i w spokoju zjeść śniadanie. Mój żołądek bez problemu przyjął 2 kanapki i banana. Kolejne minuty spędziłem w ciszy, skupiając się i łapiąc maksymalną ilość odpoczynku. Im bliżej było do startu tym bardziej byłem rozbudzony. Gdy do rozpoczęcia zawodów zostało mniej niż pół godziny, co można było ocenić po długości kolejki do toalet, zacząłem się rozgrzewać, żeby organizm nie został wrzucony od razu na głęboką wodę i został uprzedzony, że zaraz dostanie tęgie baty. Przy tak dużym wysiłku moim zdaniem opytmalnie jest się rozgrzać, żeby mięśnie się uelastyczniły i ich temperatura się podniosła oraż żeby krew, krążąca coraz szybciej dzięki podwyższonemu tętnu dodatkowo dotleniła całe ciało. Minimalizuje to ryzyko urazu albo skurczu na pierwszych kilometrach biegu.
Gdy na zegarku była 6.35 już od kilku chwil byłem w drodze, na szlaku do Krynicy wiodącym przez najwyższy szczyt Pienin, Piwniczną, Wierchomlę Małą, Szczawnik oraz Runek. 64 kilometry biegu, ponad 2,5 kilometra w pionie i plan zakładający 8 godzin biegu. Co może pójść nie tak?

 

         


Pierwsze rozruchowe kilometry wiodły asfaltową drogą, by zaraz potem poprowadzić biegaczy leśnią ścieżką w kierunku pierwszego punktu. Po drodze co rusz mijałem albo byłem mijany przez zawodników biegnących na setkę albo tych z mojego dystansu.
Tutaj małe wtrącenie. Bieg 7 Dolin w formule 64 km nie ma startu masowego, każdy zawodnik startuje co 5 sekund. Jest to ciekawe rozwiązanie, ponieważ biegnę swoim tempem, bez forsowania, tak jak zwykłem to robić przy startach masowych, żeby nadążyć za czołówką, którą potem i tak gubię. Minusem natomiast jest czas oczekiwania, jeżeli nie dopchamy się do linii startu. Mięśnie wtedy zaczynają tężeć, zaczyna pojawiać się stres, przy złych warunkach pogodowych wyziębiamy organizm.


Po początkowo miłym fragmencie trasy zaczyna się podejście w kierunku schroniska na Prehybie, jest to miejsce, które łączy 2 biegi. Wielką Prehybę oraz Bieg 7 Dolin, taka mała ciekawostka. Pieniny jak to Pieniny oferują piękne widoki w miejscach nie pokrytych lasem oraz ścieżki upstrzone mniejszymi lub większymi kamieniami. Pierwszy, jak i każdy następny punkt kontrolny oferują wspaniałą atmosferę, niesamowitych wolontariuszy oraz bufety. Te 3 czynniki sprawiają, że nie ma znaczenia w jak głębokim kryzysie dotrzemy do punktu na pewno wychodzić będziemy z niego z szybującym morale. Przy odrobinie szczęścia przed Radziejową uda nam się trafić na widok Tatr, które widoczne w oddali potrafią wycisnąć łzę z oka największego twardziela. A, właśnie, jeśli już o łzach mowa, to z waszych oczu prawdopodobnie wyciśnie je zbieg z Radziejowej… Nie, nie zbieg, gra w klasy na kamieniach, bo ze zbieganiem nie ma to nic wspólnego. Jest to jedno z trudniejszych miejsc trasy, gdzie żeby bezpiecznie zejść ze szczytu musimy lawirować pomiędzy kamieniami, skakać po nich, przy każdym lądowaniu czując przebiegający całe ciało wstrząs oraz walczyć z uciekającymi z pod nóg kanciastymi przyjaciółmi. Myślisz, że to koniec? Nic bardziej mylnego, z kamolami trzeba się męczyć i kopać aż do zbiegu z Wielkiego Rogacza, gdzie mijając zbieg do Bacówkę na Obidzy udajemy się w kierunku Eliaszówki. Następnie mamy do pokonania najbardziej widokowy i najpiękniejszy moment biegu. Zbieg do Piwnicznej. Jest to tak malowniczy i zapierający dech w piersiach etap, że ciężko jest mi go opisać. Otoczony przez szczyty, biegnąc początkowo po leśniej ścieżce potem po betonowych płytach “jak za Niemca”, które otworami w swoich szarych bryłach tylko zapraszają do lądowania telemarkiem na twarzy. Widzimy dookoła oświetlone słońcem miasteczko w dolinie Popradu, nad którym wznoszą się gładkie szczyty upstrzone setkami pojedynczych domków.

 

Tak niesamowity krajobraz towarzyszy nam aż do samego punktu odżywczego, z którego wchodząc jesteśmy niesieni dopingiem kibiców i zawodników dystansu 34 km. Dopiero po chwili z pięknego ultra-snu budzi nas zew rzeczywistości i myśl, która jak solidny liść lądujący nam na twarzy aż krzyczy “JAK ZBIEGAŁEŚ TO BĘDZIESZ MUSIAŁ TEŻ WLEŹĆ!” I wtedy się zaczyna. Pierwsze podejście, za którym zbieg do Łomnicy nie cieszy już jak w przypadku Piwnicznej, ponieważ z drugiej strony doliny wita się z nami i zaprasza z szyderczym uśmiechem kolejne podejście… “ILEŻ MOŻNA!?” Z trudem tłumię przekleństwa gotujące mi się na strunach głosowych. Kolejny zbieg jest już trochę przyjemniejszy, bo majaczy przed nami piękna dolina, którą otaczają wzniesienia pokryte gęstym lasem, bajkowe okoliczności. Cienka asfaltowa żyła wijąca się w stronę Wierchomli Małej, i ja, mała krwinka wędrująca w krwioobiegu tej trasy. Docierając do punktu kontrolnego, który organizują ludzie związani z Rzeźnikiem. Tak jak na każdym punkcie atmosfera jest niesamowita. Wolontariusze pytają co pomóc i starają się jak najbardziej nam dogodzić. Postanawiam zrobić sobie chwilę przerwy i zebrać siły. “Jeszcze tylko półmaraton, dasz radę”.

 

Z punktu wybiegam w rytm muzyki, nie pamiętam już jakiego utworu, pamiętam tylko, że pewien wolontariusz to zauważył i wybuchnął serdecznym śmiechem co tylko dodało mi mocy. Niestety bateryjka dość szybko dostała po pojemności bo po kilkuset metrach widzę przed sobą sztajchę pod wyciągiem narciarskim. W tym momencie nie wytrzymałem. Z moich trzewi aż do szczytu lał się potok przekleństw i złożeczeń, który skutecznie zatamował pewien znany w środowisku fotograf, z którym rozmawiałem i biegłem przez kolejną godzinę. Wymiana doświadczeń i zwyczajna rozmowa dodała nam obu mnóstwo sił i odsunęła zbliżający się nieuchronnie kryzys. Za punktem pomiaru czas w Szczawniku rozdzieliliśmy się. Zostałem sam na sam z myślami. Kilka kilometrów do ostatniego punktu ciągnęło się w nieskończoność, próbowałem biec ale nie mogłem, żołądek powoli zaczynał się buntować i mało brakowało a pokolorowałbym żółty piasek drogi. Najgorsze myśli krążyły po mojej głowie, chciało mi się płakać. Jedynym wyjściem w takiej sytuacji jest nie poddawać się, napierać, nawadniać i nie zapominać o jedzeniu. Zasada 3xN.

 

Kryzys zelżał w momencie gdy dotarłem do ostatniego punktu. Ludzie leżący na trawie, stojący na uginających się nogach przy stołach nie poprawili mi humoru. Na szczęście nie musieli tego robić, wiedziałem, że muszę szybko załatwić najważniejsze sprawy i wyjść w góry, żeby żadna pokusa zejścia z trasy nie zakiełkowała mi w głowie. “Jesteś 12 km od mety do cholery jasnej! Won w góry!” krzyczała moja dusza. Tak też zrobiłem. Wykonałem krótki telefon do dziewczyny, którą poprosiłem o przyniesienie mi klapek na metę, bo wiedziałem, że ze stopami może być licho. W momencie gdy w słuchawce usłyszałem odbijające się wielokrotnym echem w mojej głowie “Dla mnie jesteś wspaniały” drżącym głosem, bliskim płaczu wymieniłem z nią kilka czułości i odłożyłem słuchawkę. Czas napierać. O dziwo okazało się, że mam za sobą swego rodzaju katharsis, rozmowa pozwoliła ujść emocjom i w moim sercu ponownie zakiełkował spokój. Ostatnie kilka kilometrów pokonałem w zastraszającym tempie, kilka małych podbiegów zrobionych biegiem sprawiło, że całkowicie straciłem rachubę. Jak człowiek, który kilka kilometrów temu szedł i nie miał siły na bieg mając za sobą 60 km i 2500 metórw podbiegów może nagle lecieć pod górę pełną parą?

 

Te myśli towarzyszyły mi do momentu gdy zobaczyłem  Krynicę, wtedy wiedziałem, że jestem w domu. Nie mogłem opanować krzyku radości widząc ten znienawidzony na codzień a w tym momencie upragniony i ukochany czarny asfalt uzdrowiska. Finałowe kilkaset metrów pośród ludzi i oklasków pomiędzy barierkami i pod flagami wielu krajów kładących cień na parkową alejkę jest niezapomnianym uczuciem, wrzask jaki wydałem pędząc tempem 3:45 min/km na ostatnich 100 metrach został za mną i doleciał do moich uszu dopiero jak minąłem linię mety. Pierwsze i najbardziej upragnione zatopienie się w uścisku z dziewczyną i dopiero następnie weryfikacja czasu… 8:19:23. Jest wspaniale, chociaż minąłem się z planem o blisko 20 minut wiedziałem, że dałem z siebie wszystko i więcej w tym momencie nie dało się zrobić.

 

         
Na sam koniec poruszę pewne sprawy sprzętowe. Buty, w któych biegłem, Inov-8 Roclite 290 okazały się strzałem w dychę, bo pomimo Obcierania pięty, które tak samo nagle jak się pojawiło zniknęło, nie zmasakrowały mi stóp. Ani jeden pęcherz i ani jeden czarny paznokieć nie straszył przechodniów jak zzułem buty za linią mety. Dodatkowo mały drop i niewielka ilość amortyzacji nie zabiły mi ani stóp ani łydek, co mnie cieszy chyba najbardziej. Dodatkowo to już kolejny bieg, w którym dzięki kompresji w trakcie biegu nie miałem ani jednego skurczu ani bolesności mięśniowej łydek.
Czy wrócę? Na pewno, choćby na pierwszą setkę, która jest już praktycznie całkowicie dopięta logistycznie i terminowo. Teraz jednak rozpływam się w błogim nieróbstwie roztrenowania, które skończy się tak samo hucznie jak rok 2018, w sylwestra...

Pozostałe relacje