Redakcja KR
DrewHome Beskidzki Topór - TS 104

Beskidzki Topór - Toporna Setka

25.05.2022

Jak to jest stawać twarzą w twarz z Goliatem? Niezbyt wesoło. Zwłaszcza jeśli ma się świadomość, że w tym starciu nie jest się wcale Dawidem a tylko jakimś chłopiną z przypadku, który był na tyle głupi żeby podjąć rękawicę. No i nie jest to też tak naprawdę pierwsza walka a rewanż za manto, które ten Goliat już raz nam spuścił. Tak, zdecydowanie nie jest wesoło...

relacja Marcina Rakowskiego z Beskidzkiego Topora 2022
zdjęcia NEVA outdoor dla Beskidzki Topór

 Po co ja to robię?

Dźwięk budzika przerywa nocną ciszę i nie pozostawia złudzeń, że już pora wstać. Jest północ. Na zewnątrz panuje głucha cisza, a z otwartego okna sączy się zaskakująco ciepłe powietrze, przepełnione słodkim aromatem maja. Przecieram oczy, ciężko wzdycham i rzucam w nocny eter retoryczne pytanie Po co ja to robię? Po niespełna godzinie stoimy już na linii startu wraz kilkudziesięcioma innymi śmiałkami gotowymi by spędzić na górskich szlakach najbliższe kilkanaście godzin. Pierwszy raz od mojego debiutu w biegach ultra czuję ogromną niepewność i niepokój. Jestem świadom tego, że przez ostatnie tygodnie borykałem się kontuzją kolana, która rok wcześniej zmusiła mnie do zejścia z trasy na 82 kilometrze. Czy jest w ogóle sens startować? To ostatnia chwila by podjąć decyzję.

Decyzja została podjęta. Niespiesznie ruszam delikatnym podejściem.

Biegniemy razem z kolegą. Dla Piotrka zeszłoroczny start w Topornej Setce był debiutem w biegach ultra a dla mnie, którymś już startem z kolei. Jednak dla nas obojga tamten bieg okazał się porażką. W tym roku miało być inaczej dlatego też podeszliśmy do biegu o wiele bardziej racjonalnie. Mierzymy siły na zamiary i świadomi własnych możliwości, a jeszcze bardziej ograniczeń, wrzucamy na luz. Oboje wiemy, że etap nocny jest dla nas wymagający nie fizycznie, ale mentalnie. Egipskie ciemności chaotycznie rozświetlane blaskiem czołówek nie oferują pięknych górskich widoków, które mogłyby zapewnić pewne ukojenie i na chwilę oderwać od perspektywy wielogodzinnej tułaczki. Tak więc w milczeniu zostawiamy za sobą kolejne kilometry i czekamy na brzask.

Po pokonaniu dystansu około dwudziestu kilometrów pierwsze promienie słońca zaczynają rysować krwistoczerwone pasma na dotychczas jednolicie czarnym niebie. Jakby na znak tego nowego życia okoliczne ptaki rozpoczynają swój poranny, niemalże ogłuszający śpiew, a my zbiegamy spokojnym tempem do pierwszego punktu odżywczego. Uzupełniamy zapasy, bierzemy coś na ząb i ruszamy dalej. Rozjaśniające się niebo napawa nas optymizmem, więc kolejną część trasy spędzamy na rozmowach zapominając na moment o tym co czeka nas w dalszej części dnia.

Punkt za punktem, noga za nogą

Odhaczamy kolejny punkt odżywczy gdzie posilamy się odrobiną ciepłej zupy i ruszamy w dół. Słońce pięknie wyłania się ponad górskie szczyty więc łapiemy kilka wspaniałych widoków i zacierając dłonie zmarznięte od porannego chłodu wybiegamy już myślami do nadchodzących kilometrów.

Zaliczamy kolejne podejścia i zbiegi. Gdzie tylko się da łapiemy piękne widoki Beskidu Małego. Leśne gęstwiny przeplatają się z bardziej odsłoniętymi fragmentami i choć nad głowami góruje nam już wysoko osadzone słońce to wcale nie jest przesadnie ciepło. Jedynie bardzo odsłonięte fragmenty trasy sprawiają, że przecieramy pot z czoła. Wreszcie dobiegamy do punktu odżywczego na 65 kilometrze, który jest dla nas niejako symboliczny. Rok temu w tym miejscu byliśmy już zupełnie bez sił a moja kontuzja kolana nie pozwalała mi już zupełnie biegać. Siedzieliśmy wtedy na ziemi, próbując ułożyć sobie w głowie jakiś plan, który w magiczny sposób pomógłby nam przetrwać resztę trasy. Poza tym był to też moment, w którym powiedziałem Piotrkowi żeby dalej biegł sam a ja chwilę później pomyliłem drogę dokładając sobie jedno dodatkowe podejście w efekcie fundując DNFa. Tym razem sprawy mają się zgoła inaczej. Jesteśmy w dobrej formie, uśmiechnięci i pełni nadziei na kolejne kilometry. Zjadamy solidną porcję przepysznej zupy, korzystamy z dobrodziejstw oferowanych na punkcie oraz przepaku i ruszamy w dalszą drogę, zupełnie nieświadomi tego co nas czeka.

Jeszcze przed startem czytaliśmy opinie mówiące o tym, że warto zachować siły na ostatnie dwadzieścia kilometrów trasy, ponieważ są naprawdę wymagające. I choć wydawało nam się, że jesteśmy jeszcze pełni sił, to ostatnie trzy podejścia bardzo mocno to zweryfikowały. Niestety po jakimś czasie moje kolano znów daje o sobie znać więc rozdzielamy się żeby moja kontuzja nie kosztowała towarzysza utrzymania upragnionego czasu. Tak więc samotnie ruszam podejściem na Kiczerę i wtedy świat staje na głowie. Kryzys przychodzi dosłownie kilka kroków za miejscem, w którym zrezygnowałem rok wcześniej. Uderza jak grom z jasnego nieba. Niczym niezapowiedziany, wywraca mój świat do góry nogami. O ile kilka minut wcześniej miarowo i pewnie stawiałem stopy tak teraz ledwo odróżniam gdzie jest góra a gdzie dół. Robię dwa kroki w przód i staję by złapać oddech. Słońce zaczęło przygrzewać niemiłosiernie, a ja czuję, że z każdą sekundą staję się słabszy. Kolejne kilka kilometrów to moja najtrudniejszą przeprawa odkąd rozpocząłem swoją przygodę z biegami ultra. Totalny mętlik myśli, mdłości, trzęsące się nogi. Do tego słońce, którego dosłowne kilka godzin wcześniej tak wypatrywałem, teraz jest moją największą zmorą. Dowlekając swoje na pół przytomne ciało do szczytu podejmuję decyzję, że na kolejnym punkcie odżywczym schodzę z trasy.

Schodzę - nie schodzę

Powłócząc nogami docieram do Porąbki. Klnę na czym świat stoi, zły sam nie wiem na co. Jest we mnie bliżej nieukierunkowany, czysty, szczery gniew, który przecież musi zostać jakoś wyrzucony. Nie ma więc mowy o zejściu z trasy. Zatrzymuję się na punkcie, uzupełniam flaski i wypijam kubek słodkiego napoju. Zamieniam kilka słów z innymi biegaczami po czym wyciągam słuchawki i ruszam w drogę. Uszy wypełnia dżingiel znanego i lubianego podcastu Black Hat Ultra, a ja zatracam się w kojącym głosie prowadzącego wypełniającym moje uszy na tyle, że w tym właśnie momencie omijam oznaczenia i mylę trasę. Dopiero po około dwóch kilometrach dochodzę do tego co się stało i rozsierdzam się jeszcze bardziej. Jestem na tyle zły, że powrót i podejście na kolejną górę pokonuję całkiem sprawnie, pomimo narastającego bólu w kolanie.

Odhaczam kolejny szczyt nie przywiązując już zbytniej wagi do jego nazwy i zbiegam do przedostatniego punktu odżywczego. Na moje pytanie o nadchodzące podejście obsługa punktu wymienia jedynie znaczące spojrzenia i odpowiada, że nie na daremno ostatnia góra na tej trasie nazywana jest Golgotą. Już po chwili zaczynam rozumieć co mieli na myśli. Jeśli któreś z poprzednich podejść sprawiło mi problemy to były one niczym w porównaniu z tym ostatnim fragmentem.

Na całe szczęście pora jest już na tyle późna, że żar płynący z nieba staje się odrobinę mniej dokuczliwy i przynajmniej ten aspekt mojej tułaczki można odłożyć na drugi plan. Każdy pokonywany krok zdaje się spalać mięśnie a o głębszym oddechu nawet nie ma mowy. Powietrze, mimo że ciepłe, niemalże rozdziera płuca i dławi swoją gęstością. Znów robię dwa kroki by przystanąć i łapać oddech. Na szczęście udaje się uniknąć ekscesów jakich dane mi było zasmakować wcześniej więc choć z wielkim trudem, to droga jednak powoli znika pod moimi stopami. Po dotarciu na szczyt nie mam nawet ochoty podziwiać widoków, które akurat tam są iście wyjątkowe. Chcę wreszcie skąpać stopy w strumieniu płynącym bezpośrednio przy linii mety. O dziwo na zbiegu, który pokonuję kuśtykając, udaje mi się złapać jeszcze jednego biegacza. Zamieniamy ze sobą dwa zdania i ruszam w dół.

Meta finisz i basta

Na metę wbiegam dziarsko, żwawo przebierając nogami tak jakbym dopiero co rozpoczynał bieg. No bo przecież po ponad dziewiętnastu godzinach na nogach nie mogę sobie pozwolić na to żeby na metę wejść. Nie. Tego nikt mi nie odbierze. Na metę wbiegam, jak zwycięzca. I chociaż plasuję się gdzieś na szarym końcu stawki to mam świadomość tego, że zrobiłem to co przed startem wydawało mi się mało prawdopodobne. To co kilkanaście kilometrów wcześniej było nieosiągalne. To co dotychczas było jedynie marzeniem.

No więc jak to jest stawać twarzą w twarz z Goliatem? Niezbyt wesoło. Ale za to, jak cholernie dobrze smakuje widok Goliata leżącego u mych stóp...

tekst Marcin Rakowski

 

Pozostałe relacje