Piotr Kułakowski
Beskidzka 160 Na Raty - Maraton 42 km

Beskidzka 160 na raty - piekło Czantorii

Warszawa, 29.11.2015

To miał być przyjemny i lekki bieg... Ale okazało się, że jest znacznie ciężej niż myślałem.

Po ciekawej pierwszej połowie roku 2015 (Zimowy Maraton Bieszczadzki, Zimowy Ultramaraton Karkonoski im. Tomka Kowalskiego, Bieg Rzeźnika i Złoty Maraton podczas DFBG) przyszła choroba i konieczność poważnej operacji, którą przebyłem nazajutrz po powrocie z DFBG. A potem rekonwalescencja, po 2 miesiącach tradycyjny start w Maratonie Warszawskim, a następnie w Ultramaratonie Bieszczadzkim. Ale czy już można było skończyć ten sezon? Ciągnęło wilka do lasu i mój wzrok padł na bieg w Beskidach w listopadzie. Początkowo zapisaliśmy się z moja współbiegaczką z naszego klubiku Człapacze na trzy rundy czyli ultramaraton > 60 km, ale jak zobaczyłem przewyższenia ponad 5000 m to doszedłem do wniosku, że to może być za ciężko jak na przyjemne pożegnanie z górami anno domini 2015. Przepisaliśmy się więc na maraton – dwa kółka z przewyższeniem 3500 m. Swoją drogą trzeba nieźle pokombinować, żeby w tak niedużych górach (szczyty do 1000 m) wytyczyć na tak krótkim dystansie tak wymagającą trasę. No ale dość myślenia, pakowanie i ruszamy.

 

Dojazd samochodem z Warszawy do Ustronia to chyba najlepsza i najszybsza trasa, która doprowadza mieszczuchów ze stolicy w polskie góry – poniżej 400 km i praktycznie prawie do końca dwupasmówka. Czas przejazdu bez napinania się w okolicach 4,5 h. W Ustroniu pogoda jak to na koniec listopada – leje równo, temperatura kilka stopni, ale prognoza na jutrzejszy bieg nie najlepsza – dalsze ochłodzenie i opady śniegu. Trudno, wiadomo, że o tej porze roku będzie zimno, mokro i bardzo błotnisto, ale przynajmniej nie będzie takiej sauny jak w lecie np. podczas DFBG. Zostawiamy graty „na kwaterze” i idziemy odebrać pakiety do dolnej stacji kolei linowej na Czantorię. Zastajemy tam organizatorów i tylko kilku biegaczy, ale liczbowo obsada biegu jest skromna – pewnie mniej niż 300 biegaczy na wszystkich trzech dystansach (ultra, maraton i półmaraton). Pakiecik startowy skromniutki, ale nie przyjechaliśmy po gadżety ale żeby pobiegać po naszych górkach.

 

Po odebraniu pakietów kolejny rytuał – spaghetti bolonese w pobliskiej bardzo fajnej pizzeri zlokalizowanej pod stokiem zjazdowym z Czantorii. Najedzeni i napojeni płynami obojętnymi wracamy do naszej kwatery, aby przygotować się do jutrzejszego biegu. Te czynności są właściwie takie same przed każdym biegiem, ale powodują wejście w atmosferę przedstartową i są niezbędnym elementem „rytuału przedbiegowego”. Potem już tylko tabletka na sen (bez niej nigdy nie udało mi się pospać dobrze przed biegiem) i budzik na 4:45, bo odprawa przedstartowa wyznaczona na 6:15. To i tak oczywiście komfortowe czasy w porównaniu do ultramaratonu startującego o 4.00 rano.

 

Po porannej pobudce rutynowe lekkie śniadanko, zebranie całego sprzętu i podjeżdżamy samochodem pod wyciąg, bo jednak cały czas pada deszcz, a temperatura oscyluje wokół zera. Z  tej okazji zapobiegliwie zakupiliśmy kurtki przeciwdeszczowe inov-8, które wprawdzie są bardzo drogie (ponad 700 zł) ale sprawdziły się znakomicie – było w miarę sucho, wygodnie i niepotliwie od środka. Polecamy te kurtki bez zastrzeżeń (oprócz ceny). Odprawa 6:15 krótka, a potem już czekamy na start.

 

Start 7:00. Czeka nas pokonanie dwukrotne pętli 20 km plus, a na koniec podejście do mety na szczyt Czantorii pod wyciągiem krzesełkowym o długości 1400 m, przewyższeniu 460 m i kącie nachylenia 36-38 stopni. To takie drobne danie na deser i już przed startem zacząłem podejrzewać, że może okazać się mordercze. No ale czas przestać myśleć, bo już biegniemy. Podbieg/podejście pod kawałek Czantorii, a potem szybki pierwszy zbieg. Niestety, wcale nie taki szybki, a ja na zbiegach zwykle nadrabiam to, co tracę pod górę (jak większość niezbyt dobrze wytrenowanych, a jeszcze nie kontuzjowanych biegaczy górskich). Zbieg nie może być na pełen gaz, bo oprócz błota, które jest czymś normalnym i nie można się na nie skarżyć jesienią, pojawia się istotne przeszkoda w postaci luźnych, dość sporych kamieni, których kompletnie nie widać spod grubej warstwy jesiennych liści. A więc zbieg jest bardzo kontrolowany, a przez to nieco wolniejszy niż zwykle.

 

No dobra, biegniemy dalej. Odcinek w miarę płaski, nawet kawałek asfaltu, ale za chwilę porządne podejście z powrotem w góry. Tu już nie ma mowy o biegu w moim wykonaniu, tylko żmudne napieranie pod górę. Aura się zmienia, prószy śnieg, a pod stopami 5 cm warstwa śniegu. Wszędzie biało – normalna zima. Dobiegam do półmetka pętli na 10 km – Poniwiec, gdzie znajduje się punkt regeneracyjny i toalety. Herbatka, batonik i w drogę. Ale w jaką drogę! Do góry stokiem dla narciarzy, a potem dalej w góry ścieżkami. Chwilami niebo przejaśnia się, robią się niesamowite zimowe widoki, ale czasu na ich podziwianie nie ma – trzeba patrzeć pod nogi, bo zaliczenie gleby bardzo prawdopodobne. Dalsze zbiegi i żmudne podejścia, ale powoli przybliża się koniec pierwszej pętli czyli dla mnie półmetek. Dobiegam tu w 3 h 40 min, co jak dla mnie przy limicie na to kółko 4:30 jest zupełnie dobrym wynikiem. Poza tym jeśli Marcin Świerc biega to w ponad 2:20, to jak na mnie nie jest źle – nie jest 2 razy szybszy ode mnie. No ale teraz trzeba przez to wszystko jeszcze raz przejść czyli po chwili odpoczynku ruszam ponownie w górę Czantorii. Idzie i biegnie się jakby coraz wolniej, oddech już nie ten, a i czworogłowe dają znaki, że już trochę przebiegliśmy.

 

Zbieg z Czantorii do Poniwca z dwukrotnym zaliczeniem gleby – nogi i koncentracja już nie takie jak na pierwszym kółku, a pod koniec zbiegu na pełnym gazie po betonowych płytach łapią mnie potworne skurcze czworogłowych, pierwszy raz w życiu tak silne i oba na raz. Musze zwolnić i od tego momentu bieg i podchodzenie zaczynają być walką o przetrwanie i nie zejście z trasy. Docieram ponownie do punktu w Poniwcu w połowie kółka – przede mną tylko 10+ km, ale złe myśli chodzą po głowie. Postanawiam odpocząć 10 min i ruszyć dalej, oczywiście pod górę. Po paru minutach przybiega moja Człapaczka i dalej ruszamy już razem. Powoli robi się szaro, nachodzą mgły, a ja trzymam się mojej przewodniczki. Przez kilka km biegniemy lub idziemy we trójkę z dziewczyną, która odniosła kontuzję już na pierwszym kółku – naciągnęła mięsień pod kolanem i kompletnie nie może zbiegać. Patrząc na to, jak dzielnie walczy z własną kontuzją, przestaję się litować nad sobą. Poza tym z wyliczeń wynika, że w limicie się zmieścimy bez problemu więc nie ma co rozpaczać.

 

O zmroku dobiegamy do miejsca, które podczas normalnego biegu byłoby położone 100-200 m od upragnionej mety. Ale ten bieg, jak już wspomniałem, kończy się dodatkową atrakcją czyli stromym podejściem pod Czantorię. Robi się już ciemno, ale mamy czołówki, na razie nie są potrzebne. To wejście to istna mordęga. Zajęło mi to chyba ze 45 minut, kilkakrotnie zapoznałem się z glebą, a gdyby nie metalowa linka w najbardziej stromym miejscu, na której można się było wciągnąć, to nie wiem jakbym tam wszedł. No ale już widać światła górnej stacji kolejki na Czantorię, meta, medal, radość, uściski i już powoli z czołówkami zejście na dół. Wspaniała kolacja w pizzerri – tym razem znakomita pizza (polecam!), a potem kąpiel, regeneracja i przerywany co chwila sen – serca jak zwykle bije szybko i nie daje spać. Ale radość z pokonania własnych słabości (czego od takiego biegu można więcej chcieć, biegając tylko po 5 km dziennie rano i 20-30 km w weekendy, pracując codziennie po 12 godzin i mając 58 lat?) oraz podziw dla tych, którzy zrobili o jedną rundę więcej, biegnąc ultramaraton.

 

Podsumowując, bardzo fajny ale wymagający bieg, skromna ale znakomita organizacja, świetnie oznakowana trasa (również w nocy) i przesympatyczna atmosfera. Przyjedziemy tu w kwietniu pomęczyć się na trasie 50plus, bo na 100plus nikt mnie namówi, chyba, że będzie trochę spokojniejsza jeśli chodzi o przewyższenia.

 

 

Piotr Kułakowski

 

Pozostałe relacje