James Artur Kamiński
Biegacz amator

Prawdziwi twardziele nie boją się uczuć! Wywiad z pogromcami GSB

GSB, 07.02.2022

Wszyscy, którzy obserwowali ostatnie godziny zmagań Jarka Gonczarenki i Rafała Bielawy z Głównym Szlakiem Beskidzkim (GSB) wiedzieli, że „pęknie stówa”. Ale żadna z tych osób nie przeżyła tego tak emocjonalnie jak oni sami i towarzyszący im przyjaciele – tak, to słowo nie jest na wyrost – bowiem to właśnie prawdziwi przyjaciele towarzyszyli im na szlaku. O pięknie tego wyczynu, wsparciu najbliższych, miłości, nie tylko do gór – o tym chciałbym, aby była ta opowieść. O dwóch, którzy nie tylko skradli rekord, lecz także nasze serca. Zapraszam do szczerej rozmowy z pogromcami GSB.

Zdjęcia: Karolina Krawczyk, Łukasz Buszka

James Kamiński: Cześć! Mamy tu dwóch koszykarzy – aż dziw bierze, że mieścicie się obaj na jednym ekranie (rozmowę przeprowadzamy zdalnie – przyp. red.). Kto z Was grał dłużej w kosza? 

Jarek Gonczarenko: Ja zacząłem od dziesiątego roku życia, a skończyłem cztery lata temu, czyli wychodzi mi 27 lat z basketem.  

Rafał Bielawa: To ja jednak dłużej, bo też zaczynałem jako dziesięciolatek, a skończyłem dopiero, gdy zerwałem więzadła w kolanie, ale m.in. dzięki temu zacząłem biegać. (śmiech) A miałem wtedy 39 lat, czyli jestem w tym lepszy!

zdjęcie: Karolina Krawczyk

A czy teraz jesteście w stanie zrobić wsad do kosza? 

Jarek: Oj, teraz już nie, chyba jednak bieganie neutralizuje skoczność, teraz to chyba nawet do obręczy nie doskoczę. Na zawodach się nie udało, mam za małą dłoń, ale treningowo zdarzało się co jakiś czas. 

Rafał: Kiedy jeszcze Marysia chodziła na zajęcia koszykówki, tak prawie, prawie mi się udało, ale to było kilka lat temu. Wtedy już biegałem, ale pamiętam dobrze takie czasy, że łokieć bywał na wysokości obręczy. Mam przed oczami taką sytuację: nabiegam z lewej strony, z drugiej pędzi dwumetrowy obrońca, ja wsadzam piłę do kosza, nad jego rękoma, do tego jeszcze jakiś faul. Muszę przyznać, że strasznie się tym podjarałem. W sumie po tej akcji powinienem iść do domu, bo do grania już się nie nadawałem. 

Przejdźmy do biegania, bo o tym mamy rozmawiać. 

Jarek: Za to teraz z naszym wytrenowaniem moglibyśmy biegać na boisku do upadłego.

Czy macie ultrasów, biegaczy, osobowości, które podglądacie, o których moglibyście powiedzieć: chciałbym być taki jak ten ktoś? 

Jarek: Mam z tym ogromny problem, generalnie nie lubię się nikim sugerować. Kiedyś inni chcieli być jak Pipen czy Jordan, ale ja zawsze chciałem być sobą. Gdy jednak mówimy już o bieganiu, to szczerze przyznam, że zawsze podziwiałem Rafała. Często zastanawiałem się, czy mogę robić takie rzeczy jak on. Teraz darzę wielkim szacunkiem wielu fajnych biegaczy np.: Marcina Kubicę za jego szybkość i lekkość biegania, Marcina Świerca czy Bartka Przedwojewskiego za wytrwałość oraz pracowitość, ale raczej nie mam jakiegoś idola. 

Rafał: (Śmiech) Na początku przychodziłem do warszawskiego sklepu Napieraj, na Kabatach, gdzie naprawdę dużo rozmawialiśmy o bieganiu. Wtedy Maciek Więcek leciał GSB, wiele osób, które tam spotykałem, o tym rozmawiało. Co prawda nie chciałem być Maćkiem, ale to wyzwanie nieźle inspirowało. Też lubię podglądać Marcina Kubicę i Bartka Przedwojewskiego, bo robi się to naprawdę z wielką przyjemnością. Oni pokazują, że polskie biegi górskie są naprawdę na bardzo dobrym poziomie. Ale mnie inspirują też inni, np. taki Andrzej Bargiel, który na spokojnie wchodzi na K2 i później zjeżdża z góry na nartach, czy Zimowy Żołnierz czyli Denis Urubko. Tacy, którzy bardzo ciężko trenują, mają bardzo duży bagaż doświadczeń i chcą zrobić coś naprawdę wyjątkowego. Potrafią trenować, rezygnować z przyjemności po to, aby osiągnąć swój cel. To mnie bardzo inspiruje – że można więcej, że tę granicę można przesuwać coraz dalej.

zdjęcie: Łukasz Buszka

Mam nadzieję, że ten tekst przeczyta więcej osób niż my i nasze drugie połówki, a dzięki temu, co robicie, wy też stajecie się dla wielu osób takimi inspiracjami. 

Jarek: (Śmiech) Bardzo się cieszę, że mogę dołożyć swoją cegiełkę do inspirowania innych. Tak jak Rafał wspominał o Maćku Więcku, a ja wspomniałem o Rafale. Mam nadzieję, że jak ktoś będzie z Tobą rozmawiał o tym czy innym rekordzie, to powie: tak, dla mnie inspiracją był Jarek Gonczarenko czy Rafał Bielawa.  

Ktoś napisał, że ten rekord (przypomnijmy: oficjalny rekord GSB Jarka to 95 h, a pierwszy 100 h złamał Rafał wynikiem 98 h 44 min – przyp. red.) nie będzie możliwy do pobicia. Uważam, wręcz przeciwnie, jest do pobicia, ba! Skoro my mogliśmy to zrobić, to ktoś zainspirowany naszym wyzwaniem stanie na starcie i pobije nasz rekord! Bo inspirujące jest to, że chcemy przesuwać tę granicę, udowodnić sobie czy innym, że można, że jest się w stanie być lepszym. 

Rafał: U mnie wygląda to troszeczkę inaczej. Czasami się zdarza, że piszą do mnie osoby, które śledziły mnie przez pięć dni: samemu nie chciało mi się wyjść nawet na pół godziny na trening, ale patrząc na ciebie, zebrałem się i ruszyłem cztery litery. Podczas tej ostatniej wyprawy Justyna, wspaniała fizjoterapeutka, która uratowała mnie w Krynicy, dziękowała mi, że zmobilizowałem ją do treningów. Podobnie mój brat, mistrz wymówek do nietrenowania (jak mi się nie chce, to dzwonię do niego i wiem, że dostanę idealną wymówkę na zostanie w domu). A teraz po GSB rozmawiamy przez telefon i słyszę, że był już na dwóch treningach. To jest dla mnie naprawdę bardzo ważne, że ktoś dzięki temu, co robię, w ogóle się rusza, wstanie z kanapy i wcale nie musi od razu pobijać rekordów.

zdjęcie: Karolina Krawczyk

Zawsze w naszych wspólnych rozmowach o bieganiu pojawiają się osoby, które są obok nas, nasi bliscy, bez których ta cała zabawa nie miałaby sensu. 

Rafał: Odkąd pamiętam, zawsze uprawiałem sport drużynowy, zawsze miałem obok kogoś z drużyny. Czasem żartowałem, że nie mogę skończyć samotnie biegu. Dla mnie wspólny finisz to było coś normalnego i tak było np. na Biegu Siedmiu Szczytów, który kończyliśmy razem z Łukaszem Saganem. To jedna strona. Druga to rodzina, która mnie wspiera. W tych relacjach trzeba nie tylko brać, ważne jest, aby też dawać coś z siebie. Wspieram Gosię w jej pracy, pomagam w wyjazdach, wie, że może wyjechać, a ja sobie poradzę z dzieciakami nawet przez trzy miesiące. Dla mnie najwspanialsze momenty to finisz na GSB czy GSS w grupie fantastycznych ludzi. W takiej chwili czujesz, że lecisz, unosisz się na ziemią. Czuję się niesamowicie, bo wiem, że mam wokół siebie wspaniałych przyjaciół, którzy potrafią wziąć urlop, rzucić wszystko i ruszyć ze mną w Bieszczady. I co równie ważne, wiem, że i oni czują się i bawią przy tym bardzo dobrze. Gdy słyszysz z boku opowieści typu: byłem z Rafałem, mega, zakopaliśmy się w błocie, zapomniałem pinu do karty, której używam od dwudziestu lat, czy spałem przez tydzień kilka godzin, pomyślisz sobie „oni nie mogą być normalni”. Uwierz, że są normalni, odważni, szaleni i żyją pełną piersią, z uśmiechem i wiatrem we włosach.  

Jarek: Zgadzam się z Rafałem, że zabawa jest tylko wtedy, gdy ktoś jest blisko nas. Po co to robić jak nie można się tym podzielić z innymi, w szczególności z najbliższymi? Ja mam ten luksus, że Kinga też ma tę samą zajawkę, więc doskonale wiemy, że trening jest ważną częścią naszej codzienności. Podczas tegorocznego Biegu Marduły, gdzie Kinga startowała, a ja byłem jej suportem, mieliśmy okazje rozmawiać z wieloma osobami, które mają podobne pasje. Ależ mi tego brakowało przez ten czas pandemii. Wróciliśmy do domu naładowani pozytywną energią! Tak samo było podczas GSB, gdzie ludzie, którzy nas otaczają, czują to co my i oddają tę energię. Ultra to według mnie sport drużynowy, choć czasem biegniesz sam.

zdjęcie: Łukasz Buszka

Romek Ficek przebiegł samotnie GSB. 

Jarek: Pewnie dałoby się to zrobić solo, ale te emocje, którymi się teraz dzielę ze swoimi znajomymi, które towarzyszyły mi na szlaku, nie byłyby do przekazania. Bardzo dużo pozytywnych rzeczy się wydarzyło i też nie mniej takich dzieje się teraz. Podziwiam Romka, że to zrobił sam, ale patrząc na to, jakich mam przyjaciół, znajomych, to nie chciałbym tego robić w pojedynkę. Dla wszystkich wokół ważne było to, żeby być z nami, a dla nas bardzo istotne było to, żeby byli przy nas. 

Rafał: Ja co prawda GSB bez wsparcia przeżyłem z Kamilem Klichem, ale nie chciałbym robić tego kolejny raz samodzielnie – głównie ze względu na zdrowie. Pamiętam, że plecak ważył jakieś dziesięć kilo i jeszcze zastanawiałem się, dlaczego u Kamila mieści się więcej rzeczy. Odpowiedź była prozaiczna, po prostu jestem nieco większy. Z tamtej wyrypy pamiętam nogi i stopy, które mocno dały się we znaki, a wszystko przez ciężar na plecach, który spowodował przesuniecie środka ciężkości i ciało zaczęło się nieco sypać. Nie chcę przeżywać tego po raz kolejny. (śmiech) Nie biegam po cienkiej linii, zawsze staram się mieć rezerwę. Chyba nie potrafię lecieć w trupa, nie położę wszystkiego na jednej szali, nie wezmę mocnych prochów, blokady tylko po to, aby ukończyć wyzwanie kilka godzin szybciej. Co prawda jestem wariatem, ale raczej pozytywnym i nie chcę się całkowicie zniszczyć. Teraz było podobnie – była szala, ale GSB 3.0 to nie był mój ostatni bieg, mam w głowie jeszcze inne wyzwania.

zdjęcie: Karolina Krawczyk

GSB to nie tylko doznania czysto fizyczne, mamy tu ogrom metafizycznych przeżyć. Jakie były Wasze najbardziej wzruszające momenty? 

Rafał: Podczas tak długiego biegu, nie wiem jak u Jarka, ale u mnie podbrzusze staje się bardzo miękkie, bardzo łatwo jest w nie trafić. Wszystko przeżywasz „n” razy bardziej. Każdy drobny gest odbierasz, jakby ci ktoś nieba uchylił. Nie ma szansy, aby się wyłączyć i przejść wobec tego zupełnie obok. Podczas poprzedniej próby na GSB, w 2017 r., dobiegliśmy z dużą grupą do Rozsypańca. Dla mniej zorientowanych to ostatni szczyt przed końcem GSB, jakieś 7 km przed Wołosatem. Pamiętam, jak próbowałem dziękować chłopakom, byłem megawzruszony, łzy w oczach, ciarki, nie byłem w stanie wydusić z siebie ani jednego mądrego zdania. Masakra! A w tym roku… Nie chcę tu słodzić Jarkowi ani robić mu marketingu... 

Jarek: Ej, teraz mi się łezka zakręciła… 

Rafał: … na ostatnim etapie dałem z siebie naprawdę wszystko, co miałem, jak ja to mówię – „z wątroby”. Jarek poszedł do samochodu, nawet się nie widzieliśmy, ja pobiegłem na Równicę i słyszałem gdzieś w oddali ekipę Jarka. Zostały dosłownie 3 km do mety i nie było sensu się wygłupiać. Poczekałem, uściskaliśmy się niezwykle czule, głowami zderzyliśmy się na powitanie. Nie mogliśmy się od siebie oderwać, ciesząc się tą chwilą. Po chwili ruszyliśmy, a ja potknąłem się kilka razy, za każdym razem czułem jak Jarek obejmuje mnie mocno i mimo zmęczenia chroni mnie przed upadkiem. To była piękna chwila. Zostało już niewiele do mety, biegliśmy obok siebie, ramię w ramię, i to była taka kwintesencja tego wyzwania, naszego wspólnego ultra. Nie osobno, samemu, ale razem. 

Jarek: Ufff, emocje będą rosły, ale po kolei. Strasznie cieszyłem się, że będę mógł doświadczać tylu przeżyć. Zacznijmy od Bieszczad, w których nie miałem okazji biegać, no, może raz byłem na połoninach, ale to było na urodzinach kolegi, więc nie było czasu na podziwianie. Teraz dzięki pięknej pogodzie łapałem całymi garściami Bieszczady i ich piękno. Jedyne, co mogło przeszkadzać, to cała masa ludzi, a wszyscy mówią, że te góry są dzikie. (śmiech) Następnie biegłem ŁUT, ale w przeciwną stronę. Bardzo lubię ten bieg i było mi trochę przykro, że nie będę mógł wystartować w nim na wiosnę. Więc były to „moje” indywidualne zawody. Dalej było tylko ciężej, nie ze strony fizycznej, bo wiedziałem, że dobrze się przygotowałem, ale obawiałem się o Kingę, czy da sobie radę. Od samego początku wiedziałem, że mogę przerwać ten projekt, gdy będzie on zagrażał bliskiej mi osobie, moje ambicje schowam do kieszeni. Są ważniejsze sprawy. Był taki moment, że zmęczenie Kingi było bardzo duże, że bałem się o nią bardzo, gdyby nie Mariusz Gezela, który przyjechał zaraz po dyżurze lekarskim z Poznania, nie rozmawialibyśmy dziś ze sobą. Zakończyłbym to wyzwanie po 250 km. Na szczęście Kinga już od tego czasu miała do końca GSB pomoc. Kolejnych emocji dostarczyła Babia Góra, która dosłownie mnie powaliła. Na szczycie trafiłem na śnieżycę. Gdy wizualizowałem sobie trasę, właśnie Babia Góra była takim celem, który trzeba zdobyć – jako najwyższy i najtrudniejszy szczyt, później będzie już tylko łatwiej. Kulminacja to, tak teraz sobie myślę, była Barania Góra, gdzie biegłem z Karoliną Krawczyk. Zbierała się burza, ja już mocno zmęczony, miałem już na sobie wszystkie warstwy odzieży, a było mi nadal zimno. Zaczynałem się poważnie martwić o nas i że trzeba będzie uciekać ze szlaku, gdzieś się schować, że nie damy rady dalej biec. Całe szczęście burza przeszła bokiem, a Karolina po 30 min zapytała, czy jest mi zimno, bo ma jeszcze kurtkę puchową w plecaku. Ależ wtedy zeszły ze mnie emocje. Ostatni taki ważny moment to wtedy, gdy dowiedziałem się, że przegoniłem Rafała. W nocy przebiegłem obok schroniska na Stożku, nie wiedziałem, co się z nim dzieje, kropka się zatrzymała. Strasznie mnie to zasmuciło, bo bardzo chciałem, aby ukończył pierwszy. Choć liczyłem na to, że jak wszystko dobrze się poukłada, rekord poprawię. Ucieszyłem się jak Rafał dogonił mnie na zbiegu z Czantorii. Gdy się zrównaliśmy, Rafał mnie zapytał, czy kończymy razem. Z kim jak z kim, ale z Rafałem bardzo chciałem to razem zakończyć. Dwie ekipy razem, te emocje, tyle ludzi, cudowna chwila do zapamiętania na całe życie. To były te przeżycia okołobiegowe. Ale te najważniejsze – życiowe, wydarzyły się już trzeciego dnia. Na szczycie Lubania osoba, która mi towarzyszy od paru lat w codziennym ultra – Kinga, powiedziała „tak, chcę być z tobą na zawsze”.

zdjęcie: Karolina Krawczyk

Kurczę, sam mam teraz ciarki, jak przypominam sobie tę sytuację. Jarek, jestem przekonany, że na ostatnim odcinku mógłbyś docisnąć i przegonić Rafała. 

Jarek: Ale po co? (śmiech) 

Rafał: Wiesz, każdy z nas był już totalnie załatwiony, ale jak by doszło do ścigania… sam nie wiem, z Baraniej Góry nie byłem w stanie schodzić, a po asfalcie biegłem. Tylko po co? My jesteśmy przyjaciółmi i to by było wbrew nam. Zresztą w ostatnim magazynie ULTRA był materiał o Run100Love, więc wiecie, że świetnie się dogadujemy i tworzymy zgrany zespół.  

Rekordy będą zawsze bite, taki jest sport, ale tego, co zrobiliśmy w niedzielny poranek, nie da się powtórzyć. To zdarzyło się tylko raz – i już nie wydarzy się ponownie. To jak w dobrym kinie sensacyjnym: wyszli w nocy, nikomu nic nie mówiąc, a na metę wbiegli w blasku fleszy! Szczytografia, która robiła materiał, nawet nie mogła przypuszczać, że będzie takie hollywoodzkie zakończenie. 

Jarek: Nie byłem sobie w stanie nawet wymarzyć takiego epickiego zakończenia, które po raz kolejny potwierdziło, że ultra jest jedną wielką rodziną.

zdjęcie: Łukasz Buszka

Rafał, Ty masz duże doświadczenie z GSB, już po raz trzeci pokonywałeś ten szlak. Jarku, dla Ciebie to był debiut, prawda?  

Jarek: Tak, przed biegiem było dużo planowania, analiz. W zasadzie to mogłem zrobić to dwa lata temu, ale nie czułem się jeszcze na to gotowy. Dodatkowo łatwiej było zaplanować takie wyzwanie, gdy kilkoro zawodów było odwołanych, nie było szkoda startów. (śmiech) 

Rafał: Doświadczenie wcale nie musi pomóc. Świadomość wyzwania, znajomość trasy może być atutem, ale gdy pojawią się problemy, raczej będzie obciążeniem. Gdy łapiesz kontuzję np. 200 km przed Ustroniem, to wiesz, co cię czeka. Łatwo już było, teraz zostanie tylko trud. (śmiech) To taki dobry test dla głowy, musisz się spiąć, musisz wiedzieć, że dasz radę, bo sam siebie nie oszukasz. 

To w końcu ponad 500 km, przecież nikt o zdrowych zmysłach nam nie powie, że to można wytrenować! 

Jarek: No tak, ale my do tego wyzwania przygotowywaliśmy się od dłuższego czasu. Każde poprzednie 240 km czy 150 km na zawodach, to sprawdzian, po którym możesz już określić, jak twój organizm się zachowuje, jak może zareagować na dwie nieprzespane noce, jak będą wyglądały twoje stopy po deszczowym bieganiu, jak żołądek przyswoi jedzenie. Co prawda, wszystko miałem rozpisane w excelu, ale on nie biegnie, choć przyjmuje wszystko. (śmiech) Miałem różne zakładki – np. na 100 godzin, ale na 95 nie miałem, tak jakoś wyszło. Wszystko, co nadrobiłem w pierwszej fazie, mogłem stracić na końcówce, która była dla mnie zupełnie nieznana. Tak jak na Węgierskiej Górce, gdzie całej ekipie już powoli udzielała się euforia, musiałem studzić emocje, przecież przede mną była cała noc i ponad 50 km do pokonania.

zdjęcie: Łukasz Buszka

Udało się Wam, tak sądzę, jeszcze bardziej rozpalić wyobraźnię biegaczy, którzy chcieliby się zmierzyć z GSB. Macie dla nich jakieś złote rady? 

Rafał: GSB to nie tylko ultrasi i bieganie, wystarczy pośledzić różne grupy dotyczące szlaku. Wiesz, że w okresie wiosennym na szlak codziennie rusza kilka osób, które robią go w kilkanaście dni, tak spędzają urlopy, wolny czas, aktywnie z uśmiechem. Ten szlak jest dla każdego. Dochodząc z Tomkiem Niezgódką do Węgierskiej Górki, mijaliśmy się z dwiema sympatycznymi kobietami, które opowiadały, że też pokonują ten szlak i robią to w etapach, a ten właśnie jest przedostatnim. Na te słowa Tomek dosłownie zdębiał. Panie pełne energii, świeże, dziarskie, a ja „zrobiony”, więc pyta, ile czasu im to zajęło, a one z rozbrajającą szczerością: „dwa lata”. Ale pytałeś o rady. Ja mogę mieć tylko takie, aby czerpać radość z bycia na szlaku, jak najmniej zaciśniętych ust w grymasie „muszę”. Ten szlak jest tak przepiękny, zwłaszcza jesienią, że jak pojawisz się w tym czasie w Bieszczadach, to uwierz, że tak pięknej polskiej jesieni chyba nie zobaczysz nigdzie – po prostu ryczysz ze szczęścia. Ciesz się chwilą i... dbaj o stopy, to najważniejsza wskazówka.  

Jarek: Już na mecie czekał na nas jeden biegacz, który zaczynał swoją przygodę z GSB, a także dwóch rowerzystów. Na czerwonym szlaku jest naprawdę bardzo dużo pozytywnie zakręconych ludzi, niekoniecznie ultrasów. Ja od jakiegoś czasu miałem, proste marzenie – ukończyć Główny Szlak Beskidzki, powtórzę: tylko ukończyć, o rekordzie nie było mowy i – to bardzo ważne – nie za wszelką cenę.  

Rafał: Jak będziecie mieli jakieś pytania dotyczące GSB, to odzywajcie się śmiało, pomogę, doradzę, podpowiem, jak zadbać o jedzenie i jak się wyspać w 45 min. 

Jarek: Ja mogę wysłać też swojego excela. (śmiech)

zdjęcie: Karolina Krawczyk

Jak jesteście tacy uczynni, to można się wprosić do Was w Stołowe? 

Jarek: O tak, serdecznie zapraszamy. Zapewniamy opowieść o tym, jak się przygotowywaliśmy, każdy zupełnie inaczej. Na naszych spotkaniach tworzymy miłą i rodzinną atmosferę, bez ciśnienia. Odpowiemy na każde pytanie, nawet nie dotyczące biegania. (śmiech) Zaprosimy was pewnie na przełomie września i października, teraz ośrodek w Radkowie tętni życiem kolonijnym, a ja jako kierownik mam teraz urwanie głowy. 

Rafał, a Ty w pracy nie masz dużo do czynienia z górami? Jarek to przeskakuje przez płot i jest na treningu. 

Rafał: (Śmiech) Ale jak jadę do Jarka, to marudzi, że nie ma nigdzie płaskiego terenu do treningu. Przy okazji, chciałem to zdementować, tam w stronę Czech jest taki płaski, trzykilometrowy odcinek, może ma jakieś 100 m przewyższenia. (śmiech) Z Wrocławia w góry to cała wyprawa, więc korzystam ze Ślęży, którą mam pod nosem i odwiedzam ją dwa razy w tygodniu. Wstaję o 4:00 rano i po treningu jestem o 9:00 przy komputerze, znaczy w pracy. Nie narzekam. Gdy mieszkałem w Warszawie, miałem 200-metrowy podbieg przy Lesie Kabackim, wtedy trzeba było latać po nim w tę i z powrotem. 

Przyznajcie, po ustanowieniu rekordu musiało się coś zmienić, jesteście bardziej rozpoznawalni, otrzymujecie propozycje wywiadów, musicie odpowiadać na pytania fanów w social mediach. Celebryci normalnie! 

Jarek: Tak jak wspomniałem, podczas rozmowy z Kamilem Dąbkowskim (podcast Black Hat Ultra), że gdybym wiedział, że później będzie tyle zamieszania wokół GSB, to bym się jeszcze raz nad tym zastanowił. W przeciwieństwie do Rafała, ja próbuję być dowcipny, albo elokwentny, albo mądry, nigdy mi to nie wychodzi. (śmiech) Social media to nie jest moja mocna strona, kiedy publikujemy coś na Run100Love, to często proszę Rafała lub Kingę, aby to zredagowali, bo wiem, że wtedy będzie ciekawiej i zabawniej. To zainteresowanie jest bardzo miłe, ale nie jestem do niego przyzwyczajony. Choć cieszę się, że przez to mogę opowiedzieć swoją historię, która kogoś natchnie, zmobilizuje do wyjścia na trening czy w góry. 

Czy macie już jakieś plany na kolejne starty? Co Wam chodzi po głowach, gdzie Was poniesie? 

Rafał: Ja mam. GR10, czyli przepiękny szlak w Pirenejach (880 km i prawie 50 000 m przewyższenia – przyp. red.), do którego przymierzam się od jakiegoś czasu, ale ze względu na pandemię nie mogłem go przebiec ani w ubiegłym, ani w tym roku. Trzy lata przygotowań i planowania, przychodzi lockdown i… sieknąłem GSB z nudów. (śmiech) A tak na serio, to musiałem sprawdzić, gdzie teraz jestem. Wyszło, że jestem troszkę starszy, ale niekoniecznie słabszy. Dlatego gdy wróciłem z GSB, zabrałem się do pracy i te rzeczy się już dzieją. Plan na wrzesień 2022 r. Już się cieszę! Będą piękne widoki, wiatr we włosach i dobry moment, aby poznać się samemu lepiej. Wiem jak zareaguję na pięć stówek na nogach, ale co dalej? Przecież to jeszcze ponad 400 km.  

Jarek: A jaki jest rekord? 

Rafał: Dziewięć dni i dziewięć godzin, ale będę megaszczęśliwy, jak uda się to zrobić w 10 dni.

zdjęcie: Karolina Krawczyk

Jarek: Nigdy nie byłem w Alpach, więc chciałbym w tym roku pojechać na Ultra Monte Rosa i solidnie pobiegać. Nie planowałem takich wyzwań jak Rafał, choć smak jest duży. Rozmawiałem z Kingą, że bardzo fajnie byłoby znów zjednoczyć ludzi wokół czegoś wyjątkowego, ale odpowiedziała krótko i stanowczo: „nie w tym roku”. (śmiech) Mam więc cały rok na planowanie i szukanie czegoś fajnego, co można by było zrobić na szybko. Obiecująco wygląda bieg 360 km na Wyspach Kanaryjskich, ale to w przyszłym roku. Generalnie, patrząc na Rafała, ja jeszcze jestem młody, więc planować mogę jeszcze przez jakiś czas. Chciałbym też wrócić na zawody, bo rywalizacja w grupie bardzo mi się podoba i chętnie wyskoczę na Chudego Wawrzyńca.  

Rafał: Byłbym zapomniał. W tym roku z Piotrkiem i Kamilem jedziemy na Saharę, na wyprawę przekładaną z ubiegłego roku. Mam nadzieję, że duzi zaszczepieni chłopcy będą mogli pobawić się w piachu. A jak Jarek jedzie na Chudego, to może ja też bym się z nim zabrał? Dobrze by było trafić tam, kiedy nie będzie takiego upału, bo co tam startuję, to muszę pić wodę z kałuży. (śmiech)

zdjęcie: Łukasz Buszka

James: Czy macie jakieś godne polecenia pozycje książkowe dla innych ultrasów? 

Jarek: Gdy zaczynałem biegać, to od swojej przyjaciółki dostałem książkę Ultramaratończyk Deana Karnazesa (w tym czasie Rafał przebiega wzrokiem po regałach z książkami – przyp. red.) i z perspektywy pięciu lat, które biegam, mogę powiedzieć, że wszystko, co było opisane w książce, wydarzyło się u mnie w życiu. No, może po za tym, że on wygrywał jakieś biegi. (śmiech) 

Rafał: Generalnie lubię czytać, o bieganiu też. Pamiętam pierwszą książkę Kiliana Jorneta (Biec albo umrzeć – przyp. red.), w której opisywał wręcz metafizyczne łączenie się z ziemią, poprzez obmycie twarzy wodą z kałuży, wtedy to mnie bardziej śmieszyło. Gdy robię jakiś szlak, wybiegam na szczyt, piękne widoki, sarenki… normalnie myślę, że jestem taki sam głupi jak on. (śmiech) Najnowsza pozycja książkowa jego autorstwa, czyli Niemożliwe nie istnieje, jest już zupełnie inna. To suma jego doświadczeń, w tym śmierć przyjaciela. Widać, że na wiele spraw patrzy już zupełnie inaczej. Tę pozycję mogę śmiało polecić. Kurczę, przyznam szczerze, że chodzi za mną myśl, aby kiedyś samemu coś napisać, może o tych ludziach wokół, ale na to przyjdzie czas – teraz chciałbym jeszcze, dopóki mogę, pobiegać. 

Jarek: Gdy jeszcze nie biegałem, jechałem w dłuższą podroż z przyjaciółmi, których już ten wirus biegania dopadł, i oni wciąż rozmawiali o przeczytanych książkach biegowych. Wtedy nie wyobrażałem sobie tego: jak można biegać i jeszcze o tym czytać? Teraz jestem w miejscu, w którym uważam, że taka literatura jest bardzo potrzebna. Jak weźmiecie do ręki jedną z nowszych tego typu pozycji, to zobaczycie, że w zasadzie o bieganiu tam jest niewiele, a głównie o emocjach towarzyszących pokonywaniu swoich granic i słabości.

zdjęcie: Karolina Krawczyk

Panowie, bardzo miło się rozmawia, ale powinniśmy już finiszować. Jako podsumowanie naszej rozmowy chciałbym Was poprosić o kilka słów podziękowania, które chcielibyście w tym miejscu komuś przekazać. (Jarek w tym momencie chowa głowę w dłonie) 

Rafał: No dobrze, to ja zacznę. Zawsze dziękuję ludziom z supportu, ale tym razem chciałem podziękować mojej Gosi za to, że mogę być sobą, takim dużym dzieciakiem w krótkich spodenkach. Wspiera mnie w tym, co robię, ciąga dzieciaki po nocach, aby dopingowały ojca z dzwoneczkami gdzieś w krzakach. To dzięki Gosi właśnie tworzymy taką zgraną rodzinkę, to jest naprawdę bardzo ważne. 

Jarek: Ufff. Odpowiedź jest bardzo prosta, choć wszyscy, którzy pojawili się na szlaku wraz ze mną, wiedzą, że jestem im bardzo wdzięczny. Nie wyobrażam sobie, abym znalazł się na trasie, gdyby nie było ze mną Kingi, która na co dzień pracuje w szpitalu i żeby móc mi towarzyszyć, musiała odrobić kilka dyżurów, zamienić się z koleżankami w pracy. Sama jest biegaczką i rozumie, jak wiele trzeba poświęcić na treningu, aby coś osiągnąć. Bez Kingi ten projekt GSB nie miałby racji bytu, musiałby poczekać na nią. Powtarzała, gdy planowaliśmy to wspólnie, że ona będzie, bez względu na to, czy ktoś jeszcze się zgłosi do pomocy. Po prostu będę przy Tobie. 

Panowie, niezmiernie miło było się spotkać, choć wirtualnie, i odświeżyć te emocje. Życzę Wam powodzenia w planach, nie tylko biegowych i do zobaczenia na szlaku. 

zdjęcie: Karolina Krawczyk

Off the record – Rafał: Gdy drużyna pierścienia mknie gdzieś przesz szlak, Łukasz ze Szczytografii jest jakieś 200 m metrów dalej. Krzyczę do niego: „Łukasz, daj mi 5 minut”. On zbiera wszystkie swoje zabawki, plecak z aparatem, dronem i biegnie w moją stronę. Dobiega cały mokry. Wyciąga z kieszeni bidon, w którym jest centymetr wody i mówi: „Masz”. Ja zdziwiony: „Ale po co mi woda?” „Chciałeś pić”, „Nie, chciałem pięć minut, muszę iść na stronę i nie chcę, abyś mi latał dronem nad gołym tyłkiem”.

Off the record – Jarek: Jak opowiadamy o tym teraz, to wzruszenie udzieliło się nam wszystkim. Ja nie boję się okazywać uczuć. Jak opowiadam o tym w różnych wywiadach i rozmowach, to wygląda na to, że było to bardzo romantyczne, wręcz takie love story. Kurcze, ale takie to było, to czuliśmy i nie należy tego ukrywać. Twardziele nie boją się uczuć.

Pozostałe artykuły