Redakcja KR

DOLINA ŚMIERCI

Death Valley, 16.07.2019

BADWATER jest przez wielu uznawany za najtrudniejszy bieg ultra na świecie. Aby w nim wystartować, trzeba zostać zaproszonym przez organizatorów na podstawie dotychczasowych osiągnięć. Dystanse 100 km lub biegi 24-godzinne nie są postrzegane jako wyczyn – nie są brane pod uwagę. Czteroosobowa komisja wybiera co roku spośród setek aplikacji stu najlepiej ocenionych i najtwardszych ultramaratończyków z całego świata, którzy według określonych kryteriów są w stanie ukończyć ten morderczy bieg. W zasadzie pula miejsc dla nowych adeptów to zaledwie 50 pakietów, druga połowa zarezerwowana jest dla tzw. weteranów, czyli tych, którzy przynajmniej raz brali udział w Badwater. W tym roku [2018 red.] tylko 15 zawodników reprezentowało kraje europejskie.

Zdjęcia: Archiwum autora.

Uczestnicy w środku lata mają do pokonania 217 km przez najgorętsze miejsce na Ziemi, gdzie temperatury sięgają rekordowych 56 stopni Celsjusza w cieniu, a asfalt rozgrzany jest do blisko 100 stopni. Uczestnicy startują z poziomu 85 m poniżej linii morza w Dolinie Śmierci, a następnie biegną w stronę najwyższego szczytu kontynentalnych Stanów Zjednoczonych – Mt. Whitney, gdzie na wysokości 2500 m n.p.m. znajduje się meta. Po drodze biegacze mają do pokonania jeszcze dwa szczyty o wysokości około 1500–1600 m. Aby ukończyć bieg, muszą zameldować się na mecie w ciągu 48 godzin. Spośród stu wybranych ultramaratończyków ok. 70 osób było mieszkańcami USA (w tym wielu z Kalifornii), dzięki czemu mieli dużą przewagę nad pozostałymi. Mogli w zasadzie bez ograniczeń trenować na trasie biegu i wypracować skuteczną aklimatyzację.

Obserwowałem zapisy ich treningów publikowane w mediach społecznościowych, a sam miałem do dyspozycji jedynie Szklarską Porębę – czułem się jak Dawid przed walką z Goliatem. Wprawdzie przy okazji takich biegów można śmiało powiedzieć, że człowiek przygotowuje się do nich całe życie, a na pewno wiele lat, adaptując organizm do dystansów powyżej 200 km. Aklimatyzacja w najgorętszym miejscu na ziemi to już jednak poziom PRO. W przypadku Badwater największą bowiem trudność stanowiła niespotykana nigdzie indziej wysoka temperatura. Tego roku najgorętszy lipiec w historii USA zanotowano właśnie w Dolinie Śmierci, a światowy rekord 56,7 stopni w cieniu pochodzi właśnie z tego miejsca.

W dotychczasowej ponad 40-letniej historii biegu zaledwie czterech Polaków zdołało ukończyć legendarne Badwater. Obowiązkowy support, który ma dbać o bezpieczeństwo zawodnika, musi być w pełni zaangażowany i logistycznie perfekcyjnie przygotowany. Ostatecznie w skład Badwater Poland Team weszli: Artur Kujawiński (zawodnik), Grzegorz Kujawiński, Damian Drąszkiewicz, Damian Kaczmarek oraz Marcin Pabiniak.

Wyselekcjonowana setka zawodników została podzielona na trzy fale startujące o godzinie 20:00, 21:30 oraz fala elity o 23:00. Ostatecznie wystartowało 99 zawodników z 22 krajów, a my na starcie o 23:00 zanotowaliśmy 42–43 stopnie ciepła. To była najniższa temperatura, gdyż w ciągu dnia osiągnęła ona aż 53 stopni.

Nasza aklimatyzacja trwała tydzień, a kiedy dzień wcześniej przyjechaliśmy do biura zawodów w Furnace Creek ok. 30 km od miejsca startu, po raz pierwszy zetknęliśmy się z panującą temperaturą. W okolicy było gorąco, ale tutaj z uwagi na ukształtowanie terenu – pewnego rodzaju nieckę, temperatura jeszcze bardziej dawała się we znaki. Tego dnia dochodziła ona do blisko 50 kresek. Opowieści o piekle, o niewyobrażalnym i niespotykanym do tej pory gorącu okazały się prawdziwe. Trudno to opisać, ale wystarczy wspomnieć, że po wyjściu z samochodu na naszych twarzach malowało się przerażenie i niedowierzanie, że skoro ledwie można wytrzymać kilka minut na zewnątrz bez klimy, to co dopiero biec i przebywać kilkanaście godzin w pełnym słońcu.
Nasze telefony były rozżarzone do granic możliwości już po kilku minutach w tym skwarze, części ciała, które nie były osłonięte, pokrywała gęsia skórka jako reakcja organizmu na palące słońce, a wdychane powietrze wręcz parzyło. Buty się gotowały, a próba dotknięcia dłonią asfaltu, rozgrzanego do niemal 100 stopni, po kilku sekundach kończyła się poparzeniem. Znamienne były moje słowa: „Zróbcie na biegu wszystko, aby z mózgu nie zrobiła mi się galareta!”.

Natura wystawiła wszystkich na niesamowitą próbę. Spośród 99 osób, które stawiły się na starcie, odpadło aż 30. Nikt nie pamiętał, aby kiedykolwiek więcej osób nie ukończyło Badwater. Wśród nich byli wielokrotni uczestnicy, a nawet dwóch byłych zwycięzców.

Od samego początku panujące warunki dawały w kość. Powietrze było tak gęste i gorące, że spojówki się wysuszały, a bieg wymagał znacznie większej siły, odnosiło się wrażenie, że ruszamy się w smole. Do tego należy dodać przewyższenia i pomoc z zewnątrz tylko od swojego supportu. To było niczym walka o przetrwanie. Nasza ekipa podczas całego biegu również zarwała dwie nocki, by ratować moje zdrowie i pomóc w unikaniu przegrzania. Mijaliśmy inne ekipy, których zawodnicy leżeli na poboczu lub słaniali się na nogach półświadomi. Po kilkudziesięciu kilometrach trzeba było zarządzić krótsze przerwy między zraszaniem i schładzaniem.

Byłem przygotowany na kryzysy, ale nie podejrzewałem, że będą one tak wielkie. Pierwszy duży nastąpił tuż przed godziną 10 następnego dnia, kiedy mając w nogach trzy godziny mniej niż pierwsza fala, na odcinku ok. 80 km musiałem gonić czas i te trzy godziny nadrobić, by zmieścić się w umownym limicie. Wyprułem się absolutnie ze wszystkich sił, a wysoka temperatura, która przekraczała już 50 stopni, oraz przewyższenia dodatkowo utrudniały zadanie. Na trasie krążyły patrole medyczne i samochody organizatora, sprawdzające kondycję i stan zdrowia uczestników. Udało się, decyzją organizatora po pierwszym checkpoincie mogliśmy kontynuować bieg, lecz najpierw padłem ze zmęczenia. 30 min drzemki plus czas na spożycie posiłku musiały mi wystarczyć na zmierzenie się z pierwszym dużym podejściem na wysokość około 1600 m n.p.m.

Za mną odpadały kolejne osoby, a ja miałem świadomość, że moja kolej również się zbliża. Wytężona praca supportu pozwoliła dotrwać do upragnionej drugiej nocy, ale tempo biegu było znacznie wolniejsze niż pierwotnie zakładaliśmy, zaczęła się walka o przetrwanie.
Drugi jeszcze poważniejszy kryzys przyszedł w środku drugiej nocy, ok. trzech godzin przed kolejnym punktem. W myślach pojawiła się wizja blisko 20 godzin ciężkiej walki, kolejnego dnia w tym piekielnym słońcu. Organizm był już skrajnie wyczerpany. Czułem się jak ktoś, kto właśnie jest po chemioterapii, ale pamiętałem o tym, co przechodzi Honorata (chora na raka matka dwójki dzieci, dla której biegłem) i nie miałem sumienia powiedzieć ekipie, że kończymy i wracamy do Polski. Oczami wyobraźni widziałem jak w ciszy ze spuszczonymi oczami wracamy samochodem do najbliższego punktu, oznajmiając, że kończymy... Ale nie wydusiłem tego z siebie.
W zasadzie chciałem, aby tę decyzję podjął support. By spojrzeli na mnie i powiedzieli, że bieg okazał się silniejszy, że zostawiłem już wiele zdrowia i dałem z siebie wszystko, że wracamy... Na szczęście działo się to w nocy i nikt nie widział mojego zmęczenia, ani nikt nie poznał moich czarnych myśli. Dotarliśmy do upragnionego punktu, krótka drzemka, po której nastał świt, nowy dzień, nowe siły i walka, walka do końca. Kolejne proste na drodze były tak długie, że nawet po dwóch–trzech godzinach wydawało się, że obraz pozostał niezmienny i nie przesunęliśmy się do przodu.


Pamiętam jednak, że najpiękniejsze było ostatnie 10 km. W zasadzie wstąpiła we mnie niesamowita siła, gdy miałem po pokonania ostatni odcinek – 21 km wspinaczki do mety, która umiejscowiona została na wysokości 2500 m n.p.m. na Mt. Withney. Gdy spojrzałem na zegarek i moje tempo po pierwszym kilometrze wspinaczki, i było ono takie samo jak na płaskiej drodze, wiedziałem już, że będzie dobrze. Ostatnie kilometry to był naprawdę dynamiczny marsz pod górę z uśmiechem na twarzy. Szczęśliwie wszyscy dotarliśmy do mety po morderczej bitwie. Mój team okazał się dla mnie najlepszy, jaki mogłem sobie tylko wymarzyć, nie zawiedli mnie i pomogli w zdrowiu osiągnąć cel.

Udowodniłem, że chłopak, który biegał kiedyś po poznańskich blokowiskach, po wielu latach stanął na starcie najtrudniejszego biegu na świecie, został wybrany do wyselekcjonowanej setki ultrasów i dostał szansę, by zmierzyć się z największymi twardzielami naszego globu. I nie zawiódł samego siebie i innych.

Bieg miał wymiar charytatywny, po raz pierwszy zadedykowałem swój start innej osobie.
Chciałem w ten sposób nagłośnić sprawę Honoraty Gawrońskiej, która zmaga się z rakiem, a jej miesięczne koszty leczenia wynoszą 23 tysiące złotych. Zwiększone zaangażowanie zbiórek dla niej oraz powstający film dokumentalny Dolina Śmierci (dolinasmierci.com) mają pomóc Honoracie w kontynuacji leczenia (jest podopieczną fundacji Rak’n’Roll) oraz uzyskaniu refundacji leku. Bieg w Dolinie Śmierci był biegiem po życie drugiej osoby.


ARTUR KUJAWIŃSKI
Ultramaratończyk, główny bohater wyprawy Badwater Poland Team 2018. Były sprinter z Poznania, który rywalizację na długich dystansach rozpoczął już w 1999 r., a w biegach ultra uczestniczy od 2005. Do tej pory ukończył 68 maratonów i 37 biegów ultra, w tym najdłuższy Ultra Great Britain na dystansie ponad 300 km. Wśród swoich wyczynów ma również bieg w ramach treningu z Pragi do Wrocławia czy udział w zawodach „10 ultra w 10 dni”, w których zajął II miejsce.

Tekst ukazał się drukiem w Magazynie ULTRA#19

Pozostałe artykuły