Redakcja KR
Zimowy Janosik 50+ km- Spacer Murgrabiego

Zimowy Janosik – zimowe cudeńko! Relacja z biegu.

24.01.2022

Biegi ultra, czy to zimowe czy letnie, to magia która wciąga jak odkurzacz - wpadasz i przepadasz na wieki. Kto kolejny raz spróbuje nie odpuści kolejnych emocji. Wszystkie mają coś w sobie, co przyciąga. Tak też jest z biegami organizowanymi przez Sławka Konopkę – co jeden to fajniejszy.

Tekst: Beata Łopatkiewicz

Zdjęcia: Marcin Michalec, Jan Haręza, Wiktor Bubniak / Tour de Zbój

Piękne widoki Tatr

Zimowy Janosik przyciąga nie tylko wspaniałym terenem, ale również niesamowitymi widokami: Bielskich Tatr i Spiszu. Każdy znajdzie coś dla siebie, chcesz to się ścigasz i pędzisz jak wariat do mety, albo drepczesz spokojnie, w końcu to Spacer Murgrabiego, jest co podziwiać przez 52 km.

zdjęcie: Jan Haręza

Tegoroczny Zimowy Janosik nie zawiódł, można powiedzieć było grubo. Śniegu i wiatru pod dostatkiem. Już przed wyjazdem czułam, że będzie z przygodami. Piątek to dzień odbioru pakietu. Już sypnęło śniegiem i było widać, że będzie się z czym kopać po drodze. Tym razem zarówno odbiór pakietów, jak i meta usytuowane zostały w szkole. Uśmiechnięci wolontariusze, znajome twarze, już czuć dreszczyk emocji. Ja za każdym razem przeżywam start w zawodach i nie ma znaczenia, czy biegnę ten bieg po raz pierwszy, czy enty, zawsze są emocje. Po dłuższej przerwie, od sierpniowego UTMB 172km, przyszła pora na zimowe wyzwanie. Założenia na ten bieg to ukończyć w zdrowiu, dobrze się bawić, zrobić mnóstwo zdjęć i nakręcić filmy, żeby było co oglądać do kolejnych zimowych wyzwań.

Pakiety odebrane, powrót na nocleg serpentynami przez las i wjeżdża kolacyjka przywieziona jeszcze z domu, mój ulubiony zestaw - makaron z brokułami. Szybkie sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego, przygotowanie ciepłych ubrań i nastawienie budzika na 4.45. A co będzie jeśli napada dużo śniegu, może będzie ciężko wyjechać? Musiałoby napadać pół metra śniegu żeby tak się zdarzyło. W końcu dojazdu do Niedzicy jest około 10 km, to spokojnie zje się śniadanie i dojedzie na czas na 6.00, żeby przekazać pakiet startowy koledze Jankowi.

zdjęcie: Jan Haręza

Śnieg, kocham śnieg, ale…

Kobieca intuicja nie zawodzi, budzę się o 1-szej w nocy i czuję, że powinnam przestawić budzik na wcześniejszą godzinę 4.27. Szybkie śniadanie, ciepłe ubranie i wychodzimy do samochodu. O jakie piękne zaskoczenie! Śniegu po kokardę, samochodu spod śniegu nie widać. Podjazd, którym trzeba wyjechać pod górkę, zasypany i nie ma szans ruszyć. Samochód obok samochodu ani w prawo, ani w lewo. Nie ma łopaty, mam tylko miotełkę. Maniu – najlepszy partner biegowy – uwija się żeby odgarnąć śnieg, a ja tańczę samochodem i nic z tego. W końcu za domem udaje się znaleźć łopatę, ale odśnieżanie nie przynosi rezultatu. Do tego ulicą przejeżdża pług i całkowicie zasypuje wyjazd z posesji. Nie powiem, parę siarczystych słów padło z moich ust. W tzw. międzyczasie podjeżdżają zawodnicy z sąsiedniego domu i oferują podwózkę. Ale przecież jak potem wrócimy? Decyduję się im przekazać pakiet Janka, ale zabieram go z powrotem, bo przecież go nie znają. Złość mnie bierze, nie na to, że nie dotrzemy na czas na autobus, ale że Janek nie będzie mógł wystartować. W końcu z domu wypada gospodarz, jest druga osoba do pchania samochodu, teraz się uda. Droga jest odśnieżona przez pług na jeden samochód. Jak spotkasz kogoś po drodze to ten co ma silniejsze nerwy jedzie prosto a drugi zjeżdża i może już z tego śniegu nie wyjechać. Ja sama zakopuję się na moment, ale jakoś udaje się ruszyć. W końcu docieramy do celu. Autobusy już stoją, Janek przechadza się pod drodze, przekazujemy pakiet i próbujemy gdzieś zaparkować. Nie ma miejsca, dwie minuty do odjazdu z 6.15. Parkuję więc pod remizą strażacką. Jak wlepią mandat to przeżyję, byle nie odholowali samochodu, bo nie będzie jak wrócić.

Wesoły autobus do słowackiego Zdiaru

Nasza trójka w autobusie, jest radocha, ale brzuch ściśnięty od nerwów. Wyjeżdżamy ostatnim autobusem. Po drodze Tatry ledwo widać, pada śnieg i niezła zawierucha. Na miejscu startu, w miejscowości Zdiar, po słowackiej stronie w Bachledowej Dolinie już słychać Sławka. Uwielbiam gościa, ma w sobie tyle radochy z tego co robi, a zawodnik czuje się ważny.

zdjęcie: Marcin Michalec

Startujemy.

Wąska ścieżka przedeptana w sporej ilości śniegu i wężyk ludzi ciągnący się z przodu i z tyłu. Krok za krokiem, a czołówka pędzi gdzieś tam z przodu. Chcesz wyprzedzić to ładujesz puszystym śniegiem po kolana. I to jest cudowne! A już w głowie, że za kilka kilometrów niesamowita ścieżka w koronach drzew – Magura Spiska. To miejsce, które zawsze zachwyca widokiem. Biegniemy drewnianymi podestami na wysokości koron drzew, jakieś kilkanaście metrów nad ziemią, wspinając się w górę, aż na szczyt, gdzie zawieszona jest siatka w kształcie okręgu, a pod nią 32-metrowa przepaść. Robi wrażenie, szczególnie kiedy ktoś jest po raz pierwszy. Tym razem pogoda nie pozwala na podziwianie widoków, wieje szaleńczo, że ciężko się utrzymać na nogach, do tego ślisko, ludziska padają na zakrętach, tylko słychać łomot. Podziwiam gościa biegnącego z kamerą, jak mu to sprawnie idzie! Nam udaje się przebiec bez poślizgu do góry i w dół, i biegniemy w kierunku Przełęczy Nad Łapszanką. Po drodze zakładamy raczki. Teraz buty trzymają się znacznie lepiej w śniegu, kije też pomagają od czasu do czasu.

Do trzech razy sztuka

Trasę znamy dość dobrze, bo biegniemy tu już po raz trzeci, więc widomo, że zaraz będzie punkt na około 11 kilometrze – Osturnanske Sedlo. Biorę tylko colę do kubka i biegnę dalej. Bardzo szybko czuję, że nie był to najlepszy pomysł. Cola w kubku jest podmarznięta – czuję, że kawałki lodu mam w ustach, brzuch reaguje skurczem i łapie kolka. Maniu ma ciepłą herbatę, co zdecydowanie poprawia moją sytuację. Przypominamy sobie po drodze z innych zimowych Janosików jakie były przygody, fajnie biega się w towarzystwie, zawsze jest o czym pogadać i pośmiać się z różnych dziwnych sytuacji. Biegniemy w kierunku Łapszanki, tam punkt kontrolny – u Danusi, na ok. 23 km. Ciepła herbatka, owoce i woda Janosika. Trzeba pędzić dalej. Po drodze wieje jak wścieknięte, naciągamy buffy na twarze, rzęsy sklejają się od rzucanych na twarz wiatrem małych kryształków lodu i śniegu. Drzewa uginają się pod ciężarem śniegu, jest bajkowo.

zdjęcie: Marcin Michalec

Ultra to też sztuka jedzenia na punktach

Biegniemy do kolejnego punktu systematycznie mijając się z tymi samymi zawodnikami. Brzuszek już czeka na ciepłą zupkę. Punkt w Domu Ludowym w Łapszach Niżnych jest zawsze najbardziej radosny, witają nas wolontariusze i gra góralska muzyka. Mała potańcówka i od razi cieplej. Na wszystko jest czas, jak nie pędzisz na wynik. Gorący krem brokułowy od Pani Halinki – niebo w gębie. Parę krakersów, pomidorek, pomarańczka, herbatka i można ruszać w dalszą drogę.

Łapsze Niżne to miejsce połączenia dystansów, tak więc pojawia się sporo zawodników. Przez chwilę wszyscy podążamy w jednym kierunku, by po pewnym czasie rozłączyć się na nowo.

zdjęcie: Marcin Michalec

Jest zima, to musi być zimno

Zaczyna coraz bardziej wiać, a tu rozległe przestrzenie. Teraz czeka nas droga do punktu Dursztyn, a na trasie wygwizdów na podejściu na Grandeus. A to ci Sławek wymyślił zabawę! Na drzewach tabliczki z napisami dodają trasie uroku. Jest! Dursztyn już widać. Dobrze że punkt zlokalizowany jest w budynku, to można na chwilę odpocząć od wiatru. Mała przekąska i w drogę. Niektórzy zadomowili się tu na dłużej, bo ognista woda rozgrzała nie jednego.

zdjęcie: Marcin Michalec

Jeszcze tylko ostry wpi…

A teraz deserek na trasie – góra Żar, potocznie gwarą zwana Żor: 500 m w górę i 180 m w pionie. Fajne miejsce na robienie przewyższeń na treningu rzuca hasło Maniu. Trenując często szukamy takich miejsc. W połowie trasy na Żar przytwierdzona lina, jedni wiszą na niej, a inni wspomagają się kijami. Gość przede mną pada jak długi, wygląda jakby robił pompki, w końcu łapie linę i sunie do góry.  Na górze dopadamy kumpla i robimy wspólne zdjęcie. A potem to już lekko w dół, nogi same niosą. Teraz można przyłożyć tempo, człowiek rozgrzany. Kilometry uciekają szybko, Łapsze Niżne, Barwinkowa Góra i lekkim krokiem podążamy do Niedzicy. Teraz właśnie biegłoby się najlepiej, jak tak u mnie bywa po 50 km, a tu już widać Niedzicę i słychać z daleka metę.

Na mecie – jak zawsze – zawodników wita organizator. Podziwiam i bardzo szanuję Sławka za to, że zawsze wita zawodników. To ogromnie istotne, kiedy wiesz, że każdy jest ważny, nie tylko zwycięzca, ale każdy zawodnik startujący w tym biegu.

zdjęcie: Marcin Michalec

Meta i szczęście a zarazem wzruszenie, że to już koniec zabawy, radochy i totalnego resetu.

Teraz czeka powrót do domu i testy do poprawy, bo uczniowie też czekają na swoje wyniki. Podsumuję krótko – kocham ultra!

Wyniki wszystkich dystansów!

Pozostałe relacje