Redakcja KR

Z włoskiej szosy w kamienisty Chojnik

Zamek Chojnik, 19.05.2017

Dokładnie tydzień i jeden dzień został do Karkonoskiego Festiwalu Biegowego Chojnik. Dlatego postanowiliśmy odświeżyć relację z ubiegłorocznej najdłużej trasy - Chojnik Ultra autorstwa Arka Recława. Startujący mogą poczytać, co ich czeka, a cała reszta zazdrościć i myśleć o starcie w kolejnym roku.

Perspektywa

Nie wiem, czy napisać, że jestem doświadczonym ultrasem, czy żółtodziobem. Cztery wypite lampki nie czynią człowieka znawcą wina. Niewiele zmienia fakt, że wcześniej był smakoszem wódki. Moja wódka to rajdy przygodowe. W Krynicy przed Biegiem 7 Dolin co chwilę spotykam znajome twarze. Osobistości świata ultra, znani, ważni, najszybsi. Przyjaciel pyta: „Arek, skąd ich wszystkich znasz?”. „Rajdy przygodowe!”, odpowiadam.

Rajdy przygodowe to wymagająca partnerka. Dużo czasu, dużo sprzętu. Trafiłem na złoty okres. Wielkie imprezy, magiczny klimat, magnetyczni ludzie. Czas mijał od rajdu do rajdu. Nic innego się nie liczyło. Z czasem pojawiły się inne możliwości na orgię endorfin. Bardziej dostępne, bliższe ziemi. Środowisko zaczęło wybierać prostsze warianty. Nastąpił zmierzch czasu rajdów.

Ja nie dokonałem wyboru. Zamieniłem jedną dominującą kochankę na wiele tolerancyjnych. Słowo „tolerancja” jest może na wyrost. Pani z imieniem na literę U jest jednak zazdrosna. Wyprawy rowerowe, biegi uliczne, wyścigi szosowe, triatlon, duatlon, biegi ultra, mniejsze rajdy przygodowe – wszystko po trochu. Płynę z prądem rzeki, przyjaciele wymyślają, ja się zgadzam.

 

Przygotowanie 

Mój przepis na start w stukilometrowym biegu: najpierw maraton uliczny z dziką walką o nową życiówkę. Od razu po maratonie, na zakwaszonych nogach wyjazd na tygodniową wyprawę rowerową do Włoch. Prosto z wyprawy w Karkonosze na start Ultra Chojnika. Przyjaciel z Finlandii, który zaplanował rowerową wyprawę, zmienił nastawienie z jeżdżenia szybkiego na jeżdżenie długie. Zafascynowany kolarskimi brevatami wymyślił długie i trudne etapy. Jeden miał 5000 m przewyższenia, tyle co Ultra Chojnik. Wieczorami mieliśmy oglądać Giro d’Italia. Ale nie było już ani czasu, ani sił. Gdy pojawiłem się w domu, usłyszałem, że wyglądam, jakbym wrócił z kolonii karnej z ciężkimi robotami. Po chwili zniknąłem i pojawiłem się znowu z medalem z Ultra Chojnika. Tym razem ocena była odmienna: wyglądasz dużo lepiej, chyba wypocząłeś w tych Karkonoszach.

 

Wypoczynek

Ultra Chojnik od samego początku sprawia bardzo dobre wrażenie. Moje doświadczenia z ultra to: trzy razy Bieg 7 Dolin i raz Ultramaraton Bieszczadzki. Ten pierwszy to kolos, Bieszczadzki jest spory, Ultra Chojnik to kameralna impreza. Mimo wszystko poziom jest wysoki. Obsługa zna się na rzeczy, ładny buff w pakiecie, najsprawniejsza odprawa, w jakiej brałem udział. Pozytywnie.

Na starcie staję razem z przyjacielem Marcinem. To on wymyślił udział w Chojniku. Wiele lat temu zachęciłem go do biegania. Role szybko się odwróciły. Marcin wymyśla imprezy i namawia mnie do brania w nich udziału. Nawet jeśli odmawiam, to mówi „po co ten teatr? I tak w końcu się zgodzisz”. Biegamy w miarę szybko i na podobnym poziomie, ale rzadko podchodzimy do zawodów poważnie. Gdy bieg oznacza wyjazd na weekend, trzymamy się formuły drink&run. Na starcie Chojnika ustawiamy się na samym końcu stawki. Ma być spokojnie, zabawnie i miło. Jest godz. 2 w nocy, czas rozpocząć turnus wypoczynkowy.

Po starcie trzymamy emocje w ryzach, spokojny trucht, dużo żartów i zaczepianie wszystkich dookoła. Nocne podejście wychodzi lekko, szybko docieramy na grań. Pierwszy bufet jest na 11. kilometrze, już po czeskiej stronie. Zaraz za nim jest pierwszy fragment po kamieniach. Nieświadomy, traktuję to jak chwilową atrakcję. Trzeba czujnie obserwować światło czołówki, ale kamienie są stabilne, jest przyjemnie. Po krótkim zbiegu znowu podejścia, piękne widoki i niesamowite kolory nieba czekającego na powitanie słońca. Możemy zajrzeć w źródło Łaby, 14. pod względem długości rzeki w Europie (Wisła jest 16.) oraz spojrzeć na śpiącą Jelenią Górę z Łabskiego Szczytu. Jest przepięknie, magicznie. Urok Karkonoszy zwala z nóg.

Zwala z nich również pierwszy dłuższy zbieg. To typ znany jako Mike Tyson. W krótkich odstępach czasu nokaut zaliczają trzy osoby w naszej okolicy. Mike wali w kostki. Mam nadzieję, że to tylko chwila, że zaraz będzie lżej. Zbiegi to moja pięta achillesowa, ale zwykłe zbiegi, takie jak w Krynicy, po prostu stromo w dół. Tu achillesowa jest nie tylko pięta, ale też łydka, kolano i udo. Stromo w dół, a teren to krzywe głazy i kamienie. Nie umiem. Ciężko umieć, jeśli się nie trenowało. Moja liczba treningów biegowych w górach wynosi zero. Od lat mam pomysł, żeby się wybrać, pobyć, pobiegać. Nigdy się nie udało. Moje jedyne górskie bieganie to zawody, czyli raz do roku. Nie umiem, boję się, hamuję, zamęczam mięśnie czworogłowe. Marcin radzi sobie lepiej, biegnie szybciej i pewniej. Na szczęście każdy zbieg musi się skończyć. A podejście to już kwestia mocy, a nie wirtuozerii.

Kolejny bufet jest na 31. kilometrze, w tym samym miejscu co pierwszy. Mam plecak z Lidla i litrowy bukłak Inov-8. Bukłak jest poziomy, oryginalnie współpracował z pasem biodrowym. Dziwny zestaw, ale działa. Miesiąc wcześniej wygrałem Harpagana na trasie mieszanej z tym samym magazynem wody. Przy uzupełnianiu płynu bukłak należy odpowiednio ułożyć. Dodatkowa zabawa, podczas której można zgubić kurtkę przeciwdeszczową. 

Między 30. a 49. kilometrem odwiedzamy najsłynniejsze miejsca polskich Karkonoszy, Odrodzenie, Samotnia, Strzecha Akademicka. Nie poruszamy się jednak po popularnych szlakach. Organizatorzy wybierają jak najmniejsze, jak najtrudniejsze. Dużo kamieni, trochę błota i burze. Burze są blisko, ale nas omijają. Jelenia Góra pod prysznicem, u nas tylko kropi. Ze Strzechy musimy pokonać długi zbieg do Karpacza. Marcin nabiera coraz większej wprawy zbiegowej, wyprzedzamy wielu zawodników, ja próbuję dotrzymać mu kroku, ale cierpię, nogi wyją z bólu, podejmuję decyzję, że kończę w Karpaczu. To nie ma sensu. Bieganie ultra to inna baśń niż rower szosowy. Moje nogi ciągle są wpięte w pedały i walczą na serpentynach asfaltowych podjazdów, nie przestawiły się, nie rozumieją niczego z tego, co się dzieje. 49 km to i tak zacny spacer. Brawo Arek. Dobry jesteś. Czas na piwo.

W bufecie spędzamy dużo czasu. Zjadam owsiankę. Dobry pomysł, bo to okolice śniadania u normalnych ludzi. Myślę, jak powiadomić Marcina o mojej decyzji. Wtedy orientuję się, że nie mam kurtki. Szkoda. Tania z Decathlonu, ale dobra. Bardzo ją lubiłem. Ale zarazem świetnie! Nie tyle mogę, co muszę zrezygnować. Solidna burza to kwestia czasu. Grzmoty chodzą za nami i przyglądają się, jak skaczemy po kamieniach. 

Mam dziurę w pamięci i nie wiem, dlaczego znowu znalazłem się na trasie. Pamięć wraca, gdy wdrapujemy się pod Dom Śląski. Na podejściu jestem szybszy niż Marcin. Wolę trzymać swoje tempo, a potem poczekać na kamieniu, podziwiając widoki. Pierwszy raz robimy zawody od początku do końca razem. Siłą naszego zespołu jest idealne niedopasowanie. Marcin jest świetny na zbiegach, ja fatalny. Ja mam mocne podejścia, Marcin słabsze. Na bufetach obaj jesteśmy bardzo wolni i to nas trzyma razem.

Od Domu Śląskiego jest zbieg w głąb Czech. Moje nastawienie to „wytrzymaj cholerne zbiegi i będzie dobrze”. Ten zbieg jest łatwiejszy, ponieważ jest trudniejszy. Czesi walą na Śnieżkę zbitą pielgrzymką. Tłumy jak w centrum handlowym przed świętami. Nie wiem, czy to czeski narodowy zwyczaj, ale co trzecia osoba ma psa. Dopasowanie na zasadzie proporcji, psy nie mają smyczy. Biegają wesoło tam i z powrotem, czekając na sapiących właścicieli. Czeski luz. Uwielbiam. Jestem czechofilem. Może moje złe zbieganie to kwestia psychiki, w tłumie biegnie mi się lepiej, bezpieczniej. Mój umysł myśli, że jakbym fiknął, to Czesi złapią mnie jak na koncercie rockowym. 

Przed punktem w Szpindlerowym Młynie jest jeszcze jedno duże podejście na Vyrovkę. Jak zwykle na Ultra Chojniku, podejście prowadzi szeroką drogą, a zbieg po kamieniach. W bufecie zasiadam za stołem i wszystko mam podane, dolane, zostałem obsłużony. To już 67. kilometr. Do Polski najwygodniej dostać się przez góry, nie opłaca się tu rezygnować. Zaraz mamy duże podejście, czyli odpocznę. Potem zbieg, Marcin odpocznie, ja się zmęczę.

Po wdrapaniu się na Krakonos dostajemy pocztówkowy widok na Śnieżkę i kilka mruczących chmur burzowych. Wygląda na to, że zaraz solidnie uderzą. Jeszcze godzinę wcześniej bym się cieszył, mógłbym wycofać się z twarzą, teraz wolałbym już nie sprawdzać opcji braku kurtki podczas burzy. Na punkt przy Białym Kamieniu wpadamy zaraz po potopie. Bufet miał potop, my nie. Nie jesteśmy w typie karkonoskich burz, latają za przystojniejszymi chłopakami.

Profil trasy można wyczytać z grafiki na numerach startowych, ale jest to profil artystyczny. Końcowe podejścia i zbiegi wyglądają na mniejsze niż poprzednie, w rzeczywistości są tak samo długie i trudne. Niezmienna jest też miłość Ultra Chojnika do kamieni. Czekamy na kilkukilometrowy trawers, płaski rodzynek na trasie Chojnika, ani w górę, ani w dół, normalnie, do przodu. Profil się zgadza, jest płasko, tylko tempo się nie zgadza. Suniemy wolniej niż procesja w Boże Ciało. Tor przeszkód. Kolejne mrugnięcie okiem od chojnikowego diabła. Myślę o ludziach, którzy trafią tu, walcząc o zmieszczenie się w limicie. Będą myśleli, że trochę płasko, a potem ostro w dół, a dostaną karkonski Runmageddon.

Zielony szlak przeszkodowy się kończy i zaczyna długi zbieg. Z moimi nogami jest tragicznie. Nienawiść całego ciała do zbiegów osiąga apogeum. Ale biegnę, zaciskam zęby, gorzej boleć już nie będzie. Ten sam Marcin, który przed chwilą tak sapał na podejściu, że myślałem, że będę go wnosić w częściach, teraz spada w dół jak lawina. Próbuję utrzymać z nim kontakt wzrokowy. Wyprzedzamy jeszcze kilka osób i wpadamy na ostatni bufet. Teraz lekko w dół, aż do podejścia na zamek Chojnik. Na szczycie zamkowych schodów czeka mój szesnastoletni syn. Ma głośnik, z którego leci Always look on the bright side of life Monty Pythona. W odróżnieniu od Briana, mamy powody, żeby patrzeć na jasną stronę życia. Zamek Chojnik oznacza, że meta już za chwilę, tylko kilka kilometrów. Syn zbiega z nami. Z głośnika puszcza utwory, które pasują idealnie. Na ostatnim kilometrze biegniemy w rytm Ody do Radości Beethovena.

Na mecie jest tata Marcina i zimna Gleba – tak nazywa się oficjalne, chojnikowe piwo. Jest muzyka na żywo, są food trucki, atmosfera luźna i przyjemna. Jeden zawodnik opowiada mi, że miesiąc wcześniej biegł 100 mil w Chorwacji, Ultra Istria, na mecie był o wiele mniej zmęczony niż po Chojniku. „Można by puścić trasę na odwrót, byłoby mniej zbiegów po kamieniach”, dodaje. Zgadza się, byłoby znacznie łatwiej, a kilometrów tyle samo. Tylko że Chojnik nie byłby wtedy Chojnikiem.

Na trasie dystansu ultra startowało 96 osób, ukończyło 58, nasze miejsca to 32. i 33. Po zawodach moje nogi przez kilka dni opowiadały, że przekroczona została granica, do której obowiązuje słowo „zakwasy”, a za którą zaczyna się „kontuzja”. Przesadzały! Po tygodniu byłem już sprawny. Nie wiem, czy bieganie ultra jest tak samo głupie jak piękne, czy tak samo piękne jak głupie. To bez znaczenia. Ważne, że człowiek chce jeszcze.

 

 Fot. Filip Basara, materiały organizatora. 

 

 
Arkadiusz Recław - autor bloga o minimalizmie Pasja vs Praca, stały felietonista w miesięczniku Uroda Życia. Wegetarianin z maratońską życiówką 2:52. Mieszka w kilku miejscach naraz, robi kilka rzeczy na raz. Kocha rower szosowy i rowerowe zwiedzanie świata. Bieganiu ultra ostrożnie się przygląda. 

Pozostałe relacje