Redakcja KR
Ultra Śledź Puszczy Knyszyńskiej 50 km

Z drogi śledzie!

Supraśl, 23.02.2018

Dwa śledzie mazowieckie, Jan Nyka i Norbullo Kontrabacz, sprawdziły rok temu, jak się pływa w trailowych płetwach z głębokim bieżnikiem po pięknym Podlasiu. Lektura obowiązkowa na rozgrzewkę przed tegoroczną edycją Ultra Śledzia!

Norbullo Kontrabacz, czyli Śledź #1:

Piękny to był bieg, a ja od początku wiedziałem, że będzie fajnie. Gdy człowiek już się tak nastawi, to ciężko, żeby się coś nie udało. Najważniejsze to myśleć pozytywnie i dążyć do celu. A cele przed Ultra Śledziem to: sprawnie dojechać, jak najlepiej się wyspać przed startem, dobrze pobiec, nie złapać kontuzji, podziwiać widoki, wykręcić czas, który wstydu nie przyniesie, przybić piątki z innymi biegaczami i wrócić w poczuciu dumy i chwały do domu.

Jan Nyka, czyli Śledź #2:

Muszę się przyznać, że miałem z Ultra Śledziem niemałą zagwozdkę. Pomiędzy nim a ważnym dla mnie startem w Karkonoszach były tylko dwa tygodnie przerwy. Czy wystarczy czasu na regenerację? Jak go pobiec, żeby nie przegiąć? I czy faktycznie warto tłuc tyle kilometrów po jakimś lesie? Przeprowadziłem konsultacje ze znajomymi i konkluzja była następująca: można biec, ale spokojnie, „tlenowo” i bez napinki. To może być wręcz dobry bodziec przed górskim startem. No to raz kozie, nieee, raz śledziowi śmierć! Supraśl okazał się całkiem miłym, kompaktowym miasteczkiem. Na tyle małym, że jadąc samochodem od naszych gospodarzy na miejsce startu, przez dłuższy czas krążyliśmy, przecinając Supraśl w tę i we w tę, niemalże od rogatek do rogatek, w poszukiwaniu amfiteatru. Na szczęście start został opóźniony o kilka minut, więc wspólnie z Norbullem zdążyliśmy zająć, jako ambasadorowie Kingrunnera, honorowe miejsca na samym końcu stawki biegaczy.

Śledź #1:

Myśl o biegu w ostępach dzikiej przyrody Puszczy Knyszyńskiej pobudzała moją wyobraźnię od miesięcy. Lekka, około 50-kilometrowa wyrypka w tempie treningowym z przyjacielem Jankiem to coś, co miłujący bieganie naturalne biegacze lubią najbardziej. Bieg zaczął się o godz. 6 rano w spowitym mgłą Supraślu na Podlasiu. Na miejsce dojechaliśmy trzy minuty przed startem razem z Jankiem, Mikim Barysznikowem i Krisem Zaniewskim. Wyskoczyliśmy z samochodu jak poparzeni, ale uśmiechnięci i dziwnie spokojni organizatorzy szybko uspokoili nasze tętno. Ktoś do nas podszedł, by spisać numery startowe, ktoś inny zaczął odliczać. 10, 9, 8... i pooooszli!

 

Pobiegliśmy. Na początku bardzo wolno, śmiejąc się i dziwnie bez spiny. Umówiliśmy się, że biegniemy treningowo, bo za dwa tygodnie mamy Zimowy Ultramaraton Karkonoski i trzeba się oszczędzać, ale dziwnie było tak wolno biec, nawet jak na początek, więc – dawaj, troszkę podkręcimy! Lekko przyspieszyliśmy i niedługo zrównaliśmy się ze słynnym Darkiem Strychalskim, co Badwater przebiegł, a zaraz potem spotkaliśmy Marzenę z zaprzyjaźnionego klubu Albatrosy. Wybiegliśmy z miasteczka. Niby mieszkam w mieście, ale dopiero teraz, gdy wbiegliśmy do lasu, zrobiło mi się ciepło i dobrze jak w domu. Biegliśmy przyjemnym crossem, raz w dół, raz w górę. Zaczynaliśmy się lekko rozkręcać.

Ponieważ zbieganie kocham miłością absolutną, na zbiegach trudno mi się było opamiętać – były idealnie nachylone! Janek szeptał mi, że jak chcę, to mogę lecieć szybciej, a ja odpowiadałem, że spokojnie, że tylko na zbiegach chcę popróbować szybkości.

Śledź #2:

Już chwilę po wbiegnięciu wąską ścieżką w otaczający Supraśl las poczułem, że decyzja o wzięciu udziału w Ultra Śledziu była najlepszą z możliwych. A kolejne godziny spędzone na niespiesznym przemierzaniu Puszczy Knyszyńskiej tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Byłem zaskoczony mocno pofałdowaną rzeźbą terenu z całkiem solidnymi deniwelacjami wysokich wzgórz moren i kemów. Momentami miałem wrażenie, że biegniemy gdzieś w Beskidach, a nie na Podlasiu. Nazwa „Wysoczyzna Białostocka” zobowiązuje! Zauroczyły mnie przepiękne, urozmaicone drzewostany z przewagą sosen i wielokrotnie przecinane przez naszą trasę urokliwe szlaki wodne wewnątrz puszczy – rzeki, strumienie i jeziora.

Śledź #1:

W pewnym momencie wybiegliśmy z lasu i trafiliśmy na wylaną rzekę. Pokonaliśmy ją szybkim wieloskokiem, co było doświadczeniem dość ekstremalnym, bo woda była lodowata i zmoczyła nam nogi do kolan. Na szczęście spodnie szybko wyschły, a do butów wróciło ciepło. Pracujące ciało biegacza to świetny grzejnik! Wkrótce dotarliśmy do pierwszego punktu, gdzie spotkało nas bardzo miłe przywitanie. Jakaś dziewczyna się do nas uśmiecha i mówi, że tak się niby nie spieszyliśmy na początku, a jesteśmy w połowie stawki. Ktoś podał mi herbatę i zapytał dwa razy, czy mi w czymś nie pomóc. Klasa! Taka troska nie zdarza się często na zawodach. Zbiegliśmy z górki i polecieliśmy dalej. Humory dopisywały, trasa wiodła po tej niby-wydmie, wąskimi ścieżynkami pomiędzy rachitycznymi choineczkami jak z lasu hobbitów. Biegliśmy, gadaliśmy i co jakiś czas kogoś wyprzedzaliśmy. Mógłbym tak z Jankiem biec na koniec świata.

Śledź #2:

Niespodziewanie pokaźna ilość biegaczy dała się pewnie we znaki dzikiej zwierzynie, bo miejscami mnogość świeżych śladów racic dominowała nad śladami trailowego obuwia. Trasa nie „zamulała” i nie nużyła, szczególnie że trzeba było zachować czujność na śliskich, zalodzonych fragmentach oraz przy terenowych niespodziankach w postaci powalonych konarów czy przy pokonywaniu szerokiego strumienia po grubym pniu drzewa. Jedyne, do czego można się na upartego przyczepić, to niespecjalnie pokrywający się z rzeczywistą trasą track GPX i drobne problemy z oznaczeniami w kilku miejscach. 

Śledź #1:

Biegliśmy, co jakiś czas sprawdzając tempo. Było dobrze. Zachwycaliśmy się widokami, co chwila coś sobie pokazując. Było bajecznie. Spotkaliśmy idącego Cezarego, tego co „biega i je kebaby”. Akurat teraz chyba jadł jakiegoś wegebatonika, w każdym razie raczej nie był to kebab. Skoro jesteśmy przy jedzeniu, to po kilku kilometrach okazało się, że znaleźliśmy się na drugim punkcie żywieniowym, na którym królowała pyszna zupa pomidorowa. Gęsta i z dużą ilością makaronu dobrej jakości. Po tej zupce wziąłem jeszcze garść rodzynek i w trasę. Znów do góry i znów przepiękne widoki. Ścieżka pomiędzy bukowym drzewostanem przypominała mi Bieszczady. Trasa była w tym miejscu ośnieżona, a do tego wyszło słońce. Bajka trwała i zaczęła dojrzewać.

 

Śledź #2:

Niewątpliwą zaletą kameralnego Ultra Śledzia jest stuprocentowe poczucie uczestnictwa w imprezie zorganizowanej z sercem i szczerym zaangażowaniem, co nie jest normą na rodzimej scenie biegowej. Moje odczucia są takie, że im dłuższa lista sponsorów i większy szum medialny wokół imprezy, tym mniej serdeczności i koleżeństwa. Bywają od tego chlubne wyjątki, jak np. Łemkowyna Ultra Trail, która rozrastając się na przestrzeni trzech lat, zachowała swój superpozytywny charakter. Na Śledziu, począwszy od późnowieczornej wizyty w biurze zawodów po odbiór pakietów, czułem, że organizatorzy stanęli na głowie, żeby uczestnicy mogli przeżyć piękną biegową przygodę. To samo dało się odczuć na punktach – uśmiech i pozytywna energia bijąca od wolontariuszy i organizatorów pozwalały zmęczonemu zawodnikowi podładować akumulatory w równym stopniu, co cukry proste i węglowodany. A tych ostatnich też nie brakowało (pomimo niewygórowanej opłaty startowej). Do tego gorąca herbata na każdym punkcie, co nie jest niestety standardem (a powinno). I pomidorówka na drugim punkcie – mistrzostwo!

Śledź #1:

Przeskakując z nogi na nogę, czasem biegliśmy, a czasem frunęliśmy granią wspaniałej niby-wydmy. Pojawiła się jakaś wieża widokowa, skąd moglibyśmy pewnie dużo zobaczyć, ale szkoda było nam czasu. Woleliśmy zbiec ostro w dół, by dalej gnać już po mniej pochylonym terenie. Wbiegliśmy do Supraśla. Meta, medal na szyję oraz piersiówka z lokalną nalewką w dłoń. Dotarliśmy!

Śledź #2:

Meta w Supraślu też została zorganizowana bez zarzutu, dzięki czemu każdy kończący bieg mógł poczuć się jak „zwycięzca”. Namiot z leżakami, ciepłe koce, gorący posiłek i zimna bombilla pozwoliły każdemu odpowiednio się zrelaksować. I nawet medal prosto z puszczy i bez obciachu. Nie wiem jak Państwo, ale ja za rok wracam na Ultra Śledzia. Na bank!

Śledź#1 Norbert Kubacz 

Biegający muzyk znany jako Norbullo Kontrabacz. Prowadzi amatorską szkołę biegania naturalnego. Wszystkie dystanse pokonuje na naturalnym paliwie.

Śledź#2 Jan Nyka 

Rocznik 1970. Warszawiak wychowany w domu, który żył górami. Mieszka w "górzystej" podwarszwskiej Falenicy z trzema ukochanymi dziewczynami i suką. Zawód grafik i fotograf. Uzależniony od gór, adrenaliny i przestrzennych sportów wytrzymałościowych.

Zdjęcia: Jacek Deneka UltraLovers

Tekst pochodzi z magazynu ULTRA#10 / marzec-kwiecień 2017

Pozostałe relacje