Mikołaj Kowalski-Barysznikow
Biegacz amator

Transcarpathian Race Ultra – relacja

Przysłup, 09.10.2016

Transcarpathian Race Ultra to projekt, który chciałem zrealizować od kilku miesięcy. Przez moją krainę – Beskid Niski – zawsze biega się w poprzek, przeważnie Głównym Szlakiem Beskidzkim. Ja zastanawiałem się, jak to by było pobiec nie w poprzek, a wzdłuż. Ale że od zastanawiania się nie ma biegania, przyszedł dzień, w którym podjąłem decyzję, że nie ma co dłużej zwlekać, tylko trzeba to zrobić. I tak w czwartek, 6 października 2016 roku, o godzinie 6:30 rano ruszyłem samotnie z Gorlic w kierunku Bardejowa, przez Magurę Małastowską, Kozie Żebro, Busov i Magurę Stebnicką. Zapraszam na krótką relację z jednej z najfajniejszych biegowych przygód w moim życiu!

Yukon. Ale skąd, do cholery, Yukon w Beskidzie Niskim?! Przecież górki tu małe, rzeczki płytkie, a klimat przewidywalny. Nieważne, czy pada deszcz, czy świeci słońce, błoto dostajesz w pakiecie. O błocie mówili, pisali nawet, ale o Yukonie ani słowa. W każdym razie jestem na 22. kilometrze trasy i nagle jest. Szeroki na 20 metrów, głęboki po pas i całkiem wartki jak na potok, który tak naprawdę nazywa się Zdynianką (choć mapy twierdzą, że Zdynią). Całe szczęście, że mam wodoodporne skarpety, wchodzę do wody i czuję się bezpiecznie. Gdy jestem po drugiej stronie, czuję się jeszcze bezpieczniej. Yukon pokonany! Niestety, okazuje się, że to co jest największą zaletą wodoodpornych skarpet, jest jednocześnie ich największą wadą. Jak woda naleje się od góry do środka, masz w butach basen. A że wolę Yukon od basenu, zdejmuję skarpety, wsadzam je do kieszonki plecaka przeznaczonej na bidon i dalszą trasę pokonuję boso. Zostało mi jeszcze 40 kilometrów. Robi się dziko. Jest przygoda!

Busov. Niewielu moich znajomych wie, co to ten Busov. Jeszcze mniej na nim było. Ja też na nim nie byłem, choć myślałem, że byłem. To było za pierwszym razem. Za drugim już nie byłem taki naiwny. Nie dałem się oszukać "przedwierzchołkowi" i wlazłem na właściwy szczyt. Ale wtedy byłem z kumplami – Barszczem i Gumbasem – a oni te tereny znają jak własną kieszeń. Teraz jestem sam, szlaku nie widać, a ja wiem, że cała ta wyprawa nie będzie miała sensu, jeśli znowu dam się Busovowi zrobić w konia. Szlaku nie widać, same wiatrołomy, kieruję się na azymut. Na szczęście za Wysową zjadłem dwa jaja na twardo, więc mam zapas sił. W sam raz na wdarcie się na szczyt totalnie na czuja. Ale że czuj dobry, po kwadransie trawersowania po błotnisto-śnieżnej północnej ścianie Busova staję na szczycie. Jest tam krzyż, tabliczka z napisem "1002 m n.p.m.", której nie widać, bo jest cała oblepiona śniegiem i ja. Nic więcej. Busov jest dokładnie taki jak cały Beskid Niski. Nieefektowny, ale wciągający jak diabli. Jest zimno, pewnie koło zera, albo i na minusie. A ja bez skarpet. Ale mnie ten Yukon załatwił! Wyciągam z plecaka chia charge'a z orzechami nerkowca, zjadam na trzy gryzy i już lecę w dół. Jestem przekonany, że będzie już tylko łatwiej. Niedoczekanie!

Twarożce. Wyżny i Niżny Twarożec to dwie wioski po wschodniej stronie Busova. Zbiega się do nich kilkukilometrową stokówką, na której można się rozpędzić, że hej. Ale uwaga, na samym końcu, tuż przed skrzyżowaniem z asfaltem, ze stodoły wypada pies i chce cię użreć w łydkę. Na międzypaństwowy konflikt ze słowackim burkiem straciłem kilka minut. Warczałem na niego, groziłem mu, ale bydlak nie odpuszczał. Miłością i głaskaniem nawet nie próbowałem go podejść, nie ten typ, który by uległ. Najlepszy był Słowak, właściciel cerbera, który stał w drzwiach stodoły i oglądał całe zajście. Kiedy ja krzyczałem i machałem rękami, on robił krok w tył i udawał, że go nie ma. A jak cerber przestawał się wściekać, i ja też odpuszczałem, Słowak robił krok w przód. Wariactwo! Ostatecznie pies pozwolił mi ruszyć w dalszą drogę, więc ruszyłem asfaltem w kierunku niebieskiego szlaku na Magurę Stebnicką.

Gajdzińscy. Gabriela i Krzysiek to równiachy jakich mało, a przy okazji organizatorzy Łemkowyna Ultra Trail. "Co ty z tym Kukizem?!", pisze mi Gabriela, kiedy zbiegam z Koziego Żebra, jeszcze po polskiej stronie granicy. Co ja z tym Kukizem? Nie mam pojęcia! Sprawdzam telefon i okazuje się, że zwariował od śniegu. Sam się uruchamia, wciska nie wiadomo co, a w konsekwencji kilkukrotnie udostępnia na moim facebookowym profilu stronę kontrowersyjnego parlamentarzysty. "Znajomi myślą pewnie, że mi odbiło na tym szlaku", myślę sobie, po czym kasuję wszystkie udostępnienia i dzwonię do Gabrieli. "Dzięki za cynk, sprawdzisz, czy już się pozbyłem tego robala?", pytam. "Jest czysto, możesz spokojnie biec dalej", uspokaja mnie głos w słuchawce. "No dobra, to jeszcze mam jedną prośbę – sprawdzicie mi trasę z Busova do Bardejova? Nie mam mapy i nie wiem, jak biec", pytam. Po minucie dzwoni telefon, tym razem słyszę głos Krzyśka: "Z Busova zbiegasz do Twarożca, chwilę lecisz asfaltem, łapiesz niebieski szlak w lewo na Magurę Stebnicką, a ze szczytu zbiegasz czerwonym i on prowadzi cię aż do samego Bardejowa. Żałuję, że nie biegnę z tobą". Też żałuję, że Was tu nie ma, choć samotna wyprawa też ma swój urok. Dzięki Gajdziniaki, dzieki Wam już wiem, jak dalej lecieć. No to lecę!

Woda z miodem, cytryną i solą. Magicznego napoju, który nauczył mnie pić Norbullo Kontrabacz, przygotowałem sobie na całą trasę niecałe dwa litry. Starczyło idealnie, bo okazało się, że ostatni łyk z bukłaka pociągnąłem na jakieś 5 km przed metą. Zagryzłem go jeszcze drugim chia chargem (tym razem o smaku kawy) i nie potrzebowałem niczego więcej, żeby ostatni odcinek pokonać w średnim tempie ok. 5 min/km. Wcześniej zjadłem też dwa jajka na twardo, a po drodze regularnie co kilkanaście kilometrów uzupełniałem minerały, łykając po dwie kapsułki saltstick. Dwa pozostałe jajka zjadłem następnego dnia na drugie śniadanie – z sałatą i majonezem, co za uczta! A ostatniego chia charge'a (kakaowego) wtrząchnąłęm w drodze z Beskidu do redakcji, gdzieś na trasie Krosno–Radom. Pycha!

Magura Stebnicka. Pnie drzew oblepione świeżym, mokrym śniegiem. Szlaku ani widu, ani słychu. Ścieżka niby widoczna, niby wydeptana, ale połamane gałęzie i zalegające na niej konary skutecznie zniechęcają do biegania. Muszę być cały czas czujny. Każda utrata koncentracji oznacza, że cofam się o kilkadziesiąt metrów i na nowo szukam właściwej drogi. Męka! W końcu, po kilkudziesięciu minutach docieram na szczyt, na którym mijam stację (badawczą? narciarską?), która przypomina jakiś tajny ośrodek sowieckich badań wprost z filmów o Jamesie Bondzie. Czuję lekki niepokój. Za to dalej jest pięknie! Cudowny, długi, łagodny zbieg czerwonym szlakiem do Bardejowskich Kupeli. Kilka kilometrów prawdziwego szczęścia. Jest pięknie!

Czerwony Szlak. Gubię go od razu po wbiegnięciu do Kupeli. Miałem lecieć inaczej, przez ostatnią górkę na szagę do Bardejowa, ale że już mi się nie chce cofać, wybieram drogę, którą znam. Odrobinę dłuższą, ale pewną. Co prawda aż do samej mety już tylko asfaltową, ale i tak jest klawo. Na piękny, renesansowy bardejowski ryneczek wpadam chwilę po 14, czyli w 7 godzin i 40 minut od startu. Pokonałem w tym czasie samotnie 62 kilometry i ponad 2500 m przewyższenia. Rozpiera mnie duma!

Magura Małastowska. Gramoląc się na pierwszy większy szczyt na trasie nie spodziewałem się, że spontaniczny projekt Transcarpathian Race Ultra tak fajnie wypali. Trasa z Gorlic do Bardejowa ma niesamowity potencjał. Jest zarazem bardzo biegowa (poza podejściami pod Kozie Żebro i Busov można naginać cały czas) i wymagająca (nie da się zaprzeczyć, że suma przewyższeń robi robotę). Jest też bardzo dzika. Pomijając kuracjuszy w Wysowej i w Bardejowskich Kupelach, na całym dystansie spotkałem tylko dwie (!) osoby. I jednego psa. Spotkałem też stado łań pod Kozim Żebrem. Ciekawe, że zawsze jak tam jestem, akurat na nie trafiam. Może też są ultramaratonkami...

Dziki Bo. To mój sąsiad, przyjaciel i gość, bez którego Transcarpathian Race Ultra wciąż pozostawałby w planach. Ale że Dziki Bo zawiózł mnie na start do Gorlic, potem zgarnął z mety Bardejowa, na na koniec zorganizował jeszcze wyprażany syr, projekt udało się zamknąć sukcesem. Dzięki, Przyjacielu!

Podsumowanie. Cytując klasyka Michała Ciupińskiego, fajnie jest wygrać zawody. I to nawet zawody takie jak te, w których rywalizujesz tylko i wyłącznie z samym sobą. Kiedy medalem jest smażony ser, a jedynymi kibicami twoi znajomi i przyjaciele, śledzący cię w internecie. Warto wyjść poza schemat i zrobić coś dla siebie. Obrać sobie jakiś cel i zwyczajnie go zrealizować. Satysfakcja jest wielka. Słowo ultrasa!

Pozostałe relacje