KATARZYNA MELCER
Biegacz amator
Madeira Island Ultra Trail

Słodycze dla wytrwałych

Wrocław, 03.06.2017

Gdyby chcieć opisać, jak smakuje MIUT, który serwuje nam Ultra Trail World Tour, z pewnością byłoby to smak zupełnie niepowtarzalny i solidnie doprawiony sporą ilością pieprzu chilli cyane. Ponad siedem tysięcy metrów w górę i niemalże identyczna liczba w dół. Ogrom przewyższeń, genialnych widoków i gór serwowanych na okrągło. Udział w nim sprawia, że jeszcze miesiąc po zawodach nadal latasz gdzieś w chmurach i strasznie trudno jest ci wylądować. Obrigado! - krzyczy całe serce! Emocje, jakie tam przeżyłam, długo jeszcze będą do mnie wracać.

Madeira Island Ultra Trail, a w skrócie MIUT to bieg, który do cyklu UTWT dołączył w 2016 roku. Wcześniej, jako pierwsza impreza spoza pierwotnej jedenastki, zyskał status pretendenta do cyklu. Unikalna trasa najdłuższego z biegów powadzi z północy wyspy do jej południowo-wschodnich krańców. 115 km górami z najwyższym szczytem Pico de Ruvio 1862 m n.p.m. zachwyca i budzi strach jednocześnie. I choć nie są to góry, które wielkością dorównują tym spod masywu Mont Blanc czy innych biegów tego cyklu, to kiedy po raz pierwszy oglądasz profil trasy, zastanawiasz się, gdzie w Polsce mógłbyś odpowiednio przygotować się do biegania przewyższeń sięgających 10 tys. metrów?

Podczas konferencji przed biegiem organizator z zapałem opowiada o jego początkach. Sam pomysł pokonania wyspy biegiem był efektem zakładu. Scenariusz brzmi znajomo?! Limit uczestników dystansu MIUT to 800 osób. Sala odprawy wypełniona po brzegi, według statystyk organizatora od pierwszej edycji ich liczba wzrosła niemal dziesięciokrotnie. Na tegorocznej liście startowej znaleźć można biegaczy z 46 krajów świata! Trail the world! To niesamowite! Siedzę w jednej sali ze zwycięzcami międzynarodowych imprez… Francois D’Haene, Andrea Huser, Xavier Thevenard i mój ulubiony, polski Litwin, zwycięzca zeszłorocznego cyklu UTWT Gediminas Grinus.

 – Jak myślisz, Xavier, kto wygra dzisiejsze zawody? – pada kolejne pytanie organizatora do jednego z czołówki biegaczy, którzy siedzą teraz na scenie.

‒ Z pewnością ktoś z tej sali. I będzie to osoba, która na metę dotrze jako pierwsza. (śmiech)

Fot. Elita biegaczy na konferencji przed startem.

Pierwszy stres przychodzi w czasie odprawy. Wstrzymuję oddech, kiedy prowadzący włącza film o profilu trasy. Ten sam rozrysowany w formie przewyższeń robi spore wrażenie, teraz dodatkowo potęguje je nastrój, a samo patrzenie sprawia, że do końca spotkania z emocji trzęsą mi się kolana. W głowie przeliczam przewyższenia na biegi z naszego podwórka: dwa razy Rzeźnik, półtora Biegu Ultra Granią Tatr… Zębaty profil szczerzy kły z ekranu w naszym kierunku. Pożre nas dziś w całości.

 

‒ Kto normalny biega 115 km po górach? – nie zliczę nawet, ile razy przed startem i po słyszałam podobne stwierdzenie. Rozglądam się wokół siebie, widzę uśmiechnięte twarze, pełne pięknych emocji oczy niemogących doczekać się początku biegaczy. Robi mi się nieco raźniej. Dobrze jest zaliczać się do grona tych szaleńców. Tak bardzo czuję, że jestem we właściwym miejscu.

 

OBRIGADO!

“Hi Kasia, I’m at the airport. I’m waiting for you close to the entrance. You will find me easily. I have MIUT t-shirt”.

Couchsurfing jest genialnym wynalazkiem! Uśmiecham się w myślach, mijając bramki na lotnisku po włączeniu telefonu.

Do domu swoich hostów docieram 15 min później. Kochane, maderskie małżeństwo, u których gościć będę podczas mojej wizyty na wyspie. Kiedy poszukiwałam miejsca na Couchu, gościnę w ich domu zaproponował mi ich syn. Chłopak nie mieszka na wyspie, wyjechał do Anglii w poszukiwaniu pracy. Z lotniska odbiera mnie jego przyjaciel. On też startuje w jednym z biegów MIUT, ale na krótszym dystansie. Gabriela i jej mąż to przewspaniali ludzie ‒ przez te cztery dni na wyspie okazali mi tyle ciepła i troski, że nie sposób będzie mi odwdzięczyć się im do końca życia!

 

 

Machicco. Widok z Pico do Facho. 

 

 

Odbiór pakietów. Forum Machico. W tle mapa z trasami biegów w ramach MIUT

 

 

"PRZEŻYĆ JESZCZE JEDEN..."

Start w biegu zaplanowano na 00:00. Zbiórka przy autobusach punktualnie o 21:30. Razem z Andrzejem Kowalikiem, Arturem Piechą i Michałem Czepukojciem w pełnym ekwipunku ruszamy na miejsce ich odjazdu. Zdecydowana większość biegaczy na start dociera właśnie w ten sposób. Całą polską ekipą ładujemy się do autokaru. Na jakiś czas zasypiam. Przystanek Porto Moniz. Wysiadamy. Termometry wskazują nieco ponad 10 stopni Celsjusza. Nie jest zimno, ale nie chcąc wychładzać organizmu ubieram się w kurtkę. Jeszcze pięć minut do startu. Stoimy w tłumie biegaczy, odliczając ostatnie sekundy. Ogromnie lubię to uczucie przed biegiem. To zdecydowanie jeden z powodów, dla których startuję w zawodach. Przybijam piątkę Arnaud, który nagrywając film znalazł mnie gdzieś w tym tłumie. Dwa rzędy przede mną porozumiewawczo mruga mi światłem z czołówki Artur. W myślach nucę piosenkę zespołu Happysad Jeśli nie rozjadą nas czołgi, jeśli nie zestrzelą samoloty… Mamy spore szanse, przeżyć jeszcze jeden taki dzień.

 

MADERSKIE CIEMNOŚCI

Wystartowaliśmy. Tłum niespotykanej energii i radości rozpoczyna swoją przygodę. Każdy z biegaczy pisze swoją własną. Początek trasy jest zapowiedzią jej kolejnych etapów. Nie ma czasu na rozgrzewkę. Pierwsze 10 km to niemal nieustanne parcie pod górę. Tylko nieliczni próbują tutaj biec. Początkowo jest bardzo tłoczno, ale po kilku kilometrach zaczyna robić się swobodniej. Kiedy docieram do pierwszego punktu na szczycie góry Fanal, jest tak, jak być powinno. Tłum przerzedza się tak, że chwilami samotnie pokonuję całkiem spore odcinki drogi zanim dotrę do przepaku. Tutaj uzupełniam tylko bukłak wodą, zabieram dwie kromki suchego chleba w kieszeń i uciekam w dalszą trasę.

Noc na wyspie sama w sobie nie jest uciążliwa, ale jak na moje dotychczasowe doświadczenie nadzwyczaj długa. Na Maderze dzień wstaje dopiero po godz. 7, a to naprawdę duża różnica w stosunku do tego, co serwuje nam kwiecień w Polsce. Jeszcze nigdy nie biegłam tak długo w ciemnościach. W wyposażeniu obowiązkowym organizator wymagał posiadania dwóch czołówek, z dodatkowym kompletem baterii wymiennych dla każdej. Wydawać się może, że to spora ilość, ale dla człowieka, którego w trasie łapie druga noc, to uzasadniony ciężar w plecaku. Organizator najlepiej wie, co potrzebne będzie mi się trasie, zwłaszcza w biegach w innej części świata. Dziś po raz pierwszy przekonam się, jak z pozoru dodatkowe rzeczy mogą mi się przydać podczas biegu na takim dystansie.

Na punktach ciągle spotykam się z Multe Schamony, chłopakiem z Hummer Nutrition, który, jak się okazuje, dobrze zna kilku biegaczy z Polski. Gdzieś przede mną ciągle jest też Andrzej. Wszyscy biegniemy podobnym tempem. Czuję się dobrze. Podejścia mijają w komfortowym tempie. Staram się być zachowawcza, boję się, że mogłabym przegrzać na pierwszym etapie. Dodatkowym utrudnieniem pokonywanej drogi tutaj są stopnie schodów, których na trasie są całe tysiące. Niestety w ciemności nie widać tego, co mijamy w drodze. A biegniemy właśnie przez wawrzynowe lasy Laurisilva, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jako jedne z przepięknych pomników przyrody obszarów NATURA 2000. Kiedyś lasy te zajmowały niemal całą jej powierzchnię! Teraz słynna z dzikiego piękna wyspa wiecznej wiosny pogrążona jest w ciemnościach, które rozświetla błysk czołówek biegaczy.

Pniemy się w górę, i w górę. Na pierwsze żniwa biegu nie trzeba czekać zbyt długo. Trasa weryfikuje co bardziej wybujałe fantazje jeszcze przed półmetkiem! Jestem serio mocno zaskoczona liczbą osób, które na tym etapie, zgięte w pół torsjami oddają wyrazy jej uwielbienia. Zdążę przywyknąć do takich widoków. Kolejne kilometry sprawiają, że uodpornić się można dosłownie na wszystko. Co najważniejsze, ludzie dbają o siebie wzajemnie i pilnują, by nikomu z towarzyszy nie stała się krzywda. Liczba znokautowanych będzie jednak spadać wraz z kilometrażem. Czasem tylko mijam kogoś, kto śpi na ścieżce, z kolei na punktach łóżka wypełnione są zwłokami biegowych zombie… Być może to efekt emocji? Trasa faktycznie przyprawić może tu o zawrót głowy.

Świta. Nie wzięłam zegarka, który pokazywałby mi kilometraż. Czasami pytam o to innych biegaczy, tymczasem drogę przeliczam profilem trasy z punktu do punktu. Dzięki temu nie zastanawiam się nawet, ile zostało nam do mety. Jeszcze w nocy docieramy do kolejnego pit stopu. Z wysokości ponad 1500 m n.p.m. zbijamy ją do 400 m n.p.m. Jeszcze dwukrotnie pokonamy podobną drogę w górę. Tutaj po raz pierwszy piję coś ciepłego. W nogach mamy już prawie trzy tysiące metrów przewyższenia. Kolejny raz spotykam Multe.

‒ How are you?

‒ I feel good, but we will see how long! It’s a new day, it’s a new life…


Tutaj do trasy MIUT dołączyć ma trasa ULTRA, biegu krótszego dystansu (+85 km). Zegarek wskazuje, że od ich startu minęły niecałe dwie godziny. Kalkuluję, że pierwszy zawodnik powinien być tu lada chwila. Jesteśmy nisko w dolinie, jeszcze przez moment pobiegniemy w dół, by potem zacząć kolejną wspinaczkę. Kolejne schody. Które schody Państwo sobie życzą? Krótkie, drewniane, murowane, kamienne? Te najgorsze poproszę! Stopnie na tym odcinku są bardzo wysokie, mój wzrost sprawia, że w to podejście włożyć muszę znacznie więcej sił od moich towarzyszy. Na całej trasie ogromnym wsparciem są dla mnie kijki ‒ bez nich nie wyobrażam sobie pokonywania przewyższeń tutaj. Osoby bez nich w zdecydowanej większości należą do grupy, której zaczynam współczuć. Jutro ich nogi na pewno nie będą im za to wdzięczne.

W przygotowaniach do serca wzięłam sobie słowa Agnieszki Korpal. Przysiady były nieodłączną częścią każdego treningu. Do nich dorzucałam zawsze 30 minut rozciągania i ćwiczenia na siłowni, a już szczególnie wspięcia na skrzynię z piłką lekarską. Było to dobrym uzupełnieniem treningów w mieście i wizyt biegowych w Karkonoszach. Lekcję pt. przewyższenia sama zaliczam sobie na piątkę.

Słyszę z tyłu krzyk jednego z biegaczy. Prosi o to, żeby zrobić miejsce. Biegnie pierwszy zawodnik Ultra. Jak kozica pokonuje kolejne stopnie i bardzo mocno odstawia kolejnych zawodników na trasie.

‒ Zaraz powinien wyprzedzić nas Piotrek Bętkowski – mówię do chłopaków z Polski, którzy ciągle biegną ze mną.

Kilka kilometrów dalej mijamy się na trasie.

‒ Czy to jakaś biegaczka z Polski? – słyszę uśmiechnięty głos z tyłu. Piotr jest z przodu stawki i wygląda zupełnie tak, jakby przed momentem wystartował.

‒ Pamiętaj, jeśli nie rozjadą nas czołgi…

‒ Nie zestrzelą samoloty – odpowiadam już tylko w myślach, bo Piotr znika, pędząc za najbliższym zakrętem. Do mety jeszcze tak daleko!

 

PICO DE AREEIRO

Widać światło w tunelu. Drepczę noga za nogą, wyostrzając zmysły. Czołówkę mam gdzieś w plecaku. W tych ciemnościach trudno byłoby zatrzymać się, nie powodując kolizji. Wchodzisz w dziurę w ziemi i zupełnie tracisz orientację. To drugi z tunelów prowadzących na szczyt. Nocą i na otwartych przestrzeniach biegać w ciemnościach jest znacznie łatwiej. Tutaj mam wrażenie, że droga biegnie pod górkę, chociaż jest zupełnie płasko. Dziwaczne uczucie. Słyszę oddechy za mną. Wybiegam na otwartą przestrzeń i najpierw oślepia mnie światło słoneczne, a po chwili zieleń monumentalnie pnących się w górę maderskich szczytów. Dociera do mnie, jak biegnie dalej trasa. Przed nami pionowa ściana, na którą trzeba się wdrapać.

Dawno minęliśmy już najwyższy punkt na trasie. Tempo znacznie nam spada. Przypominam sobie, że od początku zapomniałam o zjadaniu elektrolitów. Trochę mnie to martwi. Zaczynam odczuwać ogromne zmęczenie. Na punkcie potrzebuję przerwy. Zjadam kolejne porcje żółtego sera i innego jedzenia, które nie jest słodyczami, ale czuję, że to na nic, zmęczenie jest wynikiem słońca i bezlitosnych przewyższeń. Na szczyt docierają Artur i Andrzej, których chwilę wcześniej minęliśmy na trasie. Ostatnie 20 km przebyliśmy w pełnym słońcu, to spory szok dla organizmu. Stoję w środku schroniska, opierając się o kijki, nie mogąc zebrać się do kupy. Najchętniej położyłabym się spać. Dodatkowo czuję, że coś złego dzieje się w moich butach. Nie mam siły sprawdzić, co jest grane. Siadam na krześle. Muszę odpocząć. Łykam pierwsze elektrolity z nadzieją, że uda się jeszcze odratować organizm. Spędzamy tu dobre 30 min, zanim doprowadzam się do stanu używalności. To 76. kilometr trasy…

 

PORTELA

Przed nami ostatnie podejście. 400 m przewyższenia. Wyobraźnia podpowiada mi, że może być już tylko łatwiej. Wolontariusze na punkcie życzą powodzenia, a ja i Paweł ruszamy dalej. Wbiegamy na drogę, którą dziś rano startowała trasa maratonu. Od punktu przez 400 m prowadzi ona asfaltem, ale po chwili skręca ponownie na leśny szlak. Co jest? Miało być już łatwo? Ścieżka pnie się pionowo w górę. Poruszam się, wspierając głównie na sile rąk. Kije pomagają pokonać kolejne metry przewyższenia. Idziemy bardzo wąską ścieżką w lesie. Po tym odcinku będziemy już tylko zbiegać w dół. Stopy palą mnie tak samo przy każdym kroku, więc nie robi już różnicy, czy droga wędruje w pionie w górę czy leci na łeb i szyję w dół. Wygląda na to, że do mety przyjdzie mi ją pokonać marszem.

 

ROZJECHAŁY MNIE CZOŁGI

Nie sądziłam, że w biegu złapie mnie kolejna, długa noc. W głowie staram się poukładać sobie dalszy scenariusz trasy. Zastanawiam się, jak długo będziemy jeszcze na szlaku. Czy zmieścimy się w limicie? Do mety zostało nam ponad 30 km! Słońce zachodzi za horyzontem. Zbliżamy się do kolejnego punktu. Kiedy ruszamy w dalszą drogę, na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Paweł sprawdzał ten odcinek trasy dzień wcześniej i prosi, bym była tu bardzo ostrożna. Ścieżka biegnie wzdłuż wybrzeża. Zbijamy już tylko wysokość. Jest bardzo stromo, nogi niepewnie szukają gruntu. Korzenie, piach, korzenie. Stopy nie dają o sobie zapomnieć. Staram się zmotywować do biegu, ale przegrywam z bólem i po chwili tracę z zasięgu wzroku Pawła. Zostaje sama. A samotność to niewdzięczna towarzyszka każdego ultrasa. Szczególnie w chwilach kryzysu. Myślę o wszystkich moich przyjaciołach, którzy gdzieś w Polsce śledzą mnie teraz na trasie. Zbieram siły. Zaczynam truchtać.

Żółwim tempem docieram do miejsca, gdzie trasa odbijać ma do punktu Larano. Z oddali widzę nieruchome światło. Ktoś biwakuje w środku lasu, albo to jakiś ukryty punkt lotny wolontariatu na trasie. Docieram do źródła światła. Widzę trzy postaci, szczęśliwie jedna z nich okazuję się być Pawłem. Czeka tu na mnie już dobre kilkanaście minut. Muszę się zatrzymać. Siadam. Ściągam buty. Nie widzę, co dzieje się z moimi stopami, ale czuję, że jeśli chcę dotrzeć do mety, muszę opatrzyć odparzenia. Szukam w plecaku bandaży elastycznych, które były jednym z obowiązkowych elementów w wyposażeniu. Proszę jednego z dwójki wolontariuszy, by pomógł mi owinąć nimi stopy. Wciskam je na nowo w brudne skarpetki i zakładam buty. Meta jest już blisko. Tak bardzo chciałabym biec.

 

WEST COAST, EAST COAST

Idę. Na ostatnim punkcie wolontariusze medyczni opatrzyli moje stopy i zawinęli je ponownie w bandaże. Dostaję też leki przeciwbólowe od Michała Czepukojcia, który mijając nas zdziwiony pyta, co robimy tak daleko od mety. Odparzenia wyglądają nieciekawie. Moje drugie buty leżą gdzieś w przepaku w połowie trasy, w plecaku nie mam żadnej pary skarpetek. Kiszonka. Zarówno w butach, jak i w nastroju. Paskudnie zaczęło robić się za 80. kilometrem. Jeśli chodzi o stopy… Z doświadczenia wiem, że takie rzeczy goją się szybko, dlatego nie martwię się tym niepotrzebnie. Pora ruszyć dalej. Zaczynamy przedostatni odcinek trasy. Szkoda, że jest noc i nie widać niczego prócz drogi przed światłami czołówki… „Dla tego widoku warto wytrwać do końca. Super, gdybyś dotarła tam do zachodu słońca”, przypominam sobie słowa Arnaud Callioux.

Słońce zaszło jakieś kilka godzin temu, a ja słyszę tylko wodę, która z hukiem odbija się od skalistych brzegów wyspy.

 

PICO DO FACHO

Jeszcze wczoraj byłam w tym samym miejscu, podziwiając Machico i krajobraz po drugiej stronie wzniesienia. W oddali widać światła miasta.

„Jak już będziesz myślała, że jesteś blisko mety, no to nie jesteś. Od szczytu to jeszcze kawał drogi”, na każdym etapie przypominają mi się rozmowy z ludźmi, którzy mieli okazję biec już na Maderze. Kamil Leśniak miał rację, ostatnie kilometry dłużą się jak lewady, obok których biegnie trasa. Lewa! Powtarzam, w kółko uśmiechając się do biegaczy, którzy mijają nas na szlaku. Na tym odcinku wyprzedza nas ich spora liczba.

Czy to już ostatnia lewada? Droga zawija ślimakami w dół, jakby nie miała się skończyć. Jesteśmy już prawie na miejscu. Widać ostatni zbieg, są schody, most i prosta do mety.

28:21:08.

Razem z Pawłem Timofiejukiem mijamy ją równocześnie.

 

 

Jest jeszcze zupełnie ciemno. Na metę wbiegają kolejni zawodnicy. Do limitu mają jeszcze sporo czasu. Wpatruję się w szumiącą wodę oceanu, siedząc na brzegu plaży, przy której znajduje się meta. Jest przyjemnie ciepło, powieki same zamykają mi się do snu, marzę o prysznicu i łóżku, nie chcę jednak budzić zbyt wcześnie moich hostów. Ze wszystkich sił staram się nie usnąć. Czuję się tu… bezpiecznie. Dochodzi 6:00.

‒ Hallo? Gabriela? I’m at the finish line. Yes, yes. I’m fine.

‒ Wait for us where you are and don’t go anywhere! I will be there in 10 minutes.

 

 

 

W INNYCH SMAKACH

Zrywam się na nogi przed 13:00. Na tarasie czeka na mnie ciepła, czarna kawa i miejscowy przysmak zrobiony z solonego dorsza. Tata Luisa przygląda mi się uśmiechając się, patrząc, jak pochłaniam kolejne łyżki posiłku.

‒ For sure, you were very hungry! Enjoy the meal! It’s a taste of Madeira!

Wielka szkoda, że to ostatni dzień na tej wyspie.

 

 

FRANCUSKI TRAIL

Wieczór. Restauraca O Casco. Ulubiona miejscówka francuzów, którzy stanowili zdecydowaną większość zagranicznych biegaczy startujących w biegach na wszystkich dystansach tytaj. Przypadek? W żadnym razie. Przypadkiem nie jest też, że 5 z 20 imprez UTWT odbywa się na terytoriach tego europejskiego państwa. Przypadkiem biegu nie wygrał też Francuz.

Razem z Wioletą, Multe, Arnaud spędzam wieczór, rozmawiając o wrażeniach po starcie. Arnaud  opowiada o biegaczach z elity, podróżach po kontynentach w trakcie swojej pracy dla UTWT. Siedzę jak zahipnotyzowana. Do stolika dosiada się kilka kolejnych osób, po chwili dołącza do nas Sebastien Chaigneau, zaczynając swoją opowieść o ostatniej wizycie w Japonii. Trochę nie wiem, co jest grane, oglądam zdjęcia góry Fudżi, słucham o japońskim monsunie, treningach w ramach przygotowań do kolejnych startów. Seb to człowiek ekspresja – każde słowo wyraża gestami, można go słuchać i słuchać. Chodząca pasja biegów górskich. Z letargu wybija mnie Multe, który uśmiecha się szeroko i upomina po raz kolejny kolesi z Francji, kiedy zaczynają gadać w narodowym języku.

- Też macie wrażenie, że to wszystko trawało jakąś dziwną, krótką chwilę? 115 kilometrów i bach, jest już po wszystkim.

- Dla mnie jedno piwo proszę – wreszcie udaje mi się coś zamówić.

Bach i po wszystkim? Cholera, zapamiętałam niemal każdy krok z pokonanej trasy. Może to tylko takie moje wrażenie świeżaka, który po raz pierwszy pokonuje w biegu granicę 100 kilometrów, a bieg ten traktuje jak ogromnie srogą lekcję?

Start ten zachowam w sercu na długo. Kuśtykając do mety kilka razy powtórzyłam, że biegi jak ten nie są dla mnie. MIUT ustawił mnie do pionu, zeżarł, przeżuł i wypluł… Ale policzę do dziesięciu, ciągle oddycham i mogę od nowa odrabiać te moje życiowe lekcje. W końcu, jak śpiewa Happysad, „…mamy spore szanse, przeżyć jeszcze jeden taki dzień”.

Ultra to droga do odkrywania wewnętrznej siły, możliwość wejścia w inny wymiar postrzegania i najlepszy ze znanych mi sposobów na poznanie własnej osobowości. W bieganiu po górach najbardziej liczy się to, co jako człowiek zyskasz na linii mety.

 

Więcej o CYKLU UTWT:

http://i-tra.org/utwt.php

O MIUT:

http://madeiraultratrail.com/en/

 

Oficjalny Film Madeira Island Ultra Trail z 2016 r.

Zdjęcia: Arnaud Callioux, Joao Santos, Nuno Dias

1. Start biegu, fot. Aurelio Davide.

2. "Who let the dogs out?" :)

3. Trasa MIUT.

4. Restauracja O Casco. Dzień przed startem.

Pozostałe relacje