Redakcja KR
Beskidzka 160 Piekło Czantorii - Ultra 2017

PIEKŁO CZANTORII

Czantoria Wielka, 18.07.2018

Ciemno, zimno, mokro. Zrywa się coraz większy wiatr, a lekka mżawka przechodzi w solidny deszcz. Jest piąta nad ranem. Przede mną i za mną ani żywej duszy. Od godziny jestem całkowicie sam. Tylko wiatr co jakiś czas w swojej nieskrępowanej złośliwości straszy mnie niepokojącymi odgłosami dochodzącymi z oddali. Zamiast przewracać się na drugi bok w ciepłym łóżku, podchodzę w kierunku małej Czantorii. I w mojej głowie kotłuje się tylko jedno pytanie: gdzie popełniłem błąd?

Zdjęcia: Magdalena Bogdan

Tekst: Krzysztof Szala

Jeśli zapytamy przypadkowego przechodnia, gdzie w Polsce może odbywać się jeden z najtrudniejszych biegów górskich, myślę, że mało kto pomyśli o niewielkim Beskidzie Śląskim. Ale to właśnie na stromych zboczach Wielkiej Czantorii po raz kolejny rozegrano Piekło Czantorii.

W nazwie tych zawodów nie ma ani odrobiny przesady. Mimo późno jesiennej, a czasem wręcz zimowej aury, mięśnie potrafią palić ogniem piekielnym. Jeśli moje lekko grafomańskie opisy was nie przekonają, to zrobią to na pewno liczby. Trzy pętle, każda po 21 km, a na sam koniec podejście pod kolejkę linową z nachyleniem sięgającym prawie 40%. Łącznie ponad 5500 m przewyższenia na trochę ponad 60-kilometrowym dystansie. Przewyższenie, które pokonuje się pięciokrotnie, wchodząc znad Morskiego Oka na Rysy i z powrotem. Na moją wyobraźnię to działa.

Jak można się domyślić, sam dystans nie jest tu szczególnym problemem (wielu nawet nie zaliczyłoby go do kategorii ultra), o czym przekonałem się miesiąc przed startem, kiedy postanowiłem zrobić rekonesans trasy. Już wtedy okazało się, że łatwe odcinki praktycznie nie istnieją, a względnie płaskiego terenu na całej pętli znajdziemy może kilkaset metrów. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to „obłęd, absurd, mokry sen szaleńca”.

Pogoda przed startem zapowiadała się wyjątkowo paskudnie. Deszcz, błoto, w górnych partiach śnieg. Do tego ledwo co udało mi się wyleczyć przeziębienie. Idealny przepis na zawalone zawody i kandydat na nieodpowiedzialnego biegacza roku.

Północ. Dolna stacja kolei linowej na Czantorię. Pora wyjść z ciepłego pomieszczenia i w końcu stawić czoła własnym demonom (no i pogodzie). Na starcie ok. 150 osób, póki co humory dopisują. Najwyraźniej większość biegaczy nie wie, co ich czeka.

 

Każdą pętlę podzieliłem w głowie na kilka etapów. Najpierw podejście zboczem trasy zjazdowej na Czantorii – idealne, aby solidnie się rozgrzać. Odrobina wypłaszczenia i za chwilę rozpoczynamy dość długi zbieg. Stromy, kamienisty, później również błotnisty. Dalej teren trochę mi się zlewa. Strome podejście, zbieg, strome podejście i tak w kółko. Jedyne, co zapamiętuje się bardzo wyraźnie, to rzeka, którą trzeba przekroczyć – wielu nawet nie zwalnia i po łydki wskakuje do wody. Kolejny etap to ciągnące się w nieskończoność mozolne podejście na Małą Czantorię. Za nim już tylko stosunkowo łatwy zbieg i punkt odżywczy. Mała budka obok dolnej stacji kolejki na Poniwiec. Już z daleka bijące światło wywołuje miłe uczucie spokoju, ciepła i bezpieczeństwa. W środku gwarno i przyjemnie ciepło. Wspaniali wolontariusze skaczą wokół zawodników. Na niejednych zawodach byłem, ale ekipa z punktu na Poniwcu naprawdę wkładała w swoją robotę więcej serca niż ustawa przewiduje. Za co im serdecznie dziękuję.

Połowa pętli za nami. Za punktem odżywczym czeka nas jeden z trudniejszych fragmentów – podejście pod kolejką na Poniwiec. Ta świadomość sprawia, że jeszcze trudniej wyjść z punktu. Po pokonaniu zbocza stoku narciarskiego kierujemy się wzdłuż granicy w stronę Czantorii Wielkiej, najwyższego punktu na trasie. Nadal jest lekko pod górkę, ale wiem, że zaraz za wierzchołkiem rozpoczyna się długi, trudny i niezwykle męczący zbieg – dlatego nie narzekam na bolące łydki, za chwilę odpoczną. Mogłoby się wydawać, że wystarczy tych zbiegów i podbiegów. Niestety, to jeszcze nie koniec.

Kolejny podbieg będzie się ciągnąć prawie do górnej stacji kolejki na Czantorii. Dla wielu osób jest to naprawdę trudny psychicznie fragment – meta praktycznie na wyciągnięcie ręki, a my znowu musimy kierować się stromo w dół, tym razem niebieską trasą narciarską. Nawet na pierwszej pętli mięśnie czworogłowe powoli zaczynają krzyczeć i błagać o litość.

Po kilkukilometrowym biegu widzimy dolną stację kolejki! To już prawie koniec. Niestety, zaledwie koniec pierwszej pętli. Przede mną jeszcze dwie. Patrzę na zegarek, dochodzi czwarta nad ranem. Zamieniam kilka zdań z ludźmi na punkcie, zjadam małą przekąskę, uzupełniam flaski i po kilku minutach znowu jestem w punkcie wyjścia. Istny dzień świstaka.

 

Druga pętla to próba dla mojej głowy. Stawka rozciągnęła się na tyle, że przez większość czasu biegnę samotnie. Mżawka towarzysząca nam od samego początku zamienia się w solidny deszcz. Moja wodoodporna kurtka powoli daje za wygraną. Oddycha mi się coraz trudniej, zaczynam kaszleć. Ktoś z troską pyta czy wszystko w porządku. Coraz bardziej straszy mnie widmo zapalenia płuc. Na domiar złego w mojej czołówce powoli kończą się baterie, ostatnie kilkaset metrów przed punktem odżywczym biegnę praktycznie po ciemku. Siedząc w ciepłym pomieszczeniu podejmuję decyzję, że po ukończeniu tej pętli będę schodził. Za bardzo boję się poważnych problemów zdrowotnych. Wyglądam za okno, na szczęście powoli robi się szaro – światło czołówki nie będzie mi już potrzebne. Zaczynają mijać nas zawodnicy z dystansu maratońskiego. Robi się trochę tłoczniej, ale to dobrze, wystarczy mi samotności na ten dzień.

Po godzinie ósmej rano jestem ponownie przy dolnej stacji kolejki, gdzie wielu biegaczy czeka na start najkrótszego dystansu. Spotykam Artura, głównego winowajcę tego horroru. Mówię mu, że schodzę, bo zapalenie płuc i takie tam. Oczywiście słyszę, że mam nawet nie żartować. Nawet obcy ludzie zachęcają do dalszej walki. Idę do samochodu, zmieniam mokre ubrania, suszę rękawiczki, pomaga mi znajomy, bo zmęczenie daje o sobie znać. Suche ubrania sprawiają, że czuję się znacznie lepiej i jednak decyduję się kontynuować zawody. Pogoda trochę się poprawia, przestało padać – to też dodaje sił.

Punkt opuszczam 20 min przed limitem czasu. Ostatnia pętla mija zadziwiająco spokojnie. Na Poniwcu spotykam rodziców, którzy zagrzewają mnie do walki. Na koniec czeka na mnie jeszcze ostatni przeciwnik – podejście do mety, która umiejscowiona jest przy górnej stacji kolejki. Wiele osób bardzo demonizowało ten fragment, jeśli mam być jednak szczery, po 60 km stromych podbiegów i zbiegów nie zrobił na mnie większego wrażenia. Może to magia mety pchała mnie do góry? Wiedziałem, że czekają na niej moi rodzice, wiedziałem, że są znajomi, no i wiedziałem, że jest… PIWO.

Po 14 godzinach i 11 minutach docieram w końcu na metę. Przez ostatnie kilkanaście kilometrów wyobrażałem sobie ten moment, ale jedyne, na co było mnie stać po przekroczeniu linii mety, to osunięcie się na kolana i myśl „nareszcie koniec”.

Jakie było Piekło Czantorii? Trudne, nawet bardzo trudne. Jeśli ktoś lubi przyjemne bieganie, to moim zdaniem nie jest to miejsce dla niego. Wystarczy spojrzeć na profil, żeby zrozumieć dlaczego. Ten bieg jest wyzwaniem i przygodą, przyjemność w nim odnajdziesz tylko jeśli lubisz, gdy boli.

 

Organizacja stała na wysokim poziomie, a na szczególną pochwałę zasługuje znakomicie oznaczona trasa. Użyte elementy odblaskowe pozwoliły na pewny bieg nawet przy gęstej mgle. Punkty odżywcze dobrze zaopatrzono, a rarytasem dla wielu był napój południowych sąsiadów, kofola. W przyszłości sugerowałbym jednak utworzyć punkt z przepakiem przy dolnej stacji kolejki – o tej porze roku suche ubranie bardzo by się przydało. Podsumowując, solidnie przygotowana impreza, odbywająca się na jednej z najbardziej wymagających tras w Polsce. Jeśli w bieganiu po górach szukasz wyzwania, koniecznie musisz spróbować swoich sił na kolejnej edycji Piekła Czantorii.

Na koniec kilka słów od wielokrotnego triumfatora Piekła Czantorii, Wojtka Probsta:

„Tegoroczne warunki były trudne głównie ze względu na zmiany temperatur. Na początku pętli była dodatnia, jednak im wyżej, tym zimniej. Mięśnie dostawały solidne lanie. Do tego jeszcze marznący deszcz i wiatr, kończąc na błocie, które w tym wszystkim przeszkadzało najmniej. Na pewno była to najtrudniejsza edycja”.

Tekst ukazał się drukiem w magazynie ULTRA#15.

Piekło Czantorii 2018 czeka na kolejnych śmiałków, zapisy tu

Pozostałe relacje