Celestyna Bar
Biegacz amator
Bojko Trail 120+

Niewypowiedziany Pakt

Warszawa, 24.07.2018

Każdego roku wybieram sobie zawody, które będą moim głównym startem. Każdego roku wzrastają ambicje oraz stan zdenerwowania przedstartowego, a co za tym idzie, pojawiają się przeciwności losu. Zaczęłam od Rzeźnika w 2015 roku – pierwsze ultra, spokój nowicjusza. W kolejnym roku B7D – tydzień przed biegiem zatrułam się i nie dałam rady wydobrzeć do dnia biegu. W zeszłym roku porwałam się na BUGT. Przedstartowe roztrzepanie sprawiło, że nie spakowałam połowy sprzętu i dzień przed biegiem spędziłam na kompletowaniu go po znajomych i zakopiańskich sklepach. Tego biegu nie skończyłam, zapisałam się jedynie w annałach TOPR-u. W tym roku wymyśliłam sobie wielką ukraińską przygodę.

Zdjęcia: Piotr Dymus / Bojko Trail

Bojko Trail, czyli 120 kilometrów po dzikich, ukraińskich Bieszczadach

To był mój cel. Dwa lata temu zrobiłam setkę, to teraz tylko 20 km więcej, powinno się udać. Trzycyfrowa liczba większa od 100 dodatkowo rozpalała moją wyobraźnię. Sumiennie więc trenowałam – podbiegi, siłę, nabijałam długie wybiegania. Czułam się solidnie przygotowana, lecz im solidniej trenowałam, tym większe oczekiwania miałam wobec siebie i samego startu. No i znów pojawił się ten piekielny, rosnący z każdym dniem stres przedstartowy.

Żeby nie popełnić zeszłorocznych błędów, pakowanie zaczęłam już tydzień przed wyjazdem, hahaha. Wrzuciłam do walizki po dwa komplety wszystkiego. Bo co, jeśli w bukłaku zrobi się dziura, albo jednak zechcę biec w fioletowej koszulce, a nie w turkusowej? Zapomniałam tylko, że aby te rzeczy się przydały, to na Ukrainę trzeba się najpierw dostać. A podróż poza Unię Europejską to jednak wyzwanie (mimo glejtu dostarczonego przez organizatora, który o kilka godzin skrócił stanie w kolejce). W naszym przypadku była pełna zwrotów akcji i zasługuje na osobną opowieść, powieść drogi nawet.

Trójlistna koniczyna

Przyjmijmy więc, że już jesteśmy na dzikiej Ukrainie, w miasteczku Zhdenijevo. Odebraliśmy pakiety, odbyliśmy weryfikację sprzętu obowiązkowego oraz wysłuchaliśmy Sławka, który na odprawie opowiedział nam o punktach kulminacyjnych zawodów. O wodospadach, punktach odżywczych, połoninach, Mordorach (o tym poniżej!) oraz o limicie czasu. 30 godzin, niby nie jakoś wyśrubowany, aby zdążyć przebiec 120 km, ale jak się w moim przypadku okazało, wcale też nie taki luźny.

Trasa biegu przypominała trójlistną koniczynę. Listki trochę nierówne, trochę bezkształtne, ale wszystkie zbiegały się na Przełęczy Perełuki (nazywanej przez nas Perełką), gdzie był wielki bufet, punkt wymiany fantów z przepaków i wesoła atmosfera. Biegacze z każdego dystansu (a były ich trzy: 40 km+, 80 km+ i 120 km+) odwiedzali ją co najmniej raz. W moim wypadku, jako że miałam do pokonania wszystkie trzy pętle, to byłam tam trzykrotnie. Dwa razy w sobotę i raz w niedzielę rano.

Start w sobotę o 3 nad ranem nie pozwolił się zbytnio wyspać, dodając do tego słaby sen w podróży, to wyszło po jakieś 5 godzin przez ostatnie dwa dni. Nie jest dobrze. Ale przecież zaczniemy biec, rozbudzę się i jakoś to zleci. No i tak leciało, do 4. km w miarę dobrze, potem zaczął się pierwszy kryzys. W sumie może to i nieźle, będę go mieć szybciej za sobą. Bo wiadomo jak to jest z kryzysami – przychodzą i odchodzą, trzeba je tylko przetrwać. Tylko dlaczego zaczął się wraz ze sztajchą w górę? Ano pewnie dlatego, że właśnie było pod górę, aż do około 10. km.

Pięłam się powoli, aż ukazali mi się biegacze na zawrotce – stąd musiało już być blisko na szczyt – Pikuy (1408). Najwyższy szczyt Bieszczadów, nazywany pieszczotliwie Pikusiem, lub mniej pieszczotliwie Psim... przyrodzeniem.

Nad szczytem góruje figura Jezuska, która położyła mnie na kolana, dosłownie. Podkręciłam sobie tam już po raz drugi kostkę i to tak, że aż zgięło mnie w pół, przyklękłam jak to wymagane przed świętą figurą. Kontuzja? Nie teraz! Jeszcze 110 km przede mną, samo się wyleczy, wchłonie się. Zacisnęłam zęby i ruszyłam w drogę. Klin klinem, ból bólem.

Razem raźniej

Kawałek za szczytem spotkałam Aśkę. Kończyłyśmy kiedyś razem Chudego, zachęciła mnie, żebym się przemogła i zaczęła truchtać. Zaczęłyśmy gadać, a było o czym od tamtego Chudego. No i tak plotkowałyśmy, że się zapędziłyśmy i pomyliłyśmy trasę. Niestety powrót był pod górkę, bo trzeba było wejść na połoninę, której już potem pilnowałyśmy i do końca zawodów bacznie obserwowałyśmy taśmy. Nawet nie wiem, kiedy powstał niewypowiedziany na głos pakt o tym, że biegniemy dalej razem.

Tak nam minęła podróż przez połoninę, punkt odżywczy na niej i zbieg do Roztok, gdzie również mogłyśmy napełnić bukłaki. W Roztokach zaczęło się kolejne podejście, tym razem pod Ostrą Horę (1405). Oj, ciągnęło się to w nieskończoność. Tym bardziej, że po zbiegu z Ostrej miały już być „Perełki” i tak jakby 1/3 trasy za nami, a nawet więcej, bo wg danych od organizatora to miał być już 47. km. Mój GPS pokazał 52.

Piknikowa atmosfera na punkcie nas nie rozleniwiła (nie tym razem) i dość szybko wyruszyłyśmy na drugą pętlę, którą pokonywali zawodnicy z dystansów 80 km+ i 120 km+. Czterdziestka prosto z przełęczy leciała do Zhdenijeva. Zaczęło się przyjemnie, szeroką ścieżką w lesie, zakończoną wodospadem. Było to bodajże jedyne miejsce, gdzie spotkaliśmy jakichś ukraińskich „turystów” – z reklamówką i w klapkach. Od wodospadu poruszałyśmy się dziką ścieżką po obrośniętych mchem kamieniach i mokrych korzeniach. Nie zastanawiałam się w tym momencie, co organizator zaplanował, może to i dobrze. Bo gdybym wiedziała, pamiętała z odprawy, że czeka nas „krzakowalking” na azymut po zarośniętym zboczu, to nie miałabym takiej frajdy z pokonywania tego małego toru przeszkód.

Na szczycie wyrypy organizatorzy zawiesili kartkę i dostarczyli markera. Każdy mógł napisać coś miłego od siebie. Nie powiem, co napisałam, nie powiem też, co napisali inni przede mną... Na szczęście teraz był przed nami przyjemny szlak przez połoniny, na Równą (1482), na której szczyt wiedzie droga po betonowych płytach. Kiedyś znajdowała się tam rosyjska baza wojskowa i to po jej pozostałości. Te płyty pojawią się jeszcze raz podczas tego biegu. Dokładnie 12 godzin później.

Droga przez Mordor

Ze szczytu na bufetowo-przepakową przełęcz wiódł przyjemny około sześciokilometrowy zbieg. Ja zbiegłam szybciej i czekałam na Aśkę na punkcie. Tym razem trochę tam zabałaganiłyśmy, ciężko było się zmusić, żeby wyjść, tym bardziej, że miałyśmy świadomość tego, że teraz czeka nas długa i ciężka noc. Jeszcze dwie góry do pokonania. Dobrze, że nie wiedziałyśmy co to „Mordor”, i że przyjdzie nam pokonywać go w nocy w świetle czołówek.

Niczego nieświadome wyszłyśmy na ostatnią pętlę. Pierwsze 10 km to znowu szeroka, dość biegowa droga. Następnie zagłębiłyśmy się w lesie. Znowu na azymut, przez chaszcze i knieje. Jeszcze co nieco było widać, ale zaraz musiałyśmy włączyć czołówki. Las gęstniał, ciemność robiła się coraz bardziej piekielna. Przedzierałyśmy się, maszerowałyśmy lekko pod górę, czasami trafiał się jakiś strumień. Myślałam sobie, że jest za łatwo, że jeszcze „najlepsze” przed nami. I nie  zmylił mnie znak „Koniec Mordoru”, który ukazał się po jakiejś godzinie – to był dopiero początek. Znowu wyrypa, pionowo. Ale wcale nie idziemy w górę, tylko w... poprzek, a to chyba jeszcze gorzej niż w górę. Nie myślałam zbyt wiele, szłam, nie panikowałam, że jak zjadę, to wyląduję w środku niczego, bez zasięgu, bez dojazdu. Jak gdyby nigdy nic wyciągnęłam kanapkę. Zastanawiałam się, jak to by było, gdybym miała sama się przedzierać przez tę noc. Chyba usiadłabym i płakała. Ta nieprzenikniona czarność była przerażająca.

Na szczęście nagle ukazał się nam kolejny „liścik” od organizatorów: „Koniec wyjebu, czas na widoki”. Niby fajnie, szkoda tylko, że niewiele było widać o tej porze. Wiało za to niemożliwie, tak samo jak noc wcześniej. Było przed północą, napierałyśmy przez kolejną połoninę, aby dotrzeć na Lutańską Holicę (1374). Niestety zbieg z niej nie bardzo nam wychodził po ciemku, ale starałyśmy się przynajmniej szybko iść. Czekałyśmy na kolejny punkt odżywczy – Łumszory. Droga wydawała się nie mieć końca, a żarty w postaci napisów: „Jeszcze 2 wodospady  i 4 km do punktu” o tej porze i po tylu godzinach w trasie, nie śmieszyły. Wytrwałość doprowadziła nas jednak do punktu, gdzie karmili kabanosami, a po zdaniu czołówek i zapasowych baterii, byłyśmy obsłużone jak Caryca Katarzyna i Królowa Wiktoria razem wzięte. Z nowymi lumenami ruszyłyśmy na ostatnie podejście.

Kropka nad „i”

Oczy zamykały się same, nogi jakimś cudem jeszcze toczyły się krok za krokiem. Wydawało się nam z Aśką, że słyszymy odgłosy i widzimy rzeczy, których nie ma. Czy to haluny? Decydujemy się na 10 minut drzemki przy drodze na liściach, za dwa kilometry kolejny kwadrans kimania. Dopiero druga drzemka przyniosła efekty, siły zaczęły wracać. I w końcu zobaczyłyśmy płyty. Betonowe płyty, które prowadziły na szczyt Równej. Byle dotrzeć do miejsca, w którym wchodziłyśmy na nie wczoraj. Stamtąd już niedaleko na szczyt, potem 6 km w dół i kolejna dyszka do mety.

Niestety płyty nie miały końca, miałam wrażenie, że minie limit, a ja dalej będę zasuwała po tych płytach. A do limitu było tylko 3,5 godziny. Ciekawe czy zdążymy?

Na szczyt dotarłam 2,5 godziny przed limitem. Była szansa. Tutaj oddzieliłam się od Aśki, bo miałam jeszcze trochę siły na zbieg. Zamierzałam walczyć, by zdążyć, nim zamkną metę. Niestety podupadłam na duchu, kiedy z Równej zobaczyłam, że punkt na przełęczy był już rozebrany... Pomarańczowy baldachim, poprzedniego dnia widoczny w oddali, nagle zniknął. Ale zbiec do mety trzeba. Niezależnie od tego czy miałam się wyrobić, czy nie, i czy będę sklasyfikowana.

Na przełęczy okazało się, że punkt rzeczywiście rozebrany, a załoga i rzeczy czekały na transport. Maty odbijające czas były już zwinięte, więc mnie nie zarejestrowali, co jak się potem okazało, wywoła wiele pytań od znajomych, którzy śledzili moją „kropkę”. Wtedy to nie było ważne, ważne było, że szansa na dotarcie do mety w limicie nadal istniała. Jeszcze 10 km i 1 h 45 min. Powinnam zdążyć, dawałam z siebie wszystko. Po 6,5 km poczułam pod nogami upragniony asfalt. Tam wiedziałam, że meta już niedaleko. Wbiegłam na nią 13 minut przed końcem. Byłam ostatnią osobą, która skończyła zawody w limicie i chyba jedną z ostatnich, które w ogóle skończyły. Do tego załapałam się na najwolniejsze na świecie pudło – pierwsza w kategorii. Aśka wbiegła niedługo po mnie.

Chwilę czekałam na imienny medal, który dostałam po wypiciu kieliszka wysokoprocentowego trunku oraz po Bojko próbie, która była związana z czerwonym pasem, który dostali wszyscy finiszerzy najdłuższego dystansu. Według mojego zegarka (i innych biegaczy również) wynosił prawie 130 km!

W podsumowaniu należy napisać, że bieg był zorganizowany po mistrzowsku. Szczęście z ukończenia przysłania małe niedociągnięcia w kwestii oznakowania oraz nieprzemyślany temat Mordoru, który najsłabsi mieli do pokonania w nocy, co było niebezpieczne. Jeśli macie jednak ochotę na ostry łomot, to Bojko Trail jest właśnie dla Was.

Pozostałe relacje