Joanna Grabowska
Bojko Trail 120+

Kaskada pecha

Toruń, 09.08.2018

Gdy na fanpage’u Ultra Janosika pojawiła się informacja o Bojko, poczułam, że właśnie się spełnia moje marzenie; od tej chwili wiedziałam, że to będzie wyjazd priorytetowy i że dla Ukrainy zrezygnuję z wszystkiego innego, co nałoży  się terminem; jak się okazało przyszło mi zrezygnować z paru innych wakacyjnych wydarzeń, np. koncertu Stonesów i wyjazdu w Tatry z moją szaloną grupą biegową, zwaną SPC; początkowo zaplanowałam dystans 80+, taki akurat, który pozwala w miarę dobrze funkcjonować w dniu następnym, a także dzielić się radością z biegu tuż po jego ukończeniu; jednak za namową niezłomnej Gośki Rutkowskiej, zapisałam się na 120+; Gocha przekonała mnie bardzo logicznym argumentem: „no co Ty, przecież w wakacje trzeba się styrać!” , faktycznie, nie wiedzieć czemu, ten argument mnie przekonał i dokonałam właściwego zapisu; uznałam, że ten dystans wymaga jednak nieco  większego przygotowania, po pierwsze dlatego, że najdłuższy mój dystans na zawodach to 103 km na nieukończonej Łemkowynie w 2014 r., a po drugie ze względu na planowane przewyższenia;  postanowienia postanowieniami, a życie życiem- wszystko przez ostatnich kilka miesięcy tak się układało, że miesięcznie niestety nie przekraczałam 120 km,  w tym siły biegowej tyle, co kot napłakał… ale biorąc pod uwagę ilość moich zobowiązań różnego typu w pierwszej połowie roku, to i tak dobrze, że pobiegałam cokolwiek; w międzyczasie udało mi się ukończyć Rzeźnika, choć w trakcie przypłaciłam to nieznaną mi wcześniej kontuzją, no ale zaliczyłam coś dłuższego przed Bojko, a to się liczy, bo na solidne treningi nie było ani czasu, ani siły.

Nadszedł dzień wyjazdu, ruszyliśmy z Gosią, Olgą, Zbyszkiem i Bożeną w stronę Przemyśla, tam zanocowaliśmy, po czym udaliśmy się do autokarów zorganizowanych przez naszego orga; podróż trwała dłużej niż się spodziewałam, dotarliśmy wieczorem; ogólne wyszło tak, że byłam totalnie głodna i zmęczona, w hotelowym bufecie specjalnie nie było już co zamówić, tak było przebrane, zamówiłam więc to, co zostało, czyli barszcz ukraiński, kaszę gryczaną i jakąś sałatkę, po czym czekałam na to ponad godzinę, jak się okazało była to sałatka z pomidorów i surowego ogórka, wszystko super, ale było 4 godziny do biegu, a to raczej nie jest wymarzony  posiłek przed długim, wyczerpującym wysiłkiem; przez to przydługie oczekiwanie na posiłek nie uczestniczyłam w odprawie, nie wiedziałam więc, co  tak naprawdę mnie czeka za kilka godzin, poza tym, że suma przewyższeń wskazuje, że nie będzie lekko (prawie 5900 m.); muszę powiedzieć, ze wydarzenia ostatnich miesięcy spowodowały, że miałam nastawienie, że co by  się nie działo, to i tak te 120 km będzie orką dla ciała ale i wentylem dla głowy; 2 godziny snu i sruuu…nadeszła chwila prawdy…

Start i pętla pierwsza

godzina 3.00, ruszamy i co się po chwili okazało? że zapomniałam przestawić garmina i działa w jakimś trybie rowerowym, nie pokazuje mi tempa, nie pika przy kolejnych kilometrach, w ogóle nie robi nic, co z reguły wspomaga mnie w rozsądnym rozłożeniu sił;  oczywiście zapomniałam okularów, a bez nich nie jestem w stanie niczego wyszukać w ustawieniach, także biegnę i zaczynam się złościć sama na siebie, za beznadziejną organizację przygotowań, jeszcze nie wiem, że to dopiero początek małych peszków, które razem wzięte nauczą mnie pokory;  początek idzie ok, tuż po Pikuju spotykam znaną wcześniej Celę i plotkując biegniemy razem, mylimy trasę, nadrabiamy w sumie z 2 km, trudno, postanawiamy bardziej uważać; czuję, że biegnie mi się super, jednak tak dziwnie spocona jestem, tylko dół pleców, tyłek i uda, jakoś dziwnie… zaraz, zaraz, nie, nie to! Pękł mi bukłak, 1/10 trasy, a ja mam resztę picia, małą ratunkową buteleczkę soku, mokre krótkie  spodenki i zaczynają mnie szczypać uda od obcierana na mokro, zapasowego bukłaka na przepak nie przewidziałam… na pierwszym punkcie dolałam do mojego dziurawca wody i ruszyłyśmy dalej, uznałam, że lepiej żeby cos było, mimo że cały czas wycieka, ale cokolwiek muszę mieć, nawet jeśli reszta wyleci na moje spodenki; po kilku/kilkunastu(?)  kilometrach dobra dusza długowłosy Sebastian ratuje mi bieg, pożyczając swój bukłak, gdyż sam - ze względu na kontuzję - zamierzał zakończyć bieg na punkcie w Roztokach; między 20 a 30 km zaczynam czuć, że cos niepokojącego dzieje się z moimi stopami, że zaczynają się palić, zaczynam się niesłusznie wściekać na buty, po czasie wpadłam na to, że to nie buty były killerami moich stóp, a skarpety…okazuje się, że wzięłam swoje skarpety z czasów crossfitu, że są jakoś tak szeroko utkane i że mają domieszkę bawełny,  że robią mi ze stóp ruszt i że będzie to uczucie dominujące do końca biegu.

                            Fot. Jan Haręza

Pętla środkowa

Przepak, 47 km, jedzonko, piciu i dalej do przodu, biegniemy bądź idziemy, raz szybciej raz wolniej, nie tracąc nadziei na ukończenie biegu;  zauważam, że moje buty nie trzymają się nawierzchni jak wcześniej, że niestety już się wysłużyły i mocno się ślizgam, a że stopy cały czas palą, szczypią poobcierane uda, sytuacja nie jest dla mnie komfortowa, a to nawet nie połowa trasy… tam, gdzie powinnam nadrabiać, czyli w dół, boli jeszcze dotkliwiej… smutno mi tym bardziej, że w domu mam cały arsenał obuwia na różne nawierzchnie, a wybrałam akurat te, brak słów…, żal tym bardziej, że nie odczuwam żadnych dolegliwości mięśniowych czy żołądkowych, że w sumie mogłoby biec się  przyjemnie, a jest jak jest.. lecimy dalej.

Ostatnia pętla i równowaga bólu

Przepak, 67 km, zmiana obuwia, zamiana piraniopodobnych skarpet na bardziej przyjazne, przed nami pętla duża… stwierdzam, że zmiana obuwia nie przyniosła moim stopom żadnej ulgi, w dodatku po niedługiej chwili przy przechodzeniu przez strumyk źle stawiam nogę na kamieniu i wpadam po kostki do wody;  nie czuje nic poza bólem stóp, szczypania ud w zasadzie  już nie czuję, bo założyłam dłuższe spodnie, za to przyroda dążąc do równowagi bólu postanowiła ją przywrócić, więc w okolicach 80 km jakby nigdy nic, tuż tuż  przed mordorem gryzie mnie w tyłek osa, także w miejsce ustępującego  bólu ud, pojawia się ból doopy:) liczę że żadnej ciężkiej postaci wstrząsu anafilaktycznego nie będzie, a jak będzie to i tak po mnie, bo tu ani zasięgu, ani nikogo poza nami, a jedyna dostępna tu i teraz adrenalina to ta, którą sama wydzielam;

docieramy do Mordoru, jest ślisko, stromo i ciemno, leżą powyrywane roślinki, którymi ratowali się biegnący przede mną zawodnicy, przeżyłam to dzięki kijom, tylko one w moim zestawie sprzętu nie zawiodły, z wdzięczności za tę ich zaradność w ratowaniu mojej osoby z roztargnienia zostawiłam je potem na mecie…wracając do mordoru: tak, po ciemku to był mordor, a liczba obcobrzmiących wyrazów, jakie padły w mojej głowie w kierunku wyobraźni orga, zaskoczyłaby moją kumpelę matematyczkę Gochę, która w liczbach jest najlepsza, a już w liczbach obcobrzmiących wyrazów to jest wręcz przeliderem :D;

pamiętam też, że wspinając się pomyślałam, że nie chcę, aby moje dzieci startowały kiedykolwiek w biegach górskich i że zapiszę syna na babingtona, a córce - jeśli to przeżyję - kupię ukulele.

Pokłosie Mordoru

Po mordorze przychodzi zwątpienie, gubi mnie to, że nie byłam na odprawie, co prawda Cela była, ale też nie wie, czy nie czyha na nas mordor bis… informacja na punkcie żywieniowym na 99 km o braku bisów, a także determinacja i zapał Celi powoduje, że przełamuję się i na nowo wierzę, że te moje prywatne ogniska jednak zawiodą mnie do mety; śpimy dwukrotnie po kilka minut po drodze w lesie na liściach i idziemy dalej; po ostatnim szczycie Cela w dół leci już sama, jest już jasno, ja dokulam się na ile się da, bo przecież bieg w dół jest niemożliwy; docieram do Perełki, chwytam coś do przegryzienia, a po wejściu w las moja głowa przeskakuje w inny tryb i... wykonuję najszybsze 10 km tego biegu (+/-1 godz. 20-30 minut) jak? nie wiem! adrenalina, słońce, kortyzol? nie wiem! jestem na mecie po 30 godzinach i 3 minutach, skończyłam jako 12 z kobiet i jako ostatnia ze wszystkich, którzy to ukończyli.

Podsumowując…

Wypadkowa braku odpowiedniego treningu, moich wpadek sprzętowych, brak okularów, sytuacja z bukłakiem, 90 km biegu po rozżarzonych węglach spowodowały, że dość długo nie potrafiłam się cieszyć, że zdecydowałam się właśnie na ten dystans, że nie zredukowałam go w trakcie do 80+…nie polecam nikomu takiej niefrasobliwości, w górach wszystko jest ważne i tyle… czy wrócę? Oczywiście, przecież Bieszczady ukraińskie były moim podróżniczym marzeniem, a Sławek Konopka pomógł to piękne marzenie zrealizować, organizując Bojko, a zamierzam marzyć dalej, ale już na krótszym dystansie:)


                           Fot. Wiktor Burniak

 

Pozostałe relacje