Dawid Masny
Beskidy Ultra - Trail® BUT 305 Challenge

BUT 305 Challenge. Z nieba do piekła.

Garwolin, 09.10.2018

Nie jest łatwo zebrać myśli i opisać to wszystko, co wydarzyło się na BUT 305 Challenge 2018, ale…

Zaczęło się dość niewinnie. Przywitania przed odprawą, jest Kamil, Jacek, Ania gdzieś tam sprawdza mapy, jest też Leszek i cała reszta Superultrasów – łącznie 43 szaleńców (straceńców). Odprawa i to jedna z tych nielicznych, na których jest 100% biegaczy i każdy słucha z uwagą. Tu nie ma żartów, każdy sobie sterem i okrętem – nie ma punktów odżywczych, nie ma przepaków, nie ma także tasiemek, strzałek co wskażą drogę. 305 km wśród gór i lasów tylko sami ze sobą i własnym ja.

Zdjęcia: Jacek Deneka / UltraLovers

GPS-y włączone, zdjęcie Jacek pstryknął, to i czas biec.

Zaczyna się niewinnie, jakiś marsz, zero ochotników do biegu, więc nieśmiało zaczynamy tupać z Kamilem i tak krok za krokiem pierwsze 15 metrów, a za chwilę już biegniemy obok siebie rozmawiając.

 

Pierwsze kilometry to zupełny spokój i zero stresu. Mobilna baza obserwacyjna pod postacią Michała i Andrzeja donosi, że maraton zrobiliśmy w 4 h i 30 min – trzeba się śmiać, ponieważ to góry i jakieś 12 kg w plecaku.

Jak sobie przypomnę, że mój pierwszy debiut na asfalcie po płaskim to było 4 h i 54 min, to trzeba się uśmiechnąć pod nosem.

Biegniemy dalej w BUT-a, godziny mijają, rozmowa umila czas. Nie forsujemy tempa, jak to mówi Kamil, biegniemy po prostu swoje, a i tak wygląda na to, że jesteśmy TOP 2. Nie podpalamy też głów, bo do mety ponad 240 km, tu wszystko może się zdarzyć. 67. kilometr i po raz pierwszy widzimy... ślad niedźwiedzia.

 

Spokojnie wpadamy do Zawoi – sklep, zakupy na noc, przepakować się i przygotować na zdobycie Babiej Góry. To już ponad 90 km, więc pojawiło się Mobilne Centrum Operacyjne – pstryknęło nam dwie fotki i zniknęło. Następnie pojawił się pan pod wpływem, chyba pod wpływem wszystkiego – na pewno zaoferował nam dostęp do wszystkiego, piwo, wino, narkotyki…

 

Naszykowani na noc, zaczynamy zdobywać Babia Górę. To jest długie i bardzo wyczerpujące podejście, a zwodniczy Diablak potrafi zaskoczyć niejednego.

Nadspodziewanie szybko jednak mamy przełęcz Krowiarki, 5 minut odpoczynku i zaczynamy ostateczny atak. Babia zdaje się być dla nas łaskawa – zero mgły, wiatru, piękne niebo – stojąc na szczycie wypowiadam to, co obydwaj pomyśleliśmy: "Łatwo poszło". 100 metrów dalej zaczyna wiać, a 2 minuty później pojawia się mgła i przenikliwe zimno.

Głośno podsumowując kaprysy góry ‘&^@###@!$%’, zaczynamy szybko zbiegać do schroniska Markowe. Trochę zmarznięci i porządnie przewiani, lekko też przemoknięci, ale za to uśmiechnięci, dopadamy do drzwi schroniska. Teraz ciepły posiłek, dwa kwadranse odpoczynku i w drogę. Czas nabrać sił.

Wybiegamy ze schroniska Markowe, to 120. km trasy, powoli się rozgrzewamy i przyzwyczajamy do wiatru nocy. Szybko mijają kolejne kilometry, jednak oczy same się zamykają. Postanawiamy się dlatego przespać, 15 minut dla każdego. Wybieramy piękną, zaciszną altankę – Kamila ławka po prawej stronie, moja po lewej. Pełna wygoda, jakieś 35 cm szerokości... Kamil szybko zasypia, a ja jakoś nie mogę zmrużyć oka. Dzwoni budzik, więc jak spali, tak wstali i pobiegli. Teraz długa droga do Pilska i zdobycie tego przeklętego szczytu. Tak, dokładnie tak, to jeden z najgorszych odcinków technicznych, w dodatku zawsze zalanych wodą, śmiało można powiedzieć, że zdobywa się go strumieniem.

Ale to tutaj dostaniemy pyszną kawę, jajecznicę i co tylko sobie dusza zażyczy. To chyba wciąga nas na górę. Na szczycie jak zwykle wieje, zimno i mokro, gdyż woda po kostki, ale za to jest Jacek Deneka i robi nam piękne zdjęcie. Zamieniamy kilka słów i w dół do schroniska, a tam już 140. km biegu. Nosz w mordę jeżyka, ale nie mogę znaleźć wejścia do środka, a wyraźnie słyszę odgłosy ucztowania – dwie minuty latania dookoła schroniska i jestem w środku – proste, prawda? Przy tym stanie zmęczenia i wielkim deficycie snu już nie do końca takie proste.

Posileni, wybiegamy w dalszą drogę. Humory dopisują. Teraz już tylko w dół aż do Oszusta – niewielkiego wzniesienia, które jednak nie na darmo się tak zowie. 20 km dalej obyło się bez problemów – błotniście i ślisko, ale bez upadków równo i do przodu. Teraz tylko Rycerzowa. Podejścia i to cholerne zejście.

Tutaj po raz pierwszy widzimy się z Dominikiem, dogonił nas i wskakuje na 2. miejsce biegu. I to w jakim stylu zszedł i jak nas minął, zasugerowało nam, że jest nie do dogonienia. Kamil mówi – nic to, musimy robić swoje. I robimy.

Wszelkie znaki na niebie i w górach mówią, że w nocy zacznie padać deszcz. Stajemy o zmroku – nocny sprzęt na grzbiet i w drogę, na 10 km biegu zakrzyknąłbym "Ahoj Przygodo", ale to już 170. km, więc krzyk okazał się niemy i pobiegliśmy w ciszę nocy. Co jakiś czas płoszymy zwierzynę leśną – dziki, sarny, jakieś kozice.

Ogólnie sytuacja jakoś się zacieśnia, Mariusz i Dominik niedaleko przed nami. Dystanse się zmniejszają i jak przystało na noc, następują pewne przetasowania. Wychodzimy na 1. miejsce – Dominik skręca do schroniska na noc, a Mariusza gdzieś po prostu przepada w czasie i przestrzeni. Ale i my kalkulujemy, potrzebny sen, Kamil pewnie prowadzi i zaciąga mnie do schroniska, wspaniałej ostoi ciszy, ciepła i spokoju.

Jednak w Wielkiej Raczy impreza na całego, alkohol leje się strumieniami. Zostajemy w przedsionku, gdzie jest dość zimno, ale przynajmniej troszkę ciszej. Kładę się na ławce, zjadam podwójną porcje kabanosów i sera żółtego, no i w sekundę zasypiam. Śpię i czuję jak z zimna trzęsą mi się nogi i ręce. Jakieś 20 minut później Kamil budzi mnie i ruszamy w deszczową noc. Cel Barania Góra - 212. km biegu.

 

Teraz ja prowadzę, ponieważ jest szansa, że Kamil zamęczy moje nogi. Zmieniam go na przedzie ten nieliczny raz. Mgła, deszcz, ale za to trasa i szlaki dopisują.

Wygląda na to, że magiczna granica bólu i omamów już przekroczona. Każdy widzi coś innego, a ból staje się stałym towarzyszem niedoli i gdy zanika, to wręcz jakby kogoś namacalnego brakowało.

Powoli zbliżamy się do Zwardonia. Zmęczenie, track i GPS robią swoje. Na przedmieściach tej miejscowości gubimy się na drodze czy tam "Alei zakochanych". 45 minut błąkamy się po jeżynach i trawie po kolana, zanim wracamy na szlak, ale to już 195. km, stąd prawie widać Przysłop. Dwie godziny biegu i widzimy schronisko w oddali. Całe szczęście, że trasę wytaczał Michał – więc zanim dotarliśmy do schroniska, nastał dzień, przeżyłem największy kryzys biegu, upadłem i odrodziłem się na nowo, ale Kamil jak był twardy, taki pozostał.

Po dotarciu do schroniska nie wiedziałem, co ze sobą począć. To już 212. km trasy. Jest ciepło i miło – wypijam kawę, zmiana skarpetek na nowe i suche. Czekolada i ogień.

Wychodzimy ze schroniska z postanowieniem walki do końca. Tylko dzień i noc przed nami. Znienacka atakuje nas Mobilne Centrum Operacyjne – pstryka kilka fotek i w okamgnieniu znika, a my pozostajemy sami. Bardzo szybko zdobywamy Barania Górę, naprawdę ostro umyka droga pod nogami. Widać, że humory dopisują i znacząco zaczynamy odrabiać dystans do Mariusza.

W takim towarzystwie to nawet ból jest miło znosić. Więc się nim nie przejmuję i staram się przyspieszać, aby utrzymać tempo Kamila.

 

Bardzo szybko zdobywamy Stożek Wielki na 230. km BUT-a, dosłownie nawet nie wiem, kiedy to robimy. Od teraz nasza trasa pokrywa się aż do Czantorii z trasą BUT 130.

Zaczynamy spotykać zawodników, jest czas na krótkie rozmowy, niektórzy gratulują, inni podziwiają, a jeszcze inni robią nam zdjęcia. Czas i droga szybko mijają. Spotykam też Dawida Chudego, który właśnie udeptuje swoje kolejne Ultra!!! (z powodzeniem i uśmiechem udeptał BUT-a 130. Gratulacje!)

Czantoria Wielka zdobyta – teraz zbieg do Ustronia – dobre humory dopisują i zaczynamy się zastanawiać nad strategią na ostatnia noc. Mariusz coraz bliżej, ale Dominik cały czas trzyma stałą odległość. Szalone rozprowadzenie Kamila i Równica zdobyta. Teraz w dół i Brenna.

 

Wbiegamy na asfalt i oto Brenna staje przed nami otworem, zaliczamy 260 km. Szybkie zakupy w zamykanym właśnie sklepie, szykowanie na noc, na tę ostatnią noc. Czuć już ogromne zmęczenie, rozmowa nie klei się, obydwaj łapiemy oddech. W głowach gotują się myśli i plany na noc.

Ale to już ostatnia noc i ostatnia walka – oby do rana i mety. Zaplątani w myślach i zmęczeniu gubimy drogę na szlak… Następują pewne zmiany  w biegu, Mariusz się oddala, a i Dominik nas mija. W ciemność nocy wylewa się sportowa złość. Trzeba robić swoje i gnamy dobrą drogą na szlak. Mija godzina i widzimy Mariusza, który nie spał ani razu i teraz troszkę pogubił się w rzeczywistości i otaczającym świecie.

Parę minut rozmowy, wspólny marsz pod górę i odżywa, jakoś lepiej wygląda, ale mówi, że za Klimczokiem idzie w schronisku spać.

Zaczynamy zdobywać Klimczok, to 270. km trasy, teraz ja prowadzę podejście, Kamil odpoczywa troszkę z tyłu. Zimno mi coraz bardziej, ale i coraz bliżej meta. Tylko nie mogę pojąć, po co ja się wspinam na ten Klimczok, jaki w tym cel i sens. Noga za nogą, krok za krokiem i jest szczyt. Szybki zbieg do schroniska, gdzie trwa w najlepsze impreza jakaś młodzieżowa – nikt nie zaprosił, więc pobiegliśmy dalej w zimną, ciemną i cichą noc.

Po drodze spotykamy najtwardszego z Kibiców Bartka Grubkę – wielkie dzięki za wspólny marsz nocą wśród szczytów BUT-a!!!

 

Dobiegamy do przełęczy Salmopol, Mobilne Centrum Operacyjne po raz ostatni sprawdza stan źrenic, przybijamy piątki i w drogę. Teraz już ostatnia prosta. Na moment zapominam o zimnie.

Już czuć metę, wręcz smak ciepłego posiłku na niej – niespełna 30 km do końca. Już nawet nogi nie bolą, teraz niesie głowa. 292. km trasy, pochylam się, łapię łyka izo, podnoszę głowę i już wiem, że coś jest nie tak. Jest nadal noc, ale wyraźnie widzę w szarości cały las, odległe światła wieżowców, jakieś autobusy…

To nie jest mój świat, to nie jest obecny świat, tracę całkowicie orientację…

Wyciągam telefon i wykonuję najważniejszy telefon w swoim życiu – Agnieszka odbiera, a ja mówię – "Aga, coś jest nie tak, nie wiem, co się dzieje i gdzie jestem’". Później tylko myśl, że zostały mi 2 kreski baterii do kontaktu z Rodziną, Przyjaciółmi i nastąpi koniec… właściwie to już jestem po złej stronie… zapada ciemność…

I tak właśnie dla mnie zakończyła się piękna przygoda z BUT Challenge 305.

Wspaniała przygoda z Kamilem, który okazał się najlepszym Przyjacielem i Towarzyszem przez ponad 3 dni wspólnego biegu, a na samym końcu pokazał to, o co chodzi w Ultra. To nie wynik, ale ludzie są najważniejsi – pozostał przy mnie do przybycia pomocy, pomógł załadować do samochodu, wrócił na szlak i pokonał Bestię BUT 305 Challenge!

Kamil Przyjacielu, dziękuję raz jeszcze!!!

Dziękuje również dwóm Biegaczom i całemu Teamowi, który mnie zniósł i wsadził do samochodu!!!

 

 

Pozostałe relacje