Ryszard Kętrzyński
Biegacz amator
Łemkowyna Ultra-Trail® 70

Boli mnie cały Rysiek

Krosno, 16.10.2018

Uwielbiam to miejsce. Tu jest tak pięknie! Mam niesamowite szczęście, że mieszkam w okolicy.
Do Wisłoczka jeszcze 2 km, a potem 6 asfaltem i co dalej?

Koniec biegania na dzisiaj?

Tak, tak, koniec! Nawet się nie wygłupiaj!

Boli mnie cały Rysiek...
Co to był za weekend. Było nieziemsko, niesamowicie, fantastycznie i można tak długo strzelać pozytywnymi słowami.
Mój ŁUT zaczął się tydzień wcześniej... skręconą kostką. Właściwie to już wtedy byłem pewny, że dupa z tego startu będzie i nawet jako wolo w Puławach się pewnie nie przydam. W poniedziałek SOR, lekarz, RTG i już wiem, że kości są całe. Na szczęście kiedyś Gosia z Posmakuj Krosno dała mi kontakt do takiego jednego cudotwórcy, który opiekuje się wariatami biegowymi w Krośnie. Grzegorz naprawił mi już kiedyś lewą nogę przed Rzeźnikiem, więc i tym razem zakuśtykałem do niego. To był wtorek. Po godzinie wyszedłem z gabinetu w podskokach! Nadzieja na start wróciła, ale to nie 20, 30, a aż 70 kilometrów, więc nie nastawiałem się na pełny dystans. Trzeba wystartować i zaliczać kolejne punkty tak, żeby nie zrobić sobie krzywdy i zmieścić się w limicie. Zimne okłady, kremy, maści i inne takie. W czwartek kilka ćwiczeń na bosu zaleconych przez fizjo. Jest dobrze, coraz lepiej, ale obrzęk na tyle spory, że może przeszkadzać w bucie biegowym. Pakiet odebrany, ale decyzja o starcie będzie w piątek, a może nawet w sobotę rano w Chyrowej.

Piątek. Mój syn Filip jedzie do Krosna z ekipą z Kielc. Fajne te scyzoryki są, lubię ich. W biurze zawodów odbieramy jeszcze ostatnie fanty dla wolontariuszy i jedziemy do Puław na odprawę. Trzeba sprawdzić, co tam się dzieje. Coraz bardziej mnie skręca stres i wątpliwości. Chcę pobiec, ale jak to będzie? Każdy krok uważnie i może się uda. A co jak się nie uda i zrobię sobie jeszcze większą krzywdę? Piszę do sąsiada, czy mnie zgarną na start - Bartek też biegnie 70 km. Bądź gotów, o 5:45 wyjazd.

Sobota. Budzik dzwoni o 5:00. Wszystko mam przygotowane, więc tylko buła z miodem, kawa, toaleta i jestem gotów. Jagoda i Filip jeszcze chwilę mogą sobie pospać, bo na punkt w Puławach mają dotrzeć na 8:15. Wtedy zaczynają swoją pracę jako wolontariusze. Dostaję buziaka, piąteczkę mocy i jadę. Dzień budzi się przepięknie. Już jest fantastycznie, a co dopiero będzie działo się później?! W Chyrowej jesteśmy o 6:00. Do startu jeszcze godzinka, ale wiem z doświadczenia, że minie ekspresowo. Są Renia z Olą, słychać je z daleka.

Jest też szef całego tego zamieszania. Krzysiek wlewa w siebie kawusię i pilnuje, żeby wszystko przebiegało zgodnie z planem. Pyta co słychać i jak tam skręcona kostka - to miłe. W strefie startu cała masa znajomych, więc piąteczki, uściski, zdjęcia no i odliczanie. START!

Tydzień nie biegałem. W czwartek zrobiłem w domu kilka szybkich kroków, gdy Błaszczu strzelił bramkę, a ja akurat byłem w kuchni i chciałem zdążyć na powtórkę. Noga nawet się spisuje, but nie przeszkadza i nie tnie spuchniętej kostki. Tup, tup, tup, powolutku, znam tę trasę przecież, a teraz jest podobno suchutko. Będzie dobrze. Słońce wstaje i oświetlając jesienną przyrodę, zapiera dech w piersiach. Co za widoki! Na 5. km sekunda nieuwagi i ból w kostce, bo źle stanąłem na kamieniu. Ej, Rysiek, skup się i nawet nie myśl o widoczkach, bo skończysz w Iwoniczu! Jest koniec lasu i wpadam powolutku na asfalt. Jak ja nie lubię asfaltu! O jaki on dzisiaj jest zbawienny. Równiutko jest i mózg może na chwilę odpocząć i nie myśleć o tym, żeby dbać o prawą kostkę. W Iwoniczu melduję się 45 minut przed limitem. Jest dobrze, jest spory zapas. Łapię coś do jedzenia, zamieniam kilka słów z Dorotą.

Znajomi ludzie na punktach to coś wspaniałego. Popijam Pepsi i lecę dalej. Na 23. kilometrze wyprzedza mnie lider z trasy 150 km. Gość z taką lekkością pędzi, a ma w nogach już setkę. Przed Rymanowem dostaję drugie ostrzeżenie od mojej kostki. Znów chwila nieuwagi i źle postawiona noga... Chłopie! Albo jesz, albo biegniesz?! Do trzech razy sztuka? Gościu, weź się skup! W Rymanowie mija mnie Renia. Zeszła z trasy. Kontuzja nie pozwalała jej nawet iść. Eh, szkoda dziewczyny... Wiem co ona teraz czuje. Ja zejdę w Puławach - chyba. Serce podpowiada, że damy radę i z Puław to już tylko 30 km do Komańczy. Głowa jednak pamięta słowa fizjo, że 30 km to na spokojnie, ale 70 to zdecydowanie za dużo. Na Wołtuszowej (nad Rymanowem) znajome twarze. Ten nieformalny punkt na trasie pozwala na chwilę odpoczynku, złapanie oddechu i uśmiechu. Krzysztof - dzięki za te kilka łyczków. Uwielbiam to miejsce.

Tu jest tak pięknie! Mam niesamowite szczęście, że mieszkam w okolicy. Do Wisłoczka jeszcze 2 km, a potem 6 asfaltem i koniec biegania na dzisiaj? Tak, tak, koniec! Nawet się nie wygłupiaj! Kostka nie boli, nawet jej nie czuję, ale lewe kolano i udo czują, że pracują też za prawą nogę. Utrzymuję fajne tempo i wpadam biegiem na górkę na punkt w Puławach ze sporym zapasem do limitu. Na wszelki wypadek natychmiast wyłączam zegarek, żeby mnie emocje nie wypchnęły dalej na trasę. 

Jest ŻUREEEEK!! Wszyscy lecą do Puław na dyniową, a ja nie! Ja uwielbiam ten żurek! i ziemniaczki! Ale najpierw Jagoda, Filip, moje osobiste wsparcie. Dziękuję, że jesteście. To ja już sobie tutaj z Wami zostanę, a wieczorem pojedziemy do Komańczy, pogratulować tym co dobiegli. Tylko się położę i wyciągnę nóżki.

W Komańczy świetna atmosfera, starzy znajomi i nowi też Michał cieszę się, że Ciebie poznałem.

Justyna jesteś porąbana. Uwielbiam Cię! Pudło ze zwichniętą kostką? A ja zszedłem z trasy... i jak ja teraz wyglądam? Haha! Dzięki!

Z Komańczy lecimy do Cisnej, bo tam już na nas czekają. Umówiliśmy się z takimi, co ich w autobusie na Bojko Trail poznaliśmy. To bieganie fajne jest, hehe. Ilu fantastycznych ludzi poznaliśmy dzięki niemu. Gajowy wybiegał pudło w Maraton Bieszczadzki, więc tylko się przywitał i poszedł spać (miło, że zaczekał aż przyjedziemy). Sarna musiała zostać w Komańczy, bo też wybiegała pudło. Asia i Tomek jak zwykle ciepło nas przyjęli. Śmiechy, anegdoty, opowieści zaręczynowe. Rewelacyjna i męcząca sobota kończy się, a za oknem niesamowite widoki. Takiego nieba w mieście nie uświadczy. Chcę tam wrócić...

Niedziela. Zakaz handlu, ale nie w Cisnej. To są Bieszczady, inny świat, więc sklep, bułeczka, konserwa, pomidorek i mamy turystyczne pyszne śniadanie. Kupiłem sobie jeszcze laskę kiełbachy, ale nie dotrwała do talerza. Wcisnęliśmy ją z Filipem po drodze. Chłopak mega zmęczony, ale bardzo zadowolony z tego, że dał się namówić na ten weekend pod nakiem ŁUT. Może za rok będzie chciał pobiec... Po śniadaniu jeszcze kilka chwil relaksu i trzeba rozruszać nóżki, więc idziemy na spacerek, który kończymy obiadem w Siekierce. Jaki oni tam robią żurek! Jaką pomidorową! A jakie pierogi i żeberka! mniaaaaam! Siekiera dziesięęęęęęć!! Iiiiidęęęę!! :)

O jak mnie bolą nogi! To było wczoraj, a dzisiaj boli mnie... cały Rysiek, hahaha! Kark, grzbiet, ramiona, nogi. A kostka? Nie wiem, chyba nie boli jakoś bardziej niż cała reszta, ale dam jej odpocząć i następny start dopiero w styczniu. To będzie Spacer Murgrabiego. No, może jakieś małe bieganie charytatywne w grudniu, bo Madzia Łączak i Paweł Dybek pewnie znów coś zorganizują, a później jeszcze Wigilijne bieganie z Zabiegani Mielec. Dzisiaj trochę ruchu na basenie i sauna! Będzie relaks, ale jogę sobie chyba jednak odpuszczę. Trzeba się wyspać. Chociaż, hmm, Gabi cały tydzień niewyspana, a idzie się powyginać (no i karnet już opłacony).

Na koniec taka krótka myśl - nie chcę sobie już skręcać kostki nigdy więcej. To był bardzo nerwowy tydzień.

Pozostałe relacje