Redakcja KR

TAŃCZĄCY Z HOKAMI

Warszawa, 06.09.2018

Kilka lat temu, podczas szkolenia produktowego prowadzonego przez giganta na rynku biegowym, jeden z pracowników mojego ówczesnego chlebodawcy zauważył: but biegowy musi być jak przyjaciel – „musisz mieć pewność, że możesz mu zaufać”. Moje zaufanie zostało wystawione na najcięższą próbę, której na imię Lavaredo Ultra Trail. Czy zakończyła się kłótnią i gorzkim rozstaniem, czy też zbudowała więź na lata? Przekonajcie się sami!

Tekst: Rafał Słociak

Zdjęcia: CANOFOTOSPORT / LUT, Justyna Jackiewicz, Rafał Słociak

 

Timata, czyli Początek

Stare, maoryskie przysłowie, mówi: im grubsza podeszwa, tym wyżej sięga twoja taiaha. Doprawdy ciężko w układający się w logiczną całość sposób wytłumaczyć, jak do tego doszło, ale po zadziwiająco krótkich negocjacjach, będących następstwem szalonej (i z góry skazanej na niepowodzenie) prośby, stałem się posiadaczem dwóch lśniących, jeszcze ciepłych, pachnących świeżo związanym klejem par butów marki HOKA One One, za co chciałbym bardzo podziękować dystrybutorowi tych laczków na Polskę, czyli firmie Raven. Dziękuję także dwóm skromnym ultrasom, z których jeden pogłębia koleiny w Krakowie (bo na trasie Ateny–Sparta już nie ma czego pogłębiać, poza urazami własnych łydek), a drugi pogłębia koleiny w Beskidzie Niskim. Tak oto moim łupem stały się uniwersalny model Challenger ATR4 i drapieżny Mafate Speed 2, a zadaniem ich obu było bezpieczne i komfortowe doprowadzenie mnie do mety Lavaredo Ultra Trail we włoskich Dolomitach.

                           fot. CANOFOTOSPORT / LUT 2018

Tuhinga o mua, czyli Gra Wstępna

Nieprzypadkowo mamy do czynienia z najdłuższym w historii mojego ultrapisania wstępem. Kilka tygodni temu miałem do czynienia z najdłuższym w historii mojego truchtania biegiem. Ale po kolei. Nie ma na tym świecie ilości piwa, za jaką dałbym się przekonać do przeorania na Lavaredo zupełnie nowych kapci. Otrzymałem je stosunkowo późno, toteż czasu było niewiele. Korporacyjna mentalność pozwoliła mi jednak zrealizować target przed dedlajnem, w myśl słynnego „dasz radę!”.

Challengery postanowiłem przetestować w opolskich lasach i w Górach Opawskich. Biegając wcześniej w typowo szosowym modelu Arahi (miłość od pierwszego włożenia), spodziewałem się podobnego komfortu i miękkości, ale co but, to obyczaj i musiałem zweryfikować swoje oczekiwania względem ATR-ów! Subiektywnie – w tych ostatnich jest trochę mniej przestrzeni na palce, ale producent dba o jej wystarczającą ilość w każdym modelu, więc to jakby porównywać ilość miejsca w kabinie Toyoty Tundry i Dodge'a RAM 3500. Mnie taka tendencja odpowiada. Po kilkunastu godzinach górskiego tyrania stopa lubi się nieco powiększyć – warto o tym pomyśleć na etapie wyboru towarzysza takiej wędrówki. Jeśli chodzi o poziom amortyzacji, challengery wydają się bardziej „tępe”, jednak z uwagi na częściowo terenowe przeznaczenie tego modelu taka różnica nie może dziwić. W końcu we właściwych dla tych butów warunkach amortyzację tworzy… podłoże. Jeśli jednak do najbliższego lasu mamy kilka kilometrów szosy, to żaden problem! Producent reklamuje to obuwie jako all-terrain, czyli uniwersalne, co potwierdzają moje odczucia po asfaltowych przelotach. Podeszwa posiada typowo trailowe wypustki w obszarze śródstopia i bardzo przemyślane, hamujące ułożenie bieżnika pod piętą. Co więcej, bieżnik cechuje się głębokością na poziomie 4 mm, więc kosztem agresji uzyskaliśmy moim zdaniem idealny kompromis między szosówką i terenówką. Jeśli ktoś zwraca uwagę na liczby, to tytułem uzupełnienia informacji – drop w tym modelu wynosi 5 mm (29 mm w pięcie i 24 mm w palcach dla męskiej rozmiarówki i odpowiednio 28 mm i 23 mm dla damskiej), a waga to zaledwie 254 g (sic!) przy rozmiarze 42⅔.

 

Jeśli chodzi o Mafate Speed 2, okazji do zapoznania przed Wielkim Dniem Próby było niewiele – z uwagi na pogodę i ukształtowanie terenu w okolicy mojego miejsca zamieszkania. Tutaj randki były tylko dwie, ale za to treściwe. Kilka tygodni przed LUT zabrałem je na wycieczkę do Czech, by rozdziewiczyć je w warunkach zawodniczych. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze – sztywna cholewka nieco uwierała w miejscu załamania, na domiar złego początek Rychlebskiej 30 to asfalt. Całkiem sporo asfaltu. Agresywny, 5-milimetrowy bieżnik ze stajni Vibram to zdecydowanie nie jest podeszwa na taką nawierzchnię, toteż przez pierwsze kilometry miałem wrażenie, że biegnę na szczotce. Rozgrzewka wypadła średnio, ale w trasie bucik się nieco dopasował, a na finalnym zbiegu – wręcz ochoczo rozpędził. Należy jednak dodać, że cała trasa była dość sucha i ubita, więc zęby Mafate zwyczajnie nie miały gdzie się wgryźć. Randka druga to już właściwie przedstawienie rodzicom nowej dziewczyny – trasa: polana Palenica Białczańska – Morskie Oko – Rysy i z powrotem, w ramach charytatywnej sztafety Polska jest piękna. I tutaj również odczucia miałem dość ambiwalentne. Podeszwa pewniej trzymała na łysej skale (również wilgotnej!), gdzie nawet nie było w co się wgryzać, a z kolei na śnieżnych trawersach z wyrobionymi śladami zdarzały się niebezpieczne poślizgi. Podobnie na odcinkach z szutrem, żwirkiem, drobnymi kamieniami i mokrym, luźnym piaskiem – tam nie czułem się do końca pewnie. Z dziennikarskiego obowiązku garść liczb – Mafate Speed 2 cechują się spadkiem pięta–palce na poziomie 4 mm (35 mm w pięcie do 31 mm w palcach na męskim kopycie, od 34 mm do 30 mm na damskim) i wagą 329 g dla rozmiaru 42⅔. Dość tych pieszczot, czas kończyć grę wstępną i porządnie się zabawić!

Te Po Moe, czyli Nieprzespana Noc 

Plan inicjacji był prosty – do przepaku w jednej parze, a od Cimabanche (66. kilometr trasy) do mety – w drugiej. Tylko jak to rozegrać logistycznie? Która para najpierw? Początkowo chciałem obuć lżejsze jako drugie, żeby po zmianie stopa odczuła ulgę pozbycia się kilkudziesięciu gramów. Ostatecznie jednak odwróciłem kolejność, bo Mafate (mimo duuuużo większej wagi „na papierze”) wydały mi się butami bardziej komfortowymi, a już na pewno nie sprawiały wrażenia odczuwalnie cięższych! Zatem do wora powędrowała bestia bardziej agresywna, a laczki uniwersalne stanęły razem ze mną na linii startu. I tutaj refleksja na przyszłość – następnym razem przy tak niezmiennej pod względem podłoża trasie i tak wygodnych na pierwszy rzut oka (stopy?) butach chyba zaryzykuję na rzecz obiektywizmu recenzji i wymieszam pary – lewy z jednej plus prawy z drugiej, oczywiście na przepaku zmiana. A co!

W piątkową noc, 22 czerwca tuż po 23:00, pod wysoką wieżą kościoła w centrum Cortiny, rozbrzmiał sygnał do startu tegorocznej edycji The North Face Lavaredo Ultra Trail. Potężny tłum biegaczy ruszył deptakiem ku 120-kilometrowej przygodzie. A wśród nich ja i moje challengery. Co ciekawe, patrząc na stopy innych ultrasów, miałem wrażenie, że Hoka One One to na tych zawodach absolutnie dominujący brand obuwniczy. A już na pewno zdominował podium podczas niedzielnej dekoracji.

Pierwsze asfaltowe kilometry to jeszcze emocje związane z potężnym szpalerem kibiców na starcie. Żeby jeszcze lepiej przekonać się o potencjale posiadanych cichobiegów, zrezygnowałem z pomocy kijków. I byłem jednym z bardzo, bardzo niewielu, którzy w ten sposób zaryzykowali. Po 3 km STOP – początek szlaku, dosyć zresztą stromego, ale po brzegi wypchanego tuptającymi niecierpliwie biegaczami. Stworzył się zator, który zatrzymał mnie i Tempem Mi Podobnych. A potem rozpoczęliśmy mozolny wspin, ostro pod górę, na wysokość 1780 m n.p.m. Na tym odcinku challengery poradziły sobie bez zarzutu, mimo ostrego nachylenia podejścia. Uwaga do wybierających się na LUT w przyszłości – zachowajcie na początku maksymalne skupienie – nie wiem jakim cudem udało mi się wielokrotnie uniknąć przebicia cholewki (a nieco później także dużo ważniejszych dla mężczyzny elementów wyposażenia) przez groty kijków nieostrożnych ultrasów. Come on, szanujmy się, safety first!

Po przełamaniu czekał nas zbieg wąskim single trackiem. Mnóstwo niebezpiecznych zakosów z wystającymi korzeniami, ale tutaj też maksymalna przyczepność i rosnące zaufanie do tego plastra słoniny. Bardzo przyjemną odmianą było to, że w końcu nie czułem pod stopą niespodzianek. Tzn. czułem, ale nie sprawiało mi to żadnego dyskomfortu. W moich poprzednich butach (różnych producentów) kończyło się to siarczystymi wulgaryzmami. Zatem czucie podłoża jak najbardziej było, ale nie kosztem pełnej izolacji – kompromis idealny. Trzeba też uczciwie przyznać, że na trasie LUT nie było wielu fragmentów naszpikowanych technicznymi ultratrudnościami, więc stopa miała wakacje w porównaniu chociażby do tego, co możemy spotkać na beskidzkich czy tatrzańskich ścieżkach.

Jeszcze jedna rzecz wymaga osobnej pochwały – uniwersalność challengerów dało się odczuć wraz ze wschodem słońca, kiedy przyszło nam wdrapywać się na Pian Maccetto. Fakt, że trochę przysypiałem w marszu, ale z tego co pamiętam – było tam sporo asfaltu. Nienawidzę, no po prostu nienawidzę ubijać bitumu na zawodach górskich! Kiedy robię to w obuwiu adekwatnym do charakteru imprezy, podeszwy moich stóp głośno i rozpaczliwie krzyczą. Tym razem nie miałem tego problemu. A może to źle, bo przynajmniej bym nie zasypiał?! Po minięciu Misuriny rozpoczął się długi, ciekawy technicznie, mozolny wspin pod Trzy Cimy. Momentami było naprawdę stromo i niebezpiecznie (zważywszy na poranny stan otępienia), ale i tutaj, na białych skałkach, challengery spisywały się bez zarzutu, odwdzięczając się za moje zaufanie maksymalną przyczepnością. Zbieg do Landro przypominał fragmentami zbieg z Rysów do Morskiego Oka. Co prawda paradoksalnie w górnych partiach było łatwiej technicznie (szutrowa autostrada pod Trzema Siostrami), ale już niżej nawierzchnia nieco się obluzowała, pojawiło się kilka zygzaków, większych kamieni, a także fragmentów wysypanych żwirkiem. Nie wiem, czy to zasługa euforii spowodowanej chwilowym dobrym samopoczuciem, czy klasa moich butów, ale nie zaliczyłem ani jednego poślizgu, a poczynałem sobie całkiem odważnie, kicając po dolomickich głazach. Z tym większym żalem dotruchtałem do Cimabanche, by po 67 km zakończyć ten etap znajomości.

Te Ra Whakamatau, czyli Dzień Próby 

Stare, piłkarskie przysłowie, mówi: zwycięskiego składu się nie zmienia. Tutaj założenie było z góry inne. Naprawdę nie chciałem ściągać challengerów, ale Mafate Speed 2 już niecierpliwie wyrywały się z torby, widząc jak zbliżam się do przepaku. Przy okazji zmieniłem skarpetki, co chyba jednak nie było dobrą decyzją. Już na płaskim odcinku, prowadzącym na Forcella Lerosa (73. kilometr, 2030 m n.p.m.), zacząłem czuć odbicie na spodzie lewej stopy. Odcisk bolał coraz bardziej z każdym krokiem i byłem pewien, że to głównie świeże skarpetki są odpowiedzialne za taki stan rzeczy – lewa półpara wydawała się ciut za ciasna, zniekształcając naturalną płaszczyznę podeszwy stopy. Po dotarciu na przełamanie było już naprawdę nieciekawie, a jak powszechnie wiadomo – to nie na podejściach stopa jest poddawana największym obciążeniom. Zaczęliśmy zbieg do Malga Ra Stua – ciekawy, ale suchy, przez co nowe kierpce nie mogły się wykazać. Do tej pory trzymały bez zarzutu, jednak na tym etapie biegu nie potrafiłem uwolnić głowy od myślenia o odbitej i coraz bardziej bolącej podeszwie. Ciężko mi sobie wyobrazić, co mógłbym teraz przeżywać, mając na nogach buty bez słynnej „słoniny”.

Podczas uzupełniania zapasów na punkcie pomógł mi jeden z Polaków, tłumacząc przy okazji co jeszcze przed nami. Odcisk nie przestawał dokazywać, ale trzeba było lecieć dalej. Na rozruszanie – zbieg wąwozem do Pian de Loa (81. kilometr, 1375 m n.p.m.), czyli trochę technicznego mięcha do przegryzienia przez ostre zębiska Mafate. Plątanina wystających korzeni, a następnie kamienisty, luźny zbieg, były świetnym sprawdzianem przyczepności i czucia podłoża. Sprawdzianem zdanym bardzo dobrze, bo po raz kolejny udało się zbiec bez żadnego poślizgu (choć tempo downhillu nie było chwalebne).

I tutaj tak naprawdę zaczęła się impreza. Przed nami podejście na Forcella Col dei Bos (2330 m n.p.m.), czyli prawie kilometr wertykalnego piekła na odcinku zaledwie 10 km, w dodatku z dość niebezpiecznymi, technicznymi niespodziankami w połowie. I tutaj pokuszę się o stwierdzenie, że w niektórych miejscach trawersy wymagały tyleż maksymalnego skupienia i koncentracji, co odpowiedniego obuwia, które nie zawiedzie na wąskiej ścieżce nad kilkunastometrową przepaścią. Nie zawiodło, zresztą po raz kolejny. Kombinacja przyczepności i czucia podłoża pozwoliła mi przebrnąć przez ten fragment bez większego stresu. Po dotarciu na wypłaszczenie pod Malga Travenanzes musieliśmy parę razy przekroczyć potok – to absolutnie nie była wesoła perspektywa dla moich styranych stóp; oczywiście odcisk cały czas boleśnie dawał o sobie znać. Wrycie się z buciorami do przyjemnie chłodnej wody przyniosło chwilową ulgę i znieczulenie, jednak spodziewałem się w niedługim czasie zmacerowania stóp i towarzyszącego temu cierpienia. Na szczęście woda wydostała się dość szybko, co wyhamowało nieco proces dojrzewania kalafiorów. W gruncie rzeczy nie wiem, co się stało z odciskiem na tym 20-kilometrowym grzebieniu, ale ból zelżał, więc rozpędziłem ultrampki ile fabryka dała, wykorzystując komfort, przyczepność i izolację, do sprawnego pokonania najtrudniejszego i najciekawszego odcinka trasy. Dość stromo było jeszcze na zbiegu z Rifugio Averau i zabrałem się za ten odcinek bardzo ostrożnie, wiedząc, co działo się kilka dni wcześniej pod Rysami. Jednak tym razem luźna, szutrowa ścieżka, nie przeraziła Mafate – udało się uniknąć wywrotki i popędzić w stronę Passo Giau. Kamienisty trawers przypomniał mi nieco okolice Śnieżnych Kotłów w Karkonoszach. Głazy kolejny raz okazały się dla moich butów środowiskiem idealnym – maksimum przyczepności, co pozwoliło względnie komfortowo pokonywać ostatnie poważniejsze podejście.

Finalny crash test to zbieg z Mondeval do samej Cortiny, kiedy zupełnie puściłem nogi, chcąc jak najszybciej napić się piwa na mecie i wykorzystać przerwę w dostawie bólu. Postanowiłem stuprocentowo zaufać butom i to się opłaciło, nawet na ziemistym pionie tuż przed Lago d'Ajal, gdzie co prawda trafiłem na mały korek (zawodnicy Cortina Trail), ale uniknąłem niespodzianki w postaci ślizgu na tyłku – a nie wszyscy mieli tyle szczęścia. W ogóle było to chyba pierwsze starcie Mafate Speed 2 vs czarny, gruntowy, wilgotny zbieg. I zasiliło konto zwycięstw. W ten sposób, nie doświadczając po drodze wywrotek ani poślizgów, dotarłem pod kościół, spod którego niecałą dobę wcześniej ruszyłem w największą trailową przygodę życia. Cała noc, cały dzień, dwie różne partnerki i nieodparta chęć dalszego romansowania z obiema – tak w kilku słowach można podsumować mój taniec z hokami na trasie Lavaredo Ultra Trail. A w więcej niż kilku?

 

Whakaata, czyli Refleksja

Tak, jest to miłość od pierwszego włożenia. Tak, wyczuwam związek na lata. Ale nie byłbym sobą, gdybym nie odwrócił medalu, sprawdzając, co jest na drugiej stronie. Faktem jest, że na dolomickich szlakach nie wychwyciłem ani jednej poważnej wady, która dyskwalifikowałaby któryś z dwóch testowanych modeli. Trzeba jednak też zauważyć, że wypadkowa trudności technicznej tamtejszych ścieżek, to coś pomiędzy Drogą Mirka a spacerem na Baranią Górę. I właśnie to, w połączeniu z niezwykle łaskawą dla butów pogodą, wywołuje u mnie jako testera spory niedosyt. Jestem ciekaw, jak oba modele poradziłyby sobie na soczyście mokrej skale, w ulewnym deszczu albo na błotnistym podejściu rodem z Łemkowyny. Prawdziwie ekstremalnych warunków moje hoki zatem nie doświadczyły – czekam na takowe z utęsknieniem, bo dopiero one nakreślą realną wartość tego obuwia.

 

To co mogę śmiało opisać już teraz, to różnice, które od razu dają o sobie znać podczas bezpośredniego testowania. Challengery wydają się lepiej dopasowane, bardziej dynamiczne i „tępe” od Mafate Speed. Są też dużo bardziej komfortowe na asfalcie z uwagi na płytszy, mniej agresywny bieżnik. Świetnie nadają się na suche warunki i nawierzchnie mieszane. Co ciekawe, na papierze Mafate są modelem znacząco cięższym, co w praktyce w ogóle nie zostało przeze mnie zarejestrowane – buty nie ciążyły (no dobra, po przekroczeniu potoku trochę tak) i naprawdę nie przeszkadzały w biegu. Może nie są tak dynamiczne jak challengery, ale za to wydają się bardziej miękkie, przez co w mojej opinii są również bardziej komfortowe. Mam też wrażenie, że jest w nich odczuwalnie więcej miejsca na wysokości śródstopia. Co do przyczepności – jeden zarzut do Mafate Speed 2 – parę poślizgów pod Rysami: na śnieżnych trawersach i na stromym, wilgotnym zbiegu po luźnym żwirku. Jednak w Dolomitach nie robiły mi już takich psikusów i trzymały się podłoża bardzo pewnie, podobnie jak challengery. Nie są to zdecydowanie buty dla fanów minimalizmu, ale nie czułem się w nich jakbym skakał po tapczanie – stopa nie leży na podeszwie, lecz jest w niej częściowo zatopiona, co znacząco neutralizuje uczucie przesadnej miękkości.

Czy polecam? Zdecydowanie tak, szczególnie na naprawdę długie dystanse. Nie jest to jednak but dla każdego i nie został przeze mnie, nad czym ubolewam, przetestowany w skrajnie trudnych, mokrych warunkach. Z niecierpliwością czekam zatem na odpowiednią okazję, a póki co – zaciągajcie sznurówki i śmiało ruszajcie na szlaki – it's time to fly!

***

NAZWA: Challenger ATR 4

RZECZYWISTA WAGA (dla rozmiaru 42⅔): 254 g

DROP: 5 mm

SZEROKOŚĆ: stopa szeroka

NA JAKI DYSTANS:

dowolny, ze wskazaniem na ultra

Zalety:

– świetne dopasowanie cholewki do stopy, w dużej mierze za sprawą systemu sznurowania

– bardzo niska waga, mimo pokaźnej amortyzacji

– uniwersalna podeszwa zewnętrzna – nie przeszkadza na asfalcie, bez zarzutu trzyma w terenie

Wady:

– wysoka cena

– początkowo mogą sprawiać wrażenie „tępych”, trzeba się przyzwyczaić

 

NAZWA: Mafate Speed 2

RZECZYWISTA WAGA (dla rozmiaru 42⅔): 329 g

DROP: 4 mm

SZEROKOŚĆ: stopa szeroka

NA JAKI DYSTANS: dowolny, ze wskazaniem na ultra

Zalety:

– bardzo dobra amortyzacja przy nieodczuwalnej wadze buta

– świetna przyczepność na gołej skale i korzeniach (podeszwa zewnętrzna Vibram)

– dużo przestrzeni na palce

– otok ochronny z przodu (przydał się na Lavaredo!)

Wady:

– wysoka cena

– początkowo sztywna cholewka – wymaga „rozruszania”

– niska dynamika przy wyższych prędkościach

Pozostałe artykuły