Mikołaj Kowalski-Barysznikow
Biegacz amator

Droga do UTMB. Przystanek CCC. Odcinek 31 i 32. Następna stacja: Chamonix!

Chamonix, 31.08.2017

Warto wierzyć w cuda, bo czasem się zdarzają. W moim przypadku na razie zdarzył się mały – mogę biegać i jutro o 9 rano stanę na starcie długo wyczekiwanego CCC we włoskim Courmayeur. Za to duży cud zdarzy się, jeśli w nocy z piątku na sobotę dotrę na własnych nogach na metę w Chamonix. Wiary, że się uda, jest we mnie dużo więcej niż kilometrów (101), które czekają na mnie i 1899 pozostałych śmiałków, którzy podejmą piękne włosko-szwajcarsko-francuskie wyzwanie pod Mont Blankiem!

Dwa tygodnie przed przyjazdem do Chamonix to dla mnie prawdziwy rollercoaster nastrojów. Kiedy wyjeżdżałem z mojego ukochanego Beskidu Niskiego, łydka wciąż bolała i nie dawała żadnej nadziei na start. Byłem w kropce. Nagle dzwoni telefon. To dzwoni Krzysiek Gajdziński: „Miki, strasznie mnie martwi ta twoja noga i chciałbym ci jakoś pomóc. Zapisz sobie numer do Grześka, znajomego fizjoterapeuty od Rock Tape’ów. Chłopak naprawdę zna się na rzeczy i wyciągnął już kilku moich znajomych z beznadziejnych sytuacji”. Zadzwoniłem do Grześka bez szczególnych oczekiwań, myślę, że byłem już pogodzony z tym, że do Chamonix pojadę w roli reportera i kibica, a nie biegacza. „Cześć Grzesiek”, mówię do słuchawki. „Jesteś w stanie mnie przyjąć w sobotę  lub w niedzielę? Potem wyjeżdżam i nie ma mnie aż do połowy września.” „Nie ma szans, akurat do niedzieli jestem na szkoleniu”, pada odpowiedź. „Od poniedziałku zapraszam, ale wcześniej nie dam rady”. „A gdzie masz to szkolenie?”. „W Kielcach”. I tym sposobem trasa z Beskidu Niskiego w Alpy powiodła mnie przez Góry Świętokrzyskie...

Całe nasze spotkanie trwało może 40 minut. Po krótkim „wywiadzie” ustaliliśmy epicentrum bólu, krótka praca manualna na okolicy Achillesa, po czym Grzesiek zabrał się do fizjoczarów, jakich jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Wszystkich fachowców proszę teraz o wyrozumiałość, bo nie znam się na rzeczy, opisuję tylko to, co widziałem i czułem. Najpierw wziął jedno narzędzie, które wyglądało jak wzięte z warsztatu Tenautomatiksa (czytaliście Asteriksa?), którym „porozcinał” mi (ale tak tylko na niby, przez skórę) jakieś błony czy coś, rozdzielając je od siebie. Następnie znowu trochę pracy manualnej i wreszcie grande finale, czyli sierp Panoramiksa (czytaliście Asteriksa?) ze stali chirurgicznej, który zrobił robotę. To znaczy robotę zrobił Grzesiek, ale sierp był w jego dłoniach jak jakaś magiczna różdżka. Nie wiem, ile trwał cały zabieg, może z 5 minut, ale efekt był powalający! Grzesiek pojeździł sierpem po moim Achillesie, rozbił to coś, co zbierało się w nim od blisko miesiąca, po czym ogolił mi łydkę, otejpował (Rock Tape'm, którego, jak się okazało, jest dystrybutorem) i puścił do domu. „Jutro przebiegnij z 5 km. Jeśli nie będzie bolało, zrób sobie trzy dni przerwy, po czym powoli zacznij wracać do treningów. Do tego codzienne chłodzenie i lekkie rozciąganie łydki. A jakby cokolwiek bolało, dzwoń!”, tymi słowami pożegnał mnie Grzesiek, po czym ruszył do Krosna, ja zaś obrałem kierunek „Francja”.

Bonjour! Ale na razie jeszcze nie Chamonix (za to też na „C” – Cannes). Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mi, że spędzę tydzień wakacji na Lazurowym Wybrzeżu, przez tydzień nie robiąc nic, tylko wylegując się nad basenem, jedząc melony, ćwicząc jogę i śpiąc na tarasie z widokiem na Zatokę Napoletańską i Wyspę Św. Małgorzaty, na której (wg. legendy) był więziony „Człowiek w żelaznej masce” (oglądaliście?), popukałbym się w głowę. Przecież miałem być właśnie w szczycie przygotowań do CCC, przemierzać beskidzkie góry i doliny tempem jurnego hucuła! Ale życie napisało inny scenariusz – wszystko wywróciło się do góry nogami, a ja razem z tym wszystkim. Po kieleckich (ach, te scyzoryki!) zabiegach Grześka mogłem już trochę biegać, więc w chwilach wolnych od relaksu wychodziłem na marszobiegi po okolicznych górkach. Na jednej z wycieczek dowiedziałem się, że jakiś czas temu w Prowansji spłonęły tysiące hektarów lasów, bo pewnej pani pies wskoczył w krzaki i nie chciał wyjść, więc wrzuciła petardę. Jedyny plus jest taki, że sama się z tym zgłosiła na policję. Mają fantazję ci Francuzi. Wakacje na Lazurowym Wybrzeżu skończyłem z: wizytą na czerwonym dywanie w Cannes (dziwne, ale nie z powodu głównej roli w „Miki the Kid i Czerwonoskórzy”), wycieczką statkiem do Saint Tropez, +2 kg bagietek w brzuchu i... 30 km treningowego przebiegu. Na jeden raz byłem w stanie machnąć dyszkę. Nieźle! Jeszcze tylko 10 razy tyle i CCC jest moje!

Chamonix. Ostatni raz byłem tu rok temu przy okazji imprezy ASICS, Beat the Sun. Góry stoją, gdzie stały, jest OK. Pod Alpy przyjechaliśmy z fotografem Piotrkiem Oleszakiem kingrunnerowym hyundaiem. Podróż z Poznania (z noclegiem u Herr Mariana w Rajchu) minęła supersprawnie i już w niedzielę po południu byliśmy zainstalowani w najbrzydszym budynku w całym mieście – narodowej szkole narciarstwa „ENSA”. Ale też najlepiej usytuowanym – tuż obok stadionu lekkoatletycznego, biura zawodów, expo i rzeki, w której codziennie chłodzimy nogi dla lepszej regeneracji.   

Wieczorem wdrapaliśmy się jeszcze sprawnym tempem do bacówki nad Chamonix, robiąc w sumie 7 km i 700 m przewyższenia. Nogi przepalone! Nazajutrz powtórka, ale już w innym charakterze – turystyczna butla gazowa na grzbiet, świeża bagietka w dłoń i na górę, ale znacznie wolniej niż dzień wcześniej. Za 10 euro kupiliśmy od pasterza dwanaście jajek i dwa kozie sery, porwaliśmy bagietkę na kawałki i wyszła z tego wszystkiego najlepsza kolacja, jaką tylko można sobie wymarzyć. Rozgwieżdżone niebo nad Chamonix gratis!

We wtorek ostatni trening z Trenerem Świercem przed CCC. 16 km, 500 m przewyższenia, elementy crossu, elementy marszobiegu – słowem wszystko (i nic więcej), co potrzebne na 3 dni przed zawodami. Relacja z treningu tutaj.

Środa to umiarkowane spacery po Chamonix (które w tych dniach naprawdę staje się światowym epicentrum ultratrailu, warto się wybrać i przekonać na własne oczy), snucie po expo (fajowym, jest nawet Mirek ze stoiskiem Biegu Rzeźnika!), przybijanie piątek z gwiazdami naszej dyscypliny (ma się wrażenie, że zjechali się wszyscy święci) i – obowiązkowo – chłodzenie nóg w strumieniu.

Dziś jest czwartek, „wigilia” CCC. Zaraz rozruch, strumień, owsianka, odbiór pakietu i modły o kolejny cud. Tym razem duży. Dam z siebie wszystko, żeby ukończyć ten bieg, ale wiem, że to będzie diabelnie ciężkie 101 km. Trzymajcie kciuki i pchajcie na utmb’owej mapce ludzika pod górkę, OK? Link do live tracka wrzucę wieczorem na Facebooka.

PS Bardzo dziękuję wszystkim fizjoterapeutom, którzy przyczynili się do tego, że mogę w ogóle myśleć o ukończeniu CCC. A w szczególności dziękuję Grześkowi Skorusowi i jego Profirehab za „mały cud”!

PS 2 Dziękuję też moim partnerom sprzętowym, dzięki którym mam nadzieję bez problemu przejść weryfikację wyposażenia obowiązkowego!

Columbia, BUFF, Garmin, Ultimate Direction, Spring Energy, Cebe, Petzl – DZIĘKI!!!     

Trenerze, Tobie podziękuję na mecie!

Zdjęcia: Piotr Oleszak, Tatiana Bojko (1), selfiacz (1)                 

***

"Droga do UTMB" to projekt, który realizujemy wspólnie z Marcinem Świercem. Marcin w 2 lata przygotowuje siebie i mnie do startu w najsłynniejszym ultramaratonie na świecie - Ultra-Trail du Mont Blanc. Głównym punktem przygotowań jest nasz start w wyścigu CCC, czyli "Małej Siostrze" UTMB, który odbędzie się 1 września 2017 r. we Francji. Więcej o "Drodze do UTMB" przeczytacie w magazynie ULTRA. Znajdują się tam również plany treningowe, według których będziemy ustawiamy nasz trening w nadchodzących miesiącach.

Pozostałe artykuły